Prymasowi Glempowi Opatrzność wyznaczyła chyba trudniejsze zadanie niż to, z którym zmierzyć się musiał kardynał Wyszyński.
W latach 50., 60., 70. trzeba było konsekwencji i odwagi, wiadomo było, gdzie jest wróg, to była epoka świadków i męczenników. W prawie 30-letnim prymasostwie kardynała Glempa epoki zmieniały się jak w kalejdoskopie, wydarzyło się tyle, ile czasem w historii działo się przez lat trzysta.
Kardynał Glemp zaczynał przecież misję w czasach, w których świątynie były nabite po brzegi, a wierzący i niewierzący na widok księdza zdejmowali czapkę z głowy, kończył ją natomiast w społeczeństwie, które z Kościoła zrobiło obiekt drwin i chłopca do bicia. W latach 80. miał przed amboną rodaków „nabuzowanych” Bogiem, Honorem i Ojczyzną, w następnej dekadzie ci sami ludzie Boga wysyłali do sfery mitologii, Ojczyznę traktując jako zło konieczne, a Honor zamieniając na honorarium.
Opowiadano mi, że w 1981 r. ciężko chory prymas Wyszyński usilnie zabiegał u wracającego do zdrowia po zamachu Jana Pawła II, by na jego następcę mianował właśnie swojego byłego sekretarza, w tym czasie już biskupa warmińskiego. Papież początkowo oponował, później jednak uległ prośbom mentora. Na czele polskiego Kościoła stanął sternik, który w czasie sztormu nie miał dodawać gazu, ale skupić się na ocaleniu łodzi. Nikt nie miał pojęcia, że przyjdzie mu nie tylko dowieźć wiernych do portu, ale będzie też musiał pomóc urządzić się im w ziemi obiecanej.
Jak sobie z tymi zadaniami poradził? Jasne, że można się czepiać, wytykać błędy. Pytanie, kto będąc na jego miejscu, pod taką presją byłby w stanie ich uniknąć? Moralne prawo do oceny jego słynnego przemówienia z początków stanu wojennego, gdy apelował o to, by nie przelewano polskiej krwi (de facto próbując powstrzymać wybuch solidarnościowego powstania), mają tylko ludzie, którzy wtedy walczyli o wolność. Dziś dziękują prymasowi za to, że nie eskalował, ale zapewniał niezbędny balans – oni bili się na froncie, on próbował tonować, poszerzając w istocie pole walki. Można zarzucać mu, że był zbyt zachowawczy, że niedostatecznie mocno wsparł księdza Popiełuszkę (który czuł się przez niego osamotniony), nie można jednak mieć wątpliwości co do jego intencji – on po prostu, na ile potrafił, próbował kapelana „Solidarności” chronić.
W nowych czasach przyjął tę samą strategię: 70 proc. zachowawczości, 30 – zmian. Często „czepialiśmy się” prymasa, narzekając na jego czasem niezgrabne wypowiedzi, jego upór w sprawie Świątyni Opatrzności, na brak medialnej charyzmy. Nie dawał się jednak tak łatwo zaszufladkować. Ci, którzy chcieliby w nim widzieć wyłącznie światopoglądowego „betona”, nie mogli nie zauważyć, że to on jednocześnie otwiera polski Kościół na dialog międzywyznaniowy, na nowe wspólnoty, konsekwentnie zaszczepia w nim to, co wypracował Sobór Watykański II, a gdy trzeba, umie tupnąć nogą (jak było w sprawie Radia Maryja).
Nawet jeśli nie zawsze zgadzałem się z tym, co mówił (zwłaszcza o bieżących wydarzeniach), głęboko go szanowałem, ujmowała mnie jego prostota. Nie udawał kogoś innego, pokornie uczył się od swoich „szefów” – kardynała Wyszyńskiego i Jana Pawła II, który po śmierci Prymasa Tysiąclecia „zaadoptował” księdza Glempa, modelując jego myślenie (jeśli chodzi o wizję Kościoła, ale też np. Polskę w Unii Europejskiej). Obce było mu myślenie popularne na szczytach każdej władzy, że przyznanie się do słabości to klęska. Jego homilia na mszy na placu Teatralnym w 2000 r., gdy (też pewnie inspirowany przykładem Jana Pawła) przepraszał za winy polskiego Kościoła i osobiście za to, że nie był w stanie ocalić życia księdza Popiełuszki, do dziś budzi we mnie pytanie: czy ja byłbym w stanie zrobić taki rachunek sumienia?
Wraz z tą śmiercią kończy się w polskim Kościele czas silnych, „centralnych” przywódców. Oni przyprowadzili Kościół do bram XXI w. Kto i w jakim stylu poprowadzi go przez kolejne sto lat? Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem: nie miałbym nic przeciwko temu, by byli to ludzie, którzy wezmą sporo z prymasa Glempa, nad których słowem nie zawsze muszę wpadać w zachwyt. Nie mam jednak ani przez chwilę wątpliwości, że mam przed sobą dobrych ludzi, głęboko wierzących księży, których jedyną polityką i „stanem posiadania” są Chrystus i Kościół. Gdy to nas łączy, całą resztę jesteśmy w stanie dogadać.
