W Ameryce rozgrywa się dziś mecz o przyszłość świata
Mesjasz, zbawca, prorok, heros, geniusz, odnowiciel – tak miliony ludzi nie tylko w USA chcą postrzegać Baracka Obamę. I to jest dopiero problem. Oczywiście, nie tylko problem samego Obamy. Po trosze jest to problem Europejczyków, ale dla nich (szczególnie tych lewicowych) podążanie za różnymi mesjaszami to nic nowego (i chodzi nie tylko o mesjaszów zbrodniarzy w XX wieku). Coś niepokojącego dzieje się z Amerykanami. Zawsze byli wzorem ludzi wolnych, przedsiębiorczych, kreatywnych, odważnych, którym prorocy i herosi nie byli potrzebni. Bo zbawcy są zwykle niezbędni ludziom bezradnym, wystraszonym, żeby nie powiedzieć ubezwłasnowolnionym, cierpiącym na swego rodzaju chorobę sierocą. Ludziom wolnym potrzebni są sprawni liderzy. Oczywiście, popyt na proroków zawsze wzrasta w czasach kryzysu, ale tym nie wszystko da się wytłumaczyć. Bo czekanie na zbawcę czy też poleganie wyłącznie na nim jest przejawem ucieczki od racjonalności i konkretu w stronę magii i cudów. W amerykańskiej kulturze popularnej jest to obecne od dawna (Superman, Batman, Ironman, Spiderman itd.). W kulturze światowej takie postacie istnieją od tysięcy lat, wystarczy przywołać greckich herosów: Heraklesa, Achillesa, Perseusza czy Tezeusza. Teraz przeniosło się to do realnego życia. Obama jest właśnie takim Super-Spider-Bat-Iron-Manem, a jednocześnie współczesnym Heraklesem, który ma do wykonania jakieś nowe 12 prac (do piątej, czyli oczyszczenia stajni Augiasza, już się nawet zabrał). Kiedy się oglądało wiec w Chicago, na którym Obama przemawiał jako zwycięzca, obrazy tłumu do złudzenia przypominały sceny z hollywoodzkich produkcji o superbohaterach. I tylko zabrakło tego, żeby zwycięzca prezydenckiego wyścigu nadleciał gdzieś z przestworzy. Żeby było jasne, to nie wina Baracka Obamy, że jest traktowany jak zbawca (chociaż jego charyzma i czerpanie pełną garścią z bohaterów popkultury temu sprzyja). Tym bardziej że to może być dla Obamy szalenie niebezpieczne. Miliony Amerykanów, ale też wielu mieszkańców całego globu oczekuje od prezydenta elekta cudów i czynów przynależnych herosom. Przecież jest to zwyczajnie niemożliwe. A niebezpieczne jest to głównie z tego powodu, że scedowanie wszystkiego na herosa zwalnia ludzi z odpowiedzialności, z mozolnego wysiłku, a tylko ten daje efekty. I grozi wielkim rozczarowaniem, kiedy heros nie daje rady czynić cudów. Jest to też bardzo destrukcyjne dla społecznej solidarności i spoistości. Istnieje również ryzyko trwałej ucieczki ludzi od odpowiedzialności za siebie, co by oznaczało zamianę państwa w jeden wielki zakład opiekuńczy. Stany Zjednoczone dotychczas były krajem bodaj najmniej podobnym do zakładu opiekuńczego. Dlatego są jedynym obecnie światowym mocarstwem i – mimo kryzysu – gospodarczą potęgą. Ale przecież tacy znani profesorowie, jak Jeremy Rifkin, Joseph Stiglitz czy Benjamin Barber, sączyli Amerykanom do głów, że lepszy od amerykańskiego jest europejski sen (taki był nawet tytuł książki Rifkina). A oznacza on głównie socjalne bezpieczeństwo i wszechstronną opiekę państwa nad obywatelem. Jeśli w Ameryce zrealizowałby się europejski sen, a tego oczekuje większość tych, którzy głosowali na Baracka Obamę, paradoksalnie jedynymi ostojami prawdziwego, czyli „dzikiego", kapitalizmu będą Chiny i Indie (w mniejszym stopniu Brazylia). Istnienie bardzo konkurencyjnej, na wskroś kapitalistycznej Ameryki było dla Europy wyzwaniem. Gdyby się to zmieniło, zachodni świat popadłby w socjalistyczny letarg. Dziś w Ameryce rozgrywa się zatem de facto mecz o przyszłość świata. Wielki światowy kryzys oraz wybór Obamy na prezydenta są najważniejszymi dowodami na to, że jesienią 2008 r. tak naprawdę zaczął się XXI wiek (tak jak XX wiek rozpoczął się w 1914 r., w momencie wybuchu I wojny światowej). Co nam przyniesie?
Więcej możesz przeczytać w 46/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.