Nierząd bywa lepszy od rządu
Czym się różni pesymista od optymisty? Pesymista, patrząc na cmentarz, widzi same krzyże. Optymista widzi same plusy. Jest początek roku, więc czas dostrzec same plusy. Tym bardziej że mamy rekordowy od 1997 r. poziom optymizmu konsumenckiego, poprawę klimatu gospodarczego i wzrost skłonności do zakupów. Skąd się bierze optymizm Polaków? W dużym stopniu z uniezależnienia się od rządu. To charakterystyczne, że ci, którzy są niezadowoleni czy skłonni do protestów, to praktycznie osoby zatrudnione w państwowych firmach i instytucjach.
Po tym jak Belgia pozostawała niedawno 192 dni bez rządu, a obywatele tego nie zauważyli, rodzi się pytanie: po co nam rząd? Czy warto kruszyć kopie o to, czy rząd Tuska jest lepszy od rządu Kaczyńskiego? Czy warto śledzić każde posunięcie rządu? Istnieje i tyle. Mamy hopla na punkcie rządu, bo wciska nam go nieustannie państwowa telewizja, a media prywatne nie chcą być gorsze, więc rząd też się z nich wylewa. I dajemy sobie wmówić, że bez rządu żyć nie możemy. A jest odwrotnie: coraz lepiej żyją i mają coraz więcej optymizmu ci, którzy rządem się nie przejmują. Czyli nierząd bywa lepszy od rządu.
Pytanie o to, po co nam rząd, jest jak najbardziej zasadne, bo to przecież rząd stwarza największe problemy. Gmatwa proste sprawy, wciska się tam, gdzie rynek sam świetnie sobie radzi, wymyśla przepisy uzasadniające własne istnienie, a wreszcie zabiera nam duże pieniądze i nie radzi sobie z ich sensownym wydawaniem. A potem rząd stwarzający te wszystkie problemy próbuje je rozwiązywać. Czyli mamy prosty mechanizm naprawiania zegarka przez tego, kto go zepsuł.
Rząd bezsensownie się nam narzuca przez całą kadencję (opozycja, czyli potencjalny rząd, wcale nie jest lepsza), podczas gdy powinien się od nas odczepić zaraz po wyborach. A narzuca się i nas absorbuje, żebyśmy uwierzyli, jakie to rządzenie jest strasznie skomplikowane i męczące, jak okropnie rządzący (i opozycja) się dla nas poświęcają. A przecież tylko złe rządzenie jest skomplikowane i męczące. Dobre rządzenie jest proste, o czym siebie i nas przekonał na przykład Ronald Reagan. Zresztą i w innych dziedzinach jest podobnie: gdy jesteśmy dobrze przygotowani, wytrenowani, nauczeni i kompetentni – wszystko jest proste. Komplikuje się i staje mitręgą, gdy brakuje nam kwalifikacji, umiejętności czy po prostu woli i siły.
Wielu z nas wydaje się, że bez rządu sobie nie poradzimy, dlatego się odeń uzależniamy – jak narkoman od prochów czy masochista od swojego prześladowcy. Ale gdy tylko życie nas zmusi do przecięcia tej pępowiny, okazuje się, że żyliśmy w niewoli, że sami potrafimy sobie znacznie lepiej radzić. Okazuje się, że nasza wiara w rząd była równie bezzasadna jak przekonanie niektórych, że trzynastka czy przebiegnięcie czarnego kota przynosi pecha.
Mamy do czynienia z paradoksem: im mniej potrzebujemy rządu, tym bardziej jest on wszechobecny, i to nie tylko dlatego, że coraz usilniej musi uzasadnić potrzebę własnego istnienia. Ma po prostu coraz więcej kanałów (głównie medialnych i telekomunikacyjnych), poprzez które nas atakuje. Ale ma to też swoją dobrą stronę, bo taki rząd (i opozycja) coraz bardziej staje się wirtualny. A przez to łatwiej się od niego uwolnić. I to jest naprawdę optymistyczne. A zresztą powodów do optymizmu mamy naprawdę wiele. Mimo zadymy w służbie zdrowia poziom jej usług stale się podwyższa, sami też lepiej dbamy o zdrowie. Jesteśmy bogatsi i bezpieczniejsi niż kiedykolwiek. Europa i duża część świata stoi przed nami otworem: możemy mieszkać i pracować, gdzie chcemy. Jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami historii, bo żadne wcześniejsze pokolenie Polaków nie miało tak fantastycznych warunków życia. Po co więc zawracać sobie głowę drobiazgami, np. rządem (i opozycją). Tym bardziej że między obietnicami rządu a faktycznym rządzeniem jest taka różnica, jak między miłością a małżeństwem w pewnym dowcipie. Syn pyta ojca: – Co to jest miłość? – Miłość to jest światło życia – mówi rodzic. – A co to jest małżeństwo? – dopytuje malec. – To rachunek za światło.
