Stefan Kisielewski porównał kiedyś ministrów przedwojennego rządu do palaczy na statku. W pocie czoła dokładają do pieca węgiel, ale nie mają wpływu na kierunek, w którym płyną. Całą drogę siedzą pod pokładem i nie wychodzą na górę, by spojrzeć na kompas i mapę. Z ministrami w rządzie Donalda Tuska jest jeszcze gorzej. Ci i w kotłowni mają niewiele do powiedzenia. O zgodę pytają nawet wtedy, gdy chcą załadować kolejną łopatę. A na co dzień pilnują tylko, by węgiel równo się żarzył.
System pracy rządu częściowo wynika z rygoru narzuconego przez kapitana statku, a częściowo z nieróbstwa samych palaczy. W każdym razie efekt jest taki, że rząd Donalda Tuska kształtem przypomina wertykalną strukturę, w której wszystkie ważne decyzje zapadają w gronie kilku osób, a ministrowie to wyłącznie statyści administratorzy bez własnych pomysłów. Tę polityczną impotencję ministrów najdobitniej pokazuje niedawny sondaż „Wprost", według którego tylko połowa badanych wie, że Waldemar Pawlak zajmuje się w rządzie gospodarką. Reszta albo nie ma zielonego pojęcia, co robi szef PSL, albo kojarzy go z rolnictwem. A przecież Pawlak w porównaniu z innymi ministrami to ewenement: dwa razy był premierem, a w polityce jest od początku lat 90. Ile osób wiedziałoby, co w rządzie robi Maciej Nowicki czy Aleksander Grad? Pewnie kilka procent. Bo dla Polaków rząd zaczyna się na premierze i na nim się kończy. Czy w takim razie ministrowie są w ogóle potrzebni? Jeśli ich rola sprowadza się do wypełniania instrukcji płynących z kancelarii premiera i odbębniania biurokratycznej roboty, to odpowiedź brzmi: „nie”. Do mechanicznego stemplowania i podpisywania papierów wystarczyliby zwykli urzędnicy.
Więcej możesz przeczytać w 16/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.