Wałęsa, moim zdaniem, popełnił w życiu cztery poważne błędy. I błąd pierwszy, podjęcie współpracy z esbecją (zakładając oczywiście, co coraz trudniej zakwestionować, że zgromadzone w IPN dokumenty są prawdziwe), wcale nie jest najpoważniejszy. Jako osoba rozpoczynająca dorosłe życie w czasach kwitnącej PRL, znająca realia tego okresu, jestem w stanie mu to wybaczyć. Tym, którzy dziś potępiają Lecha za wejście w konszachty z bezpieką, przypominam, że ustrój komunistyczny jawił się wówczas jako stabilniejszy niż cesarstwo rzymskie w szczycie swojej świetności. Na otwartą wojnę z tym systemem decydowali się tylko nieliczni, niekoniecznie najodważniejsi. Inni wielcy w naszej historii (że przypomnę tylko niejasne związki Józefa Piłsudskiego z wywiadami państw ciemiężycieli) też mieli w swoich życiorysach ciemne plamy. Straciły one jednak znaczenie w świetle ich późniejszych dokonań. Wałęsa swoją walką z totalitaryzmem też zmył z siebie grzechy młodości. To m.in. dzięki niemu, jego postawie na przełomie lat 70. i 80., a także w mrocznych późnych latach 80. dziś żyjemy w normalnym świecie. Gdyby wówczas na pierwszym planie byli inni, nadniezłomni, być może kryształowo czyści, ale mniej rozsądni, też bylibyśmy wolni, ale niewykluczone, że zapłacilibyśmy za to trudną do wyobrażenia cenę. Dzisiaj jesteśmy Europejczykami. Chwała Wałęsie za to. Drugim błędem Wałęsy było nie powiedzenie wtedy (choćby tuż po czerwcowych wyborach) całej prawdy o własnej przeszłości. Wszyscy wybaczyliby mu wówczas dosłownie wszystko. A on chciał, niepotrzebnie, być lepszy, niż był. Chciał być wzorcem doskonałości z Sèvres.
Trzeci błąd Wałęsy to przystąpienie do wyborów prezydenckich. Chciałoby się teraz rzec - mogłeś, Lechu, ze swoją legendą na Polanki siedzieć… Odniósł w nich zwycięstwo, ale pyrrusowe. On, wojownik, tak jak wszyscy wojownicy nie był stworzony do normalnego rządzenia. Najzwyczajniej zabrakło mu wiedzy. Popełnił masę błędów. To on najbardziej skłócił środowisko postsolidarnościowe, to on dopuścił do władzy postesbeckie kliki. Nie był spoiwem tworzącego się nowego państwa, doprowadzał do konfliktów, które chwiały jego podstawami. Długo by zresztą wymieniać wszystkie jego potknięcia z okresu, gdy był prezydentem. Choćby to co najmniej dziwne majstrowanie przy esbeckich teczkach.
Błąd czwarty wreszcie. To po raz kolejny deficyt odwagi w wyjaśnieniu tego, co zawiera się w błędzie drugim. Mógł Wałęsa znaleźć wtedy, gdy znów w mateczniku Polance siedział, sposób, by przyznać się do błędów, słabości, a może konieczności. Naród by to, używając słów jednego z polityków, kupił. Bo nam wtedy znów potrzebny był symbol, nawet nieco wyszczerbiony. Lech poszedł jednak w zaparte, toczył wojny z dawnymi towarzyszami walki z komuną, czym całkiem się pogrążył.
Skutek jest taki, że dziś praktycznie nie mamy (poza nieżyjącym Janem Pawłem II) żadnego naprawdę cennego symbolu. Winę za to ponoszą nie Cenckiewicz z Gontarczykiem, lecz ten, który mógł być, mimo pewnych zastrzeżeń, tym symbolem. Lech Wałęsa właśnie. Największy wróg Lecha Wałęsy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.