Ten, jeśli stwierdzi, że sprawa jest intrygująca i ma szanse sukcesu, zaczyna szukać ogromnej kasy. Produkcja filmowa ze swej natury jest niezwykle kosztowna, opłaca się niezliczone ilości niezwykle drogiego sprzętu, setki ludzi go obsługujących, aktorów, budowę scenografii (atrapa „Titanica" kosztowała ok. 30 mln dolarów, dzięki czemu wyglądała identycznie jak oryginał, choć było to zaledwie pół kadłuba), hotele, transport, wszystko razy kilka miesięcy płatnych codziennie, wreszcie komputerowa obróbka i promocja. Wspomniany Cameron, by dokończyć „Titanica”, zastawił w banku cały swój majątek, ale opłaciło się – zarobił tyle, że mógł się zabrać za „Avatara” bez większych obaw. Słowa „kasa na stół” w świecie show-biznesu padają najczęściej. System planowania budżetu filmowego w USA opiera się na metodzie prozaicznie prostej.
Przed podjęciem decyzji o przystąpieniu do produkcji wysyła się właścicielom kin zapytanie: „Zamierzamy zrobić taki film, będzie trwał 120 minut, zagrają Leonardo DiCaprio i Angelina Jolie, bilety będą po 25 dolarów, z tego połowa dla ciebie i połowa dla nas. Ile seansów zorganizujesz?". Pada odpowiedź: „Pięć dziennie przez tydzień”. Mnożymy razy kilka tysięcy kin – i mamy wynik. Ten wynik oznacza decyzję: robimy czy nie oraz ile wydamy, jeśli już robimy. Kiniarze nie mogą się potem wycofać z ustaleń. Tym samym decyzję o powstaniu filmu podejmują de facto widzowie (i to zanim obejrzą film), bo przecież właściciele kin wypowiadają się w ich imieniu. Gdyby film „Avatar” miał powstać w Polsce, kwota 200 mln dolarów, czyli 700 mln zł zwróciłaby się po obejrzeniu go przez 70 mln ludzi. Zajęłoby to nam dwa pokolenia widzów w postaci całej populacji w każdym pokoleniu. Niewykonalne nawet w wyobraźni. Stany Zjednoczone są pod wieloma względami uprzywilejowane.
Mają śniegi Alaski, ropę naftową, ale też winorośla w Kalifornii, pomarańcze w Oregonie, straszną zimę w Chicago i lato w Teksasie, kopalnie węgla, uran, cztery strefy czasowe, gigantyczne terytorium oraz ok. 310 mln ludzi. To zmienia rachunki diametralnie. Przy ich cenach wystarczy 20 mln ludzi w kinach, by „Avatar" zaczął wychodzić na plus. Zerkam na box office, czyli wyniki sprzedaży w ostatnim tygodniu: film „Chronicle” zarobił w siedem dni 22 mln dolarów. Zakładając, że tylko połowa tych wpływów trafia do tych, którzy kasę wyłożyli, właściwie się zwrócił – film kosztował 12 mln – a przecież to dopiero pierwszy tydzień. W Polsce najdroższy film w historii to „1920. Bitwa Warszawska” (koszt 26 mln zł, czyli ok. 9 mln dolarów) mógł się zwrócić tylko dzięki maksymalnej reklamie, promocji w szkołach, wizytach zorganizowanych grup uczniów i tak dalej. W Polsce nie ujawnia się, ile film zarobił, ale w pierwszym tygodniu obejrzało go 200 tys. ludzi, czyli musiało wpłynąć do kas ok. 4 mln zł, z czego 2 mln wróciły do producenta. Sądzę, że „Bitwa” wyszła na plus.
Występ Madonny to XXII wiek. Sama konstrukcja kosmicznej sceny kosztowała ponad 4 mln dolarów. Dodając koszty prób, udziału setek artystów, techników, budowniczych i innych tego typu kosztów, jest niewykonalny w Polsce. Zresztą także ze względów technologicznych. Instalacja tego ruchomego kolosa o niespotykanych światłach, zapadniach, unikatowej mechanice z granicy cudów trwała na żywo równo osiem minut, a demontaż siedem (!).
Nasze siermiężne konstrukcje wielkich scen sylwestrowych w Warszawie buduje się przez kilka tygodni. Więc jak to się mogło tam opłacać? Proste: 120 mln telewidzów, 30 sekund reklamy za 3,5 mln dolarów, razy kilkadziesiąt emisji takich spotów w trakcie meczu – pozwoliło to zarobić wszystkim. I przejść do historii show-biznesu wyczynem wcześniej nieznanym.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.