Borys Budka pochodzi z zaangażowanej politycznie rodziny. Jego ojciec był związany najpierw z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą, potem z Unią Pracy, następnie Samoobroną i na koniec z Polskim Stronnictwem Ludowym. Trzykrotnie kandydował na posła, ale bez sukcesów. Ta sztuka udała się za to jego synowi. Borys Budka zaczął robić karierę w Platformie Obywatelskiej już w 2002 r., gdy został wybrany na miejskiego radnego w Zabrzu. Dziewięć lat później dostał się do Sejmu. Pracowitego parlamentarzystę zauważyła wówczas Ewa Kopacz, która zaproponowała mu funkcję ministra sprawiedliwości. Był wówczas posłem na tyle anonimowym, że Kopacz przekręciła jego imię, nazywając go Borysławem. W trakcie krótkiej kadencji nie dał się specjalnie zapamiętać. Jego kariera przyspieszyła dopiero dzięki rządom PiS.
Budka wypłynął podczas sporu o sądy. Jako jeden z niewielu polityków Platformy Obywatelskiej sprawiał wrażenie, że wie, o czym mówi. Prawnicze wykształcenie pomagało tłumaczyć wyborcom istotę wojny o wymiar sprawiedliwości. Pokazał się wtedy jako kompetentny i posiadający dystans do siebie poseł młodszego pokolenia. Szybko wykorzystał też kryzys przywództwa w partii, który się zaczął wraz z wyjazdem Donalda Tuska do Brukseli. Tusk, jak wiadomo, pozbywał się lub marginalizował wszystkich tych, którzy zagrażali jego pozycji i wyrastali ponad przeciętność. Ale za rządów Schetyny również nie pojawiła się w partii nowa krew. Zapowiadany desant samorządowców skończył się na starcie kilku emerytów do Senatu. Z młodych posłów najbardziej przebiła się Klaudia Jachira, której happeningi budzą częściej zażenowanie niż śmiech. Awans Budki na lidera Platformy pokazuje, w jak słabej kondycji intelektualnej i organizacyjnej jest największa partia opozycyjna.
Platforma mało obywatelska
W styczniowych wyborach na szefa największej partii opozycyjnej, która przecież w ostatnich wyborach zdobyła 5 mln głosów, brało udział zaledwie 10 tys. członków. Dla porównania w prezydenckich prawyborach w Konfederacji, uważanej za ugrupowanie kanapowe, zagłosowało 7 tys. osób. W 2013 r. w wyborach na szefa Platformy wzięło udział 22 tys. członków. To pokazuje, jak mało obywatelska jest dziś Platforma.
Gorzej, że wybory partyjnego lidera także nie wpuściły do partii świeżego powietrza. Największą zmianą jest bolesny upadek Grzegorza Schetyny, który już na samym początku walki zorientował się, że jego szanse na zwycięstwo są równe zeru. Partyjne struktury były zmęczone jego bezbarwnym, a jednocześnie apodyktycznym przywództwem i postawiły na zmianę. Trudno jednak powiedzieć, na czym miałaby ona polegać.
Do wyborów finalnie stanęła czwórka polityków: Tomasz Siemoniak, Bogdan Zdrojewski, Bartłomiej Sienkiewicz i właśnie Borys Budka. Siemioniak, bliski zaufany Grzegorza Schetyny, otrzymał jego poparcie na starcie wewnątrzpartyjnej kampanii. Były minister obrony należy do popularnego w Polsce gatunku polityków przezroczystych, którym nie można przypisać żadnych specjalnych poglądów i przekonań. Całe jego życie upłynęło na pełnieniu publicznych stanowisk i synekur, które zawdzięczał partyjnym afiliacjom, najpierw z KLD, później Unią Wolności, a następnie PO.
Do wyścigu stanął też nieco zapominany Bogdan Zdrojewski, który wciąż cieszy się dużą popularnością w rodzinnym Wrocławiu. Tyle że o jego programowych i ideowych pomysłach również niewiele wiadomo. Ten były minister kultury popisał się niedawno specyficzną analizą socjologiczną polskiego społeczeństwa. Relacjonując na Twitterze swoją senatorską kampanię, napisał: „Tam, gdzie anteny nc+ (wyższe piętra): koalicja, partery bez anten: PiS. W środku sporo anten Polsatu. Tu interpretacja niezwykle precyzyjna: będzie różnie. Byłem pod wrażeniem. To jak wyjątkowo profesjonalny sondaż socjologiczny”. Pomysł, by podzielić Polaków antenami satelitarnymi, jest rzeczywiście oryginalny.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.