Jedna z przyjemniejszych chwil w moim prywatnym rankingu doznań: w dalekim kraju, niemal prosto z lotniska pójść do księgarni i poszukać czegoś o miejscu, w które się trafiło. Jasne, zaopatruję się zawsze wcześniej w lektury. Jednak wiem, że kiedy znów znajdę się w moim Tbilisi i pójdę do Prospero’s Books w alei Rustaweliego, na pewno czeka mnie jakieś miłe zaskoczenie.
Poza tym jestem oldskulowcem, uwielbiam podotykać książki, poprzewracać strony. Właśnie przeczytałem, że ponad połowa młodych zachodnich nabywców muzyki nigdy nie była w sklepie z płytami. Biedacy. To tak jakby jeść skrzydełko kurczaka w rękawiczkach.
A więc tym razem księgarnia przy Long Street w Kapsztadzie. Jak w większości sklepów bramka na dzwonek, co nieco obcesowo przypomina, że i w tym najbezpieczniejszym mieście RPA nawet nieprzynosząca zapewne kokosów świątynka ducha może paść ofiarą napadu. Domyślam się, że złodzieje zażądaliby pieniędzy z kasy, ale wyobraźnia podsuwa mi obraz rabusiów ryczących: „Cały Dostojewski, ?Kompleks Portnoya? i Kundera sprzed ?Nieznośnej lekkości bytu?. Dawać, już!". Narada szeptem złoczyńców. „I jeszcze ?Rozmowę w Katedrze?!".
Ale nikt nie napada, jestem tylko ja i właściciel wyglądający jak brytyjski profesor z filmu.
Szukam jednego z autorów, którym zachwyciłem się w RPA przed laty. Pan pomaga mi znaleźć, rośnie kopczyk lektur, aż mój wzrok pada na „Africa United. How Football Explains Africa" Steve’a Bloomfielda, afrykańskiego korespondenta „The Independent" w latach 2006-2010. Pierwsze zdjęcie i pierwsze wzruszenie. Rok 1990, mistrzostwa we Włoszech, Roger Milla w narożniku wykonujący swój taniec po strzeleniu bramki, rytuał, który przez następne 20 lat będzie powtarzany wszędzie na świecie. Rok 1990, kiedy dzięki Kamerunowi świat docenił afrykańską piłkę. I włoski stadion żegnający owacjami na stojąco pokonanych w ćwierćfinale Kameruńczyków, choć siedem minut przed końcem prowadzili z Anglikami 2:1. I zasłużyli na zwycięstwo.
Dzisiaj w czerwcowym rankingu wpływowego pisma „New African" stu najbardziej wpływowych Afrykanów Milla znajduje się obok Didiera Drogby i Samuela Eto’o.
Czytając tę znakomitą książkę, którą polecam każdemu interesującemu się Afryką i/lub futbolem, przypominałem sobie własne historie afrykańsko-piłkarskie.
Rok 1994. Jadę pociągiem z Dar es Salaam w Tanzanii do Lusaki w Zambii. Jest wieczór, gdy stajemy na granicy. Czekamy. I czekamy. Po ponad godzinie decyduję się spytać, o co chodzi. A chodzi o to, że cała obsługa pociągu poszła na stację oglądać mecz, bo właśnie trwa Puchar Narodów Afryki. Rok 1996. Mieszkam w małym miasteczku Gulu na północy Ugandy. Dookoła trwa wojna, a w Anglii mistrzostwa Europy. W Gulu nie ma telewizji, więc wieczorami siadamy pod drzewem w tłumie mężczyzn i słuchamy radiowej transmisji. A następnego ranka specjalny posłaniec podąża do Kampali, stolicy kraju, po kasetę wideo z meczem, którego słuchaliśmy dzień wcześniej. I kiedy wraca, gromadzimy się w stodole, odpalamy generator (bo w Gulu nie ma też prądu) i oglądamy mecz. A moi ugandyjscy towarzysze reagują na każdą akcję tak, jakby działa się na żywo.
Tego samego lata drużyna moich kumpli gra w derbach Kampali. Tamci mają nowego trenera, bodajże z Niemiec. Moi proszą mnie więc, żebym przyszedł na mecz i siadł na ławce rezerwowych, coby tamci zgłupieli i pomyśleli, że jestem jakąś cudowną trenerską bronią z Europy. Derby kończą się remisem.
A potem czytam Bloomfielda opowieść o derbach Kairu, które stały się derbami świata arabskiego. Kiedy w 2007 r. naprzeciw siebie stawały Zamalek i Al-Ahly, nawet walczące z sobą o kontrolę Strefy Gazy Hamas i Al-Fatah przerywały na jeden dzień strzelaninę.
Jest w tej opowieści o afrykańskim futbolu wszystko: nadzieja i szczęście, które piłkarze dają milionom. Dyktatorzy cynicznie wykorzystujący miłość ludzi do „najpiękniejszej gry". Drogba, którego apel potrafi doprowadzić do zawieszenia broni w ojczyźnie. Obłęd trwającej od 20 lat wojny domowej w Somalii, gdzie wystarczy chwila spokoju, by zebrała się reprezentacja, a chłopcy wylegli ze szmaciankami na ulice.
I z rozdziału o Somalii pozwolę sobie zaczerpnąć przysłowie, które może przydać się i nad Wisłą: „Nie kochaj swego przyjaciela zbyt mocno, gdyż jutro może stać się twym wrogiem. Nie nienawidź swego wroga zbyt silnie, gdyż jutro może stać się twym przyjacielem".
