Pewnie znowu ktoś zaprotestuje, media się pożywią, ci, którzy chcą, uczczą pamięć bohatersko-straceńczego zrywu, inni pójdą oglądać przebrzmiałą nieco skandalistkę. Może trochę wyłazi ze mnie konserwa, bo perspektywa dudnienia rozlewającego się po mieście wieczorem 1 sierpnia jakoś nie wprawia mnie w stan ekstazy, ale cóż robić w naszym patchworkowym świecie? Ja wolałbym 1 sierpnia bez Madonny, komuś innemu przeszkadzała 15, ktoś nie będzie sobie życzył występu niemieckiej kapeli 1 września, a wielu jakikolwiek koncert 10 kwietnia, z wyjątkiem żałobnego, uzna za profanację. Żeby nie było: mój przyjaciel Max Łubieński urodził się 1 sierpnia. Nie jego wina.
Jeżeli już, pretensje o tajming może zgłaszać do sprawcy, wybitnego eseisty i dramaturga, Tomasza Łubieńskiego, skądinąd surowego krytyka powstania i jego mitu. I nie raz, i nie dwa, zaraz po godzinie „W" szedłem zapalić znicz powstańcom, by później dołączyć do druha i świętować kolejny rok życia. Jak to mówił znajomy hydraulik: „To jest selawi”. A jednocześnie jakież to warszawskie! To zderzenie wzniosłości i pstrokacizny, patosu i przyziemności, szlaku miejsc egzekucji i czystego hedonizmu.
I gdzieś pomiędzy jest moje miasto, zmęczone jak ja, które kocham i którego nienawidzę, bo inaczej nie potrafię, bo wydaje mi się, że w ogóle inaczej się nie da. Zaczyna się od trzewi, najprostszych odruchów. „Moje miasto – złoty sen / Tutaj urodziłem się / Tutaj kumple i speluny / Tutaj kurwy, punki, ćpuny / I kasztany kwitną w maju / Bo za ręce się trzymają / Zakochani (…) Moje miasto – złoty sen / Choć niejeden czarny cień / Kładł się w poprzek jakby drwił / Chciałem nożem sięgać żył / Chociaż kląłem fart zasrany / To wciąż byłem zakochany / W mieście mym". To wiersz o Lublinie, autorstwa Jarka Suszka, ale emocje te same. 20 lat temu, zaraz po upadku komunizmu, przyjechali do Warszawy po latach przymusowej nieobecności przyjaciele rodziców. I wzruszało ich niemal każde obskurne skrzyżowanie, bo przez te wszystkie lata tęsknoty nic się nie zmieniło. Te same kwiaciarnie, capiące zjełczałym tłuszczem bary, ta sama pani Kazia w sklepie ze słodyczami. Dzisiaj wszystko gna, miasto buzuje. Była knajpa, jest inna, często niestety bank albo apteka, ale też było skrzyżowanie niczego z niczym, a tu nagle robi się minizagłębie ruchu towarzysko- -kulturalnego między przytulnymi miejscówkami. I z przyjaciółmi polujemy na oldskulowe klejnoty gastronomii, bo coraz mniej ich w wirującym stołecznym świecie.
A pięć przecznic dalej rośnie jak na drożdżach kolejny biurowy koszmar architektoniczny. I robią remont pobliskiej ulicy, żeby tramwaje tak nie łomotały i kiedy fachowcy schodzą z placu boju, dopiero jest łoskot, jakby czołgi znów miażdżyły Warszawę. I kiedy szlag mnie trafia na to miasto bez centrum, jakby namalowane przez pijanego artystę z zezem, wtedy rozmawiam z zaprzyjaźnionym cudzoziemcem, który mógł wybrać pracę w wielu zachodnich stolicach i wybrał Warszawę, bo mówi, że nigdzie nie widział takiej energii, takiego ożywiającego drżenia. Przychodzi długi weekend, miasto pustoszeje, a taksówkarz komentuje: „Warszawiacy pojechali do domów, he, he". Wrzucam to na Facebooka i leje się kaskada złośliwości pod adresem cholernej, bucowatej warszawki. I zazwyczaj im kto więcej tu zarabia, tym bardziej się wyzłośliwia, jakaś moda opętańcza, żeby zgnoić tę okropną Warszawę.
A ja idę na Legię i kiedy wielotysięczny tłum, bezlitośnie fałszując, śpiewa przed meczem „Sen o Warszawie", to budzi się we mnie ckliwy nastolatek i przed oczami jak film gnają obrazy międzywojennego Paryża Wschodu i szlag mnie trafia na tych, co rozpoczęli powstanie warszawskie, bo już nigdy nie będzie tego miasta. I marzę, jakie by było, gdyby połączyć jego dawne piękno z dzisiejszą energią, ale też wiem, że Warszawa to sierpień 1944, samo jądro jego duszy, tak samo jak odbudowa, a raczej budowa miasta po 1945 r., tak jak listopadowe łuny na Powązkach, Grzesiuk, Tyrmand, Hłasko, Muniek, Sidney Polak, Pablopavo i majowe eleganckie tłumy na Krakowskim, blaszane bazary i wykwintne lokale z daniami o nazwach nie do wymówienia. Hasło promocyjne stolicy to „Zakochaj się w Warszawie”. Od nikogo nie wymagam tak trudnego uczucia, ale ja do tej nie najpiękniejszej pani po przejściach mam nieuleczalną słabość.
PS To mój ostatni felieton w tym miejscu. Serdecznie Państwu dziękuję za cotygodniowe spotkania, a redakcji za gościnę na łamach.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.