Wszyscy razem oglądaliśmy film o żelaznej damie. Ponad połowa fabuły to historia lekko zdemenciałej staruszki, która rozmawia z nieżyjącym od lat mężem i krząta się po skromnym mieszkaniu, wspominając. Na szczęście na sali kinowej nie było Leszka Millera, bo widok brzydkiej kobiety (zwłaszcza staruszki!) w polityce musiałby go zbrzydzić (pan premier uznaje w polityce tylko piękne, młode kobiety). Miller siedział zapewne na filmie o Marilyn Monroe lub po raz kolejny oglądał „Planetę małp", gdzie czuje się swojsko. Co wspomina zdemenciała staruszka (świetnie, naprawdę świetnie grana przez Meryl Streep)? Oczywiście, swoją karierę polityczną. W filmie nie ma jednak nic o mechanizmach politycznych, o programie politycznym, o motywach działania czy dylematach. Nasza bohaterka pokazywana jest jak kukła w teatrze, w otoczeniu rekwizytów: oto przemawia, oto jest w parlamencie, oto wchodzi do mieszkania na Downing Street 10, oto je opuszcza, jedzie samochodem (w pierwszej „samochodowej scenie” za szybą widać zrozpaczone dzieci, które pozostawia w domu, jadąc do parlamentu, w drugiej – rozentuzjazmowane tłumy, w kolejnej – tłumy, które chcą ją zabić), tańczy z Reaganem, znów przemawia, zawsze nienagannie ubrana.
Jeśli już słychać, co mówi, to najczęściej są to proste sformułowania, które wyniosła z mieszczańskiego domu taty sklepikarza. Że trzeba pracować, że trzeba być przedsiębiorczym, że związki zawodowe są szkodliwe i że należy być twardym. Skromna mieszczka, która jakimś niewiarygodnym cudem dostała się do męskiego świata polityki. Bo film o Thatcher to w istocie film o wybryku natury; wśród dziesiątek garniturów jedna sukienka, wśród męskich butów jedne szpilki… Thatcher przebija się do tego świata, mężnie w nim trwa przez dziesięć lat, a potem z niego wychodzi, niczego w nim nie zmieniając. Znów będą tam same męskie buty, męskie garnitury i cygara (a kobiety – w domach lub w rolach asystentek).
Tak jak czasem rodzą się dzieci z dwiema głowami, tak czasem w polityce pojawia się kobieta premier. No, ale przecież tak jak z natury dzieci mają po jednej głowie, tak też z natury rzeczy premierem jest mężczyzna. Nie mam, oczywiście, pretensji, że film nie został nakręcony z feministycznego punktu widzenia, że nie pokazuje fenomenu kobiety w roli konserwatywnego polityka czy aberracji polityki zawładniętej bez reszty przez jedną płeć. Żałuję tylko, że tak mało dowiedzieliśmy się o innych atrybutach Thatcher poza jej mieszczańską prostotą, męską twardością i doprowadzoną niemal do karykatury „gadżetową kobiecością" (szpileczki, kapelusze, sztywna fryzura).
Thatcher była świetnie wykształcona, miała rozległą wiedzę historyczną, jasną wizję państwa i swojego programu politycznego. Umiała zarówno wygrywać swoją kobiecość, jak i ją ukrywać. Na filmie pokazana jest jednak przede wszystkim jako osoba, która przez politykę coś ważnego straciła, bo przecież nie ma to jak mąż, dzieci i dom w ogólności. (Proszę sobie wyobrazić film o Reaganie! Byłoby wyłącznie o jego męskim geniuszu i fali politycznych sukcesów. Starość, choroba i dom pozostałyby za kulisami). Jest taka scena, gdy młoda Thatcher mówi do swojego narzeczonego, że jeśli za niego wyjdzie, to nie po to, by być kurą domową, nie będzie siedziała w kuchni ani zmywała filiżanek.
Mąż ma pomóc w karierze politycznej, a nie jej przeszkodzić. Życie spędzone w kuchni uważa za pozbawione sensu. Pełnia życia jest gdzie indziej – mówi przyszła pani premier. Film kończy się jednak sceną, w której nasza bohaterka stoi przy zmywaku, myje filiżankę, a premierem jest już – jak przystało – mężczyzna. Triumf natury i boskiego porządku rzeczy! Prawica wychodziła z kina bardzo zadowolona.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.