Żeby to wyjaśnić, trzeba zacząć od drugiejstrony, czyli od tego, jaka jest norma czy typ politycznego przywódcy w demokratycznym kraju. Znakomitego przykładu dostarcza wywiad z Donaldem Tuskiem zamieszczony w poprzednim numerze „Wprost". Tusk jest takim samym mniej więcej przywódcą jak Angela Merkel, David Cameron, Nicolas Sarkozy, a także Barack Obama, już nie wspominając Berlusconiego. Wielu z nich ma jakieś wyraziste cechy, raczej ( jak Berlusconi) niekoniecznie godne zachwytu, ale w istocie są to mniej lub bardziej zręczni menedżerowie wielkich przedsiębiorstw. Nawet jeżeli w okresie wyborczym obywatele dostrzegają w kandydatach wyraziste cechy i polityczny seksapil, który sprawia, że na nich głosują, potem wszystko to znika w zakamarkach wielkiej budowli przedsiębiorstwa, które nazywa się władza.
Wszyscy oni są, jak każdy niezły menedżer, zręcznymi graczami w ramach firmy, zwalczają skutecznie lub po prostu wyrzucają wewnętrzną opozycję, i to niekoniecznie w imię wzmocnienia swojej pozycji, ale często dla dobra firmy. Angela Merkel jest w tych działaniach znacznie bardziej stanowcza (by nie powiedzieć: brutalna) od Donalda Tuska. Podobnie postępuje Sarkozy, Orban na Węgrzech i wielu innych. Jest to tym bardziej konieczne, że żadna z tych postaci nie jest naprawdę wybitna i – co więcej – lepiej, żeby nie była.
Może się to wydawać dziwne tym wszystkim, którzy poszukują u przywódców politycznych charyzmy, wielkich planów czy imponujących sformułowań. Nie są to cechy potrzebne w demokracji i swoista nijakość jej przywódców jest dla niej korzystna. Tak więc nijakość polskich polityków (Tusk chociaż potrafi dobrze mówić, ale to wyjątek) – od prezydenta po marszałka, premiera i tak dalej – jest raczej korzystna. Proszę zauważyć, jak kompletnie drugorzędni politycy zajmują najwyższe stanowiska w UE i nie jest to wynikiem chytrych zamysłów Niemiec czy Francji, lecz wyraża ducha demokratycznych czasów.
Wszystkie te raczej drugorzędne postaci muszą mieć wszelako jedną zaletę: dobrze lub w miarę dobrze wykonywać zadanie polegające na kierowaniu przedsiębiorstwem władzy. Z tego są rozliczani i porażka Gordona Browna tym właśnie była spowodowana, że był kiepskim menedżerem.
Wielki Monteskiusz postulował, że w czasach demokracji oraz rządów prawa powinno stopniowo dochodzić do „depersonalizacji władzy". Jemu chodziło naturalnie o monarchę, ale w naszych czasach dotyczy to takich ludzi jak Piłsudski, de Gaulle czy pani Thatcher. Skoro rządzi prawo, potrzebni są wykonawcy, a nie przywódcy. A od wykonawców trzeba oczekiwać tylko skuteczności w realizowaniu zadań. Czy miałoby to oznaczać, że rządzą nami i rządzić będą w coraz większym stopniu miernoty? Nie, bo wybitny menedżer nie może być miernotą. Czy to oznacza, że rządzić nami będą ludzie bez wielkich wizji, planów, programów? Tak. I wszystko byłoby w zasadzie dobrze, gdyby nie jeden jedyny problem.
Mianowicie demokracja jest narażona na kryzysy wewnętrzne (gospodarcze i polityczne) oraz zewnętrzne – od wojen po rywalizację handlową. W czasach kryzysu dobre zarządzanie nie wystarczy. I tu mamy do czynienia z kłopotem, z jakiego na razie nie widać wyjścia.
Na tym tle postać Jarosława Kaczyńskiego, daleka od miary Piłsudskiego czy de Gaulle’a, jawi się kilku milionom jego zwolenników jako uosobienie prawdziwego władcy i pana, który wydobędzie nas z egipskiej niewoli. Kaczyński jako premier pokazał już, że nie jest do niczego zdolny, ale część polskiego społeczeństwa nie przywykła jeszcze do władzy demokratycznej jako władzy ludzi nijakich i marzy im się ten, kto poprowadzi, kto wskaże kierunek, a zarazem weźmie za mordę.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.