Po tym jak Belgia pozostawała niedawno 192 dni bez rządu, a obywatele tego nie zauważyli, rodzi się pytanie: po co nam rząd? Czy warto kruszyć kopie o to, czy rząd Tuska jest lepszy od rządu Kaczyńskiego? Czy warto śledzić każde posunięcie rządu? Istnieje i tyle. Mamy hopla na punkcie rządu, bo wciska nam go nieustannie państwowa telewizja, a media prywatne nie chcą być gorsze, więc rząd też się z nich wylewa. I dajemy sobie wmówić, że bez rządu żyć nie możemy. A jest odwrotnie: coraz lepiej żyją i mają coraz więcej optymizmu ci, którzy rządem się nie przejmują. Czyli nierząd bywa lepszy od rządu.
Pytanie o to, po co nam rząd, jest jak najbardziej zasadne, bo to przecież rząd stwarza największe problemy. Gmatwa proste sprawy, wciska się tam, gdzie rynek sam świetnie sobie radzi, wymyśla przepisy uzasadniające własne istnienie, a wreszcie zabiera nam duże pieniądze i nie radzi sobie z ich sensownym wydawaniem. A potem rząd stwarzający te wszystkie problemy próbuje je rozwiązywać. Czyli mamy prosty mechanizm naprawiania zegarka przez tego, kto go zepsuł.
Rząd bezsensownie się nam narzuca przez całą kadencję (opozycja, czyli potencjalny rząd, wcale nie jest lepsza), podczas gdy powinien się od nas odczepić zaraz po wyborach. A narzuca się i nas absorbuje, żebyśmy uwierzyli, jakie to rządzenie jest strasznie skomplikowane i męczące, jak okropnie rządzący (i opozycja) się dla nas poświęcają. A przecież tylko złe rządzenie jest skomplikowane i męczące. Dobre rządzenie jest proste, o czym siebie i nas przekonał na przykład Ronald Reagan. Zresztą i w innych dziedzinach jest podobnie: gdy jesteśmy dobrze przygotowani, wytrenowani, nauczeni i kompetentni – wszystko jest proste. Komplikuje się i staje mitręgą, gdy brakuje nam kwalifikacji, umiejętności czy po prostu woli i siły.
Wielu z nas wydaje się, że bez rządu sobie nie poradzimy, dlatego się odeń uzależniamy – jak narkoman od prochów czy masochista od swojego prześladowcy. Ale gdy tylko życie nas zmusi do przecięcia tej pępowiny, okazuje się, że żyliśmy w niewoli, że sami potrafimy sobie znacznie lepiej radzić. Okazuje się, że nasza wiara w rząd była równie bezzasadna jak przekonanie niektórych, że trzynastka czy przebiegnięcie czarnego kota przynosi pecha.
Mamy do czynienia z paradoksem: im mniej potrzebujemy rządu, tym bardziej jest on wszechobecny, i to nie tylko dlatego, że coraz usilniej musi uzasadnić potrzebę własnego istnienia. Ma po prostu coraz więcej kanałów (głównie medialnych i telekomunikacyjnych), poprzez które nas atakuje. Ale ma to też swoją dobrą stronę, bo taki rząd (i opozycja) coraz bardziej staje się wirtualny. A przez to łatwiej się od niego uwolnić. I to jest naprawdę optymistyczne. A zresztą powodów do optymizmu mamy naprawdę wiele. Mimo zadymy w służbie zdrowia poziom jej usług stale się podwyższa, sami też lepiej dbamy o zdrowie. Jesteśmy bogatsi i bezpieczniejsi niż kiedykolwiek. Europa i duża część świata stoi przed nami otworem: możemy mieszkać i pracować, gdzie chcemy. Jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami historii, bo żadne wcześniejsze pokolenie Polaków nie miało tak fantastycznych warunków życia. Po co więc zawracać sobie głowę drobiazgami, np. rządem (i opozycją). Tym bardziej że między obietnicami rządu a faktycznym rządzeniem jest taka różnica, jak między miłością a małżeństwem w pewnym dowcipie. Syn pyta ojca: – Co to jest miłość? – Miłość to jest światło życia – mówi rodzic. – A co to jest małżeństwo? – dopytuje malec. – To rachunek za światło.
Więcej możesz przeczytać w 2/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.