Nie sądzę, że mimo protestów i petycji Donald Tusk ją zdymisjonuje. Dwa lata temu premier doskonale wiedział, kogo powołuje na to stanowisko i w jakim celu. Minister Radziszewska swoimi poglądami, przywiązaniem do wartości religijnych, tradycji i folkloru miała stworzyć fasadowy urząd, który po prostu jest, ale nikogo nie drażni. Takie polityczne „dwa w jednym": była społeczna potrzeba istnienia instytucji pełnomocnika przeciwdziałającego dyskryminacji ( jest ona zresztą wymogiem unijnym), ale jednocześnie było wiele przeciwwskazań religijnych, by taka instytucja działała kompetentnie i sprawnie. Hierarchowie kościelni nie lubią retoryki równościowej – zgodnie z wiarą i jej teologiczną wykładnią powołaniem kobiety jest wychowywanie dzieci, mężczyzna ma kultywować wartości i rządzić, gej powinien się ukrywać (może nawet w Kościele), innowierca powinien się nawrócić, osoby niepłodne powinny „nieść swój krzyż”. Każdy powinien znać swoje miejsce, a jeśli cierpi, to niechaj wie, że Jezus też cierpiał.
Minister Radziszewska jako żarliwa katoliczka nie może myśleć inaczej. Czy w takim razie powinna być zatrudniona na stanowisku pełnomocniczki przeciwdziałającej dyskryminacji (w życiu doczesnym)? Według niej samej – nie. Przecież – jak powiedziała w wywiadzie „Gościowi Niedzielnemu" – szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce, czyli pracodawca ma prawo wybierania pracowników w zależności od jego wyznania czy orientacji. Jeśli lesbijka nie może pracować w szkole katolickiej, to pełnomocnikiem do spraw przeciwdziałania dyskryminacji powinien być ateista, bo ten będzie niezależny od zachowawczych wymogów Kościoła.
Niestety, zupełnie co innego mówi kodeks pracy. „Pracownicy powinni być równo traktowani w zakresie nawiązywania i rozwiązywania stosunku pracy, warunków zatrudnienia, awansowania oraz dostępu do szkolenia (…) bez względu na płeć, wiek, niepełnosprawność, rasę, religię, narodowość, (…) wyznanie, orientację seksualną" (rozdz. II art. 18,3a).
I tak jak katolik może zostać pełnomocnikiem do spraw przeciwdziałania dyskryminacji, tak lesbijka może nauczać w katolickiej szkole. Tyle że żeby dostać pracę w jakiejkolwiek szkole, trzeba mieć odpowiednie kwalifikacje i kompetencje, ale żeby zostać ministrem do spraw przeciwdziałania dyskryminacji – żadnych kompetencji mieć nie trzeba. Wystarczy – jak się okazuje – być katolikiem.
Wszyscy przyzwyczaili się już do tego, że pani minister niewiele robi, nikt nie ma i nie może mieć pretensji o jej ostentacyjną religijność. Nie jest ona grzechem. Ale jest grzechem politycznym nieumiejętność spełniania wymogów związanych z ważną funkcją społeczną, którą się pełni. A grzechem śmiertelnym dla urzędnika państwowego jest ignorancja w zakresie obowiązującego prawa.
Pani minister broni się dziś swoją starą zużytą bronią, że ataki na nią organizują wraże, lewicowe i feministyczne siły. Nie jest w tej obronie sama. Poseł Niesiołowski (w programie u Moniki Olejnik) ucieszył się, że ktoś nas broni przed homoseksualistami, a poseł Gowin uznał pracę ministra do spraw równości, który nie zna kodeksu pracy, za „rzetelną".
Fukuyama w swojej słynnej książce o końcu historii twierdził, że są dwie wartości, dzięki którym demokracja liberalna stanowi kres naszych poszukiwań dobrego systemu politycznego: dobrobyt i uznanie. Problemem PO jest to, że uznając wartość pierwszą, zupełnie ignoruje drugą. Ludzie prócz dobrobytu potrzebują uznania, szacunku i prestiżu. Kobiety, geje, lesbijki też. Dlatego przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu i dyskryminacji powinno być równie ważnym celem nowoczesnego rządu jak dobrobyt obywateli. Zrozumienie tego jest – na dłuższą metę – gwarancją politycznego sukcesu. Większą niż ciągłe oglądanie się na hierarchów.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.