Długo się pani zastanawiała, czy jechać na pielgrzymkę do Smoleńska 10 października, dokładnie pół roku po tragedii?
Ani chwili. Gdy tylko usłyszałam, że jest taki pomysł, wiedziałam, że muszę tam być.
Dlaczego?
Chcę poczuć to, co czuł mój mąż w ciągu tych kilku sekund tuż przed tragedią. A potem, gdy już wylądujemy, chcę przejść te kilkaset kroków, których on nie zdążył zrobić. Chcę się tam pomodlić i dotknąć tej ziemi. I jeszcze szczerze i oczyszczająco zapłakać. Razem z wszystkimi, którzy też będą płakać. Jesteśmy grupą obcych sobie ludzi, ale ta tragedia nas nieodwołalnie połączyła. Chciałabym również pojechać do Katynia i oddać hołd ludziom, którzy tam zginęli. Taki jest zresztą plan tej pielgrzymki: samolot CASA wyląduje w Smoleńsku, a drugi samolot – w Witebsku. Na miejscu katastrofy odprawiona zostanie msza ekumeniczna, a potem zostaniemy przewiezieni do Katynia. Tam gdzie 10 kwietnia miała dotrzeć oficjalna delegacja.
Pani wybrała najtrudniejszą chyba wersję pielgrzymki: lot do Smoleńska i lądowanie na tym samym lotnisku, na którym rozbił się prezydencki tupolew.
To jest rzeczywiście najtrudniejszy wariant i cały czas dopuszczam myśl, że w ostatniej chwili zdezerteruję i nie wejdę na pokład samolotu. Mogłabym oczywiście wziąć jakieś silne środki uspokajające, ale nie o to chodzi. Ja chcę stawić temu czoła, chcę być tam razem z mężem. Albo za niego. Nie zrobię tego na tabletkach, choć oczywiście będę je miała w kieszeni. Ja już zresztą raz leciałam CAS-ą, z Warszawy do Krakowa, razem z trumną męża. Nic nie pamiętam, tak byłam odurzona prochami. Wsiadłam do samolotu i zasnęłam. Teraz chciałabym przeżyć tę podróż świadomie. Ale panicznie się boję.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.