Wszystko to, co mieściło się pod historyczną nazwą „Solidarność", było dla mnie wyrazem różnych potrzeb i wartości, ale przede wszystkim – pragnieniem wolności. Dziś niemal wszystkie partie stanowią różne odmiany jakiegoś konserwatywnego monolitu, wypełnionego na różne sposoby narodową symboliką, martyrologią i wzajemnymi kłótniami o pietruszkę… przepraszam… o krzyż. Życie polityczne i ekonomiczne ulega stagnacji. Po Prawdę chodzi się, jak niegdyś, do Centrali, tyle że dziś jest nią Kościół. Jeśli się do niego nie chodzi, przychodzi sam, wszędzie: do szkoły, do sypialni, na ulice, na wybory. Tolerancja dla odmiennych stylów bycia jest minimalna; całujący się homoseksualiści ciągle budzą oburzenie większe niż walący się kijami bejsbolowymi kibice sportowi, bo to bardziej swojskie. Bardziej też oburza niektórych ochrona prawa dziecka do bezpieczeństwa (czyli zakaz klapsów) niż domowe molestowanie (pod warunkiem oczywiście, że wszystko zostaje w rodzinie i sprawę załatwia cicha spowiedź). No bo rodzina jest święta.
Liberalizm przybrał postać groteskową: polega on na obronie wolnego rynku przez zachowanie status quo i na utrzymaniu podziału na „nowoczesną" sferę publiczną i feudalną sferę prywatną, gdzie kobiety zmusza się do rodzenia i wykonywania nieodpłatnej pracy na rzecz mężczyzn. Parytety? Boże broń! „Nowoczesność”, według jej dzisiejszych głosicieli, polega na posiadaniu komputera i oglądaniu meczów w kinie domowym. Minister finansów „liberalnego” rządu nazywa niezbędne reformy (np. finansów państwa i wyrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn) – romantyzmem reformatorskim. Stawia na „stabilność” i „pozytywizm”, czego za nic nie nazwie „stagnacją”, która stała się jedną z „technik przetrwania do wyborów” rządzącej partii. Minister Boni w prognozie dla Polski („Polska 2030”) pisze, że z jednej strony ważne jest nasze przywiązanie do rodziny, ojczyzny, Boga i wartości tradycyjnych, a z drugiej, że wzrost gospodarczy jest znacznie wyższy w krajach nowoczesnych, gdzie ważna jest promocja indywidualnego stylu bycia, prawa gejów, kobiet, a więc wolność osobista nieograniczona tradycją. Minister Boni żadnych wniosków ze swojej konstatacji nie wyciąga. Bo po co nam wzrost gospodarczy, gdy mamy swoją ojczyznę rodzin. I pamiętamy – a jakże! – że to „nasz papież” latami przestrzegał nas przed wolnością osobistą, indywidualizmem i autonomią, twierdząc, że prowadzą one do kultury śmierci, a liberalizm to nic innego jak „trzeci totalitaryzm”.
Po trzydziestu latach od czasów powstania „Solidarności" i dwadzieścia lat przed „Polską Boniego” może warto przypomnieć, że ceniliśmy kiedyś wolność osobistą i że termin „liberalizm”, „liberalny” ma inne oblicze niż program PO czy zarzuty, które stawia mu PiS.
John Stuart Mill – twórca liberalizmu – rozumiał przez to słowo potrzebę ochrony wolności jednostek przed tyranią religii, urzędów, władzy i opinii publicznej. Każda jednostka w demokracji zwanej liberalną, jest wolna i suwerenna, to znaczy: może robić, co chce, dopóki nie łamie prawa lub nie krzywdzi innego człowieka. Wolności tej władza nie może ani ograniczać ani instrumentalizować. Bo wolność jest nie tylko podstawowym prawem każdego, ale zarazem motorem dobrobytu. Mill wiedział więc to, co Michał Boni wie z doświadczeń innych krajów: wolność osobista i różnorodność przekłada się na wzrost gospodarczy. Tradycja i konserwowanie feudalnych struktur – na stagnację. Ale Mill wiedział coś więcej, to mianowicie, że wolność jest co prawda cechą wszystkich, ale nie wszyscy mogą z niej korzystać, tedy celem państwa jest również wspieranie tych, którzy znajdują się w gorszym położeniu nie z własnej winy, tych, których równość praw nie przekłada się na równość szans i możliwości (a więc kobiet, biednych, gejów, imigrantów, innych). Zasadniczą działalnością liberalnych rządów powinna też być polityka afirmatywna, promująca emancypację grup i równość jednostek. Od XX wieku prowadzi ją skutecznie wiele państw. Polska do nich nie należy. I nie wybiera się do tego grona.
Pragnienie tak rozumianego liberalizmu jest pragnieniem politycznie naiwnym. Ale czyż „Solidarność" nie wyrosła z naiwnych marzeń? I czy w jej rocznicę nie warto sobie chociażby trochę pomarzyć?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.