Poznańska bażanciarnia była piękna, ale okazała się niewypałem. Znów dowiedziałam się, jak wiele zależy od dobrego partnera. Przypomniały mi się stare klisze z ambarasem i obopólną chęcią, nad głową nisko śmignęły jaskółki, krzycząc coś o spółkach, i zanim się obejrzałam, już mnie w Poznaniu nie było. A jednak dziś znów tu jestem, choć tym razem do stolicy Wielkopolski przybyłam z misją rewolucyjną. Każda prawdziwa rewolucjonistka przed rozpoczęciem działań zaczepnych musi się dobrze wyspać – pomyślałam i skierowałam swoje kroki w gościnne progi artystycznego w każdym calu hotelu pani Grażyny Kulczyk. Nieprawdopodobne miejsce. Magiczne. Tajemnicze. Pełne zastygłych w powietrzu niewypowiedzianych zachwytów. Hotel artystyczny tak bardzo, że nie da się w nim tak po prostu spać. Będąc miejscem tak pięknym i tak idealnym, prowokuje do nieustannych olśnień i urzeczeń. Czułam się w nim jak w kosmosie. Wokół mnie latały jakieś nieprawdopodobne statki kosmiczne czy sputniki, a ja zamiast myśleć o spoczynku, próbowałam zrozumieć, co się dzieje. Kuchnia na dole koi nerwy, pan Japończyk bardzo się stara i gotuje cudownie. Pyszne, ultraświeże dania i menu idealne dla pięknych i szczupłych, którzy na wszelki wypadek wciąż są na diecie, bo licho nie śpi. Z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że to miejsce naprawdę gwarantuje wieczną młodość i nieskazitelną sylwetkę. Minuty upływające między krewetką a przegrzebkiem są równie ważne. Sprzyjają medytacji. Następnego dnia wyspana i najedzona postanowiłam mimo wszystko poszukać rozpusty. Pamięć podpowiadała mi kuchnię poznańską pełną smaków, tętniącą kolorami i uwodzącą zapachem czerniny. Tak, czernina to naprawdę jest zupa z kaczej krwi. Tak, musi być świeża. Nie, to wcale nie jest tak okropne, jak właśnie się państwu wydaje. Żywej kaczki na targu próżno szukać, więc moi fantastyczni rewolucjoniści wsadzili do garnka zamrożone ptaki i próbowali je ugotować na butli gazowej bez gazu. Po pięciu godzinach uzyskali czerwoną wodę zawierającą atomy kaczki i trochę kości. Czernina jest zupą obłędnie pyszną i naprawdę dziwię się, że wcale nie dbamy o jej promocję np. we Francji. Jestem przekonana, że Francuzi, gdyby tylko poczęstować ich czerniną, z wdzięczności postawiliby drugą wieżę Eiffla w Poznaniu, tuż przy MTP, bo wszystkie perwersyjne francuskie specjały chowają się przy tym wielkopolskim cudzie kulinarnym. Polacy jednak przed pierwszym skosztowaniem tej magicznej zupy powinni przewiązać sobie oczy ciemną chustą, bo choć wywar pachnie cudownie, to ma doprawdy okrutny kolor. Jako się rzekło, krew musi być świeża, ale taką dostaniemy wyłącznie od gospodyni. W sklepach, ze względu na wymogi unijne, możemy liczyć jedynie na krew mrożoną. Zupełnie jak w kiepskim filmie o wampirach. Trzeba też pamiętać, żeby zaprawić ją octem. To zapobiegnie nieapetycznym niespodziankom. Czernina najlepiej smakuje z przecieranymi kluseczkami i suszonymi owocami, ale jeśli ktoś wciąż z jakichś względów jednak nie ma na nią ochoty, to może spróbuje metki? Co to jest metka? To rdzennie wielkopolski przysmak będący ni mniej, ni więcej tylko wieprzowym tatarem w formie kiełbasy. Pyszny. Świeża kajzerka pokryta grubą warstwą metki z marynowaną krótko w occie z cukrem i solą schłodzoną cebulą. A może leberka, zwana również wątrobianką? Niesamowity w smaku wędzony, drobny pasztet, podany na mokrym chlebie sitkowym z ogórkiem małosolnym prosto z beczki. Poznańskie przekąski to kolejna rzecz, którą można zachwycić świat. Zaręczam, że Hiszpanie oszaleliby na punkcie takich kompletnie egzotycznych dla nich tapas. A może pyry z gzikiem? Naprawdę mam bzika na punkcie gzika. Już piszę, jak go przyrządzić. Kupujemy prawdziwy ser twarogowy, nie walcowany, nie mielony, koniecznie półtłusty. Do tego prawdziwa, lekko kwaśna śmietana, dużo słodkiej cebuli, pieprz, sól, żadnego czosnku, ale za to dużo szczypioru z dymki. Tłuczemy to wszystko tłuczkiem, porządnie mieszamy i odstawiamy na chwilę. W tym czasie gotujemy ziemniaki, ale nie byle jakie ziemniaki, tylko prawdziwe, poznańskie pyry. Pełne, żółte i wyjątkowo smaczne. Takich w Warszawie nie ma. Ugotowane w łupinach przełamujemy i dekorujemy szczerą porcją gzika. Również tym przysmakiem zachwycilibyśmy niejedną nację, i to wcale niekoniecznie europejską. Albo rogalami marcińskimi. Albo pieczenią rzymską, która wcale nie jest rzymska, lecz wielkopolska. Żadna z powyższych propozycji nie jest ani trochę dietetyczna, ale ma podstawową zaletę: zaspokaja głód na normalne jedzenie. Jeśli będą państwo w Poznaniu, koniecznie zajrzyjcie do Metki. To na razie wielka tajemnica, ale mam szczerą nadzieję, że to miejsce ma prawdziwą szansę na zostanie rdzennie wielkopolskim tapas barem, odpowiadającym na naszą coraz powszechniejszą tęsknotę za regionalną prawdą w kuchni.
Więcej możesz przeczytać w 33/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.