Kardynał Glemp zaczynał przecież misję w czasach, w których świątynie były nabite po brzegi, a wierzący i niewierzący na widok księdza zdejmowali czapkę z głowy, kończył ją natomiast w społeczeństwie, które z Kościoła zrobiło obiekt drwin i chłopca do bicia. W latach 80. miał przed amboną rodaków „nabuzowanych” Bogiem, Honorem i Ojczyzną, w następnej dekadzie ci sami ludzie Boga wysyłali do sfery mitologii, Ojczyznę traktując jako zło konieczne, a Honor zamieniając na honorarium.
Opowiadano mi, że w 1981 r. ciężko chory prymas Wyszyński usilnie zabiegał u wracającego do zdrowia po zamachu Jana Pawła II, by na jego następcę mianował właśnie swojego byłego sekretarza, w tym czasie już biskupa warmińskiego. Papież początkowo oponował, później jednak uległ prośbom mentora. Na czele polskiego Kościoła stanął sternik, który w czasie sztormu nie miał dodawać gazu, ale skupić się na ocaleniu łodzi. Nikt nie miał pojęcia, że przyjdzie mu nie tylko dowieźć wiernych do portu, ale będzie też musiał pomóc urządzić się im w ziemi obiecanej.
Jak sobie z tymi zadaniami poradził? Jasne, że można się czepiać, wytykać błędy. Pytanie, kto będąc na jego miejscu, pod taką presją byłby w stanie ich uniknąć? Moralne prawo do oceny jego słynnego przemówienia z początków stanu wojennego, gdy apelował o to, by nie przelewano polskiej krwi (de facto próbując powstrzymać wybuch solidarnościowego powstania), mają tylko ludzie, którzy wtedy walczyli o wolność. Dziś dziękują prymasowi za to, że nie eskalował, ale zapewniał niezbędny balans – oni bili się na froncie, on próbował tonować, poszerzając w istocie pole walki. Można zarzucać mu, że był zbyt zachowawczy, że niedostatecznie mocno wsparł księdza Popiełuszkę (który czuł się przez niego osamotniony), nie można jednak mieć wątpliwości co do jego intencji – on po prostu, na ile potrafił, próbował kapelana „Solidarności” chronić.
W nowych czasach przyjął tę samą strategię: 70 proc. zachowawczości, 30 – zmian. Często „czepialiśmy się” prymasa, narzekając na jego czasem niezgrabne wypowiedzi, jego upór w sprawie Świątyni Opatrzności, na brak medialnej charyzmy. Nie dawał się jednak tak łatwo zaszufladkować. Ci, którzy chcieliby w nim widzieć wyłącznie światopoglądowego „betona”, nie mogli nie zauważyć, że to on jednocześnie otwiera polski Kościół na dialog międzywyznaniowy, na nowe wspólnoty, konsekwentnie zaszczepia w nim to, co wypracował Sobór Watykański II, a gdy trzeba, umie tupnąć nogą (jak było w sprawie Radia Maryja).
Nawet jeśli nie zawsze zgadzałem się z tym, co mówił (zwłaszcza o bieżących wydarzeniach), głęboko go szanowałem, ujmowała mnie jego prostota. Nie udawał kogoś innego, pokornie uczył się od swoich „szefów” – kardynała Wyszyńskiego i Jana Pawła II, który po śmierci Prymasa Tysiąclecia „zaadoptował” księdza Glempa, modelując jego myślenie (jeśli chodzi o wizję Kościoła, ale też np. Polskę w Unii Europejskiej). Obce było mu myślenie popularne na szczytach każdej władzy, że przyznanie się do słabości to klęska. Jego homilia na mszy na placu Teatralnym w 2000 r., gdy (też pewnie inspirowany przykładem Jana Pawła) przepraszał za winy polskiego Kościoła i osobiście za to, że nie był w stanie ocalić życia księdza Popiełuszki, do dziś budzi we mnie pytanie: czy ja byłbym w stanie zrobić taki rachunek sumienia?
Wraz z tą śmiercią kończy się w polskim Kościele czas silnych, „centralnych” przywódców. Oni przyprowadzili Kościół do bram XXI w. Kto i w jakim stylu poprowadzi go przez kolejne sto lat? Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem: nie miałbym nic przeciwko temu, by byli to ludzie, którzy wezmą sporo z prymasa Glempa, nad których słowem nie zawsze muszę wpadać w zachwyt. Nie mam jednak ani przez chwilę wątpliwości, że mam przed sobą dobrych ludzi, głęboko wierzących księży, których jedyną polityką i „stanem posiadania” są Chrystus i Kościół. Gdy to nas łączy, całą resztę jesteśmy w stanie dogadać.
Więcej możesz przeczytać w 5/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.