Marcin Meller
Dziennikarz, redaktor naczelny „Playboya", prowadzi „Drugie śniadanie mistrzów" w TVN 24
Poza tym jestem oldskulowcem, uwielbiam podotykać książki, poprzewracać strony. Właśnie przeczytałem, że ponad połowa młodych zachodnich nabywców muzyki nigdy nie była w sklepie z płytami. Biedacy. To tak jakby jeść skrzydełko kurczaka w rękawiczkach.
A więc tym razem księgarnia przy Long Street w Kapsztadzie. Jak w większości sklepów bramka na dzwonek, co nieco obcesowo przypomina, że i w tym najbezpieczniejszym mieście RPA nawet nieprzynosząca zapewne kokosów świątynka ducha może paść ofiarą napadu. Domyślam się, że złodzieje zażądaliby pieniędzy z kasy, ale wyobraźnia podsuwa mi obraz rabusiów ryczących: „Cały Dostojewski, ?Kompleks Portnoya? i Kundera sprzed ?Nieznośnej lekkości bytu?. Dawać, już!". Narada szeptem złoczyńców. „I jeszcze ?Rozmowę w Katedrze?!".
Ale nikt nie napada, jestem tylko ja i właściciel wyglądający jak brytyjski profesor z filmu.
Szukam jednego z autorów, którym zachwyciłem się w RPA przed laty. Pan pomaga mi znaleźć, rośnie kopczyk lektur, aż mój wzrok pada na „Africa United. How Football Explains Africa" Steve’a Bloomfielda, afrykańskiego korespondenta „The Independent" w latach 2006-2010. Pierwsze zdjęcie i pierwsze wzruszenie. Rok 1990, mistrzostwa we Włoszech, Roger Milla w narożniku wykonujący swój taniec po strzeleniu bramki, rytuał, który przez następne 20 lat będzie powtarzany wszędzie na świecie. Rok 1990, kiedy dzięki Kamerunowi świat docenił afrykańską piłkę. I włoski stadion żegnający owacjami na stojąco pokonanych w ćwierćfinale Kameruńczyków, choć siedem minut przed końcem prowadzili z Anglikami 2:1. I zasłużyli na zwycięstwo.
Dzisiaj w czerwcowym rankingu wpływowego pisma „New African" stu najbardziej wpływowych Afrykanów Milla znajduje się obok Didiera Drogby i Samuela Eto’o.
Czytając tę znakomitą książkę, którą polecam każdemu interesującemu się Afryką i/lub futbolem, przypominałem sobie własne historie afrykańsko-piłkarskie.
Rok 1994. Jadę pociągiem z Dar es Salaam w Tanzanii do Lusaki w Zambii. Jest wieczór, gdy stajemy na granicy. Czekamy. I czekamy. Po ponad godzinie decyduję się spytać, o co chodzi. A chodzi o to, że cała obsługa pociągu poszła na stację oglądać mecz, bo właśnie trwa Puchar Narodów Afryki. Rok 1996. Mieszkam w małym miasteczku Gulu na północy Ugandy. Dookoła trwa wojna, a w Anglii mistrzostwa Europy. W Gulu nie ma telewizji, więc wieczorami siadamy pod drzewem w tłumie mężczyzn i słuchamy radiowej transmisji. A następnego ranka specjalny posłaniec podąża do Kampali, stolicy kraju, po kasetę wideo z meczem, którego słuchaliśmy dzień wcześniej. I kiedy wraca, gromadzimy się w stodole, odpalamy generator (bo w Gulu nie ma też prądu) i oglądamy mecz. A moi ugandyjscy towarzysze reagują na każdą akcję tak, jakby działa się na żywo.
Tego samego lata drużyna moich kumpli gra w derbach Kampali. Tamci mają nowego trenera, bodajże z Niemiec. Moi proszą mnie więc, żebym przyszedł na mecz i siadł na ławce rezerwowych, coby tamci zgłupieli i pomyśleli, że jestem jakąś cudowną trenerską bronią z Europy. Derby kończą się remisem.
A potem czytam Bloomfielda opowieść o derbach Kairu, które stały się derbami świata arabskiego. Kiedy w 2007 r. naprzeciw siebie stawały Zamalek i Al-Ahly, nawet walczące z sobą o kontrolę Strefy Gazy Hamas i Al-Fatah przerywały na jeden dzień strzelaninę.
Jest w tej opowieści o afrykańskim futbolu wszystko: nadzieja i szczęście, które piłkarze dają milionom. Dyktatorzy cynicznie wykorzystujący miłość ludzi do „najpiękniejszej gry". Drogba, którego apel potrafi doprowadzić do zawieszenia broni w ojczyźnie. Obłęd trwającej od 20 lat wojny domowej w Somalii, gdzie wystarczy chwila spokoju, by zebrała się reprezentacja, a chłopcy wylegli ze szmaciankami na ulice.
I z rozdziału o Somalii pozwolę sobie zaczerpnąć przysłowie, które może przydać się i nad Wisłą: „Nie kochaj swego przyjaciela zbyt mocno, gdyż jutro może stać się twym wrogiem. Nie nienawidź swego wroga zbyt silnie, gdyż jutro może stać się twym przyjacielem".
Marcin Meller
Dziennikarz, redaktor naczelny „Playboya", prowadzi „Drugie śniadanie mistrzów" w TVN 24
Więcej możesz przeczytać w 24/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.