Lata 90. uruchomiły, a nie zamroziły, mechanizm zmniejszania dystansu społecznego
Nie tylko bieda wydaje się dziedziczna, jak to ogłoszono niedawno w raporcie GUS i artykułach żurnalistów poświęconych temuż raportowi. Bezrefleksyjność, niechęć do intelektualnej weryfikacji tego, co się napisało, "odklepywanie" stereotypów bez konfrontacji z rzeczywistością również mają długie życie. A jeśli nie są dziedziczne, to przynajmniej epidemiczne, ponieważ - powtarzane bezmyślnie - szerzą się jak grypa.
Myśl jak papier toaletowy
Ogromna większość tego, co zostało napisane w raporcie i o raporcie, wygląda żałośnie - niezależnie od punktu widzenia. Zacznijmy od najprostszego, mianowicie od konfrontacji z rzeczywistością. Napisano, że gdy w 1984 r. GUS badał po raz pierwszy zasięg ubóstwa, przyznawało się do biedy 3,5 proc. badanych, a w najnowszym badaniu - dziesięć razy więcej. Żadnej refleksji. Wniosek więc prosty: dzisiaj mamy dziesięć razy więcej ubogich! Tyle że ten sam GUS prowadzi badania budżetów i zamożności gospodarstw domowych, na przykład porównując wyposażenie w dobra trwałego użytku w latach komunizmu i dziś. Nie jest to zestawienie pełne, gdyż nie można porównać choćby aktywów finansowych, bo jedynym papierem wartościowym w PRL był papier toaletowy, ale i tak mówi ono wiele. Otóż z tych badań wynika obraz jednoznaczny: we wszystkich kategoriach - gospodarstw pracowniczych, emeryckich i rolniczych - poziom tak mierzonej zamożności jest dzisiaj nieporównanie wyższy (zresztą, był wyraźnie wyższy już w 1993 r., a więc nawet w okresie odcinania garbu zniekształceń narosłych w komunizmie!).
Samoocena jako element psychologiczny jest niewątpliwie ważna. Owocuje frustracjami, w tym frustracyjnymi zachowaniami politycznymi, czego nasilone efekty obserwujemy. Czy bezrefleksyjne, nie skonfrontowane z realiami badania przyczyniają się do rozpoznania zjawiska, czy też raczej powodują jego pogłębianie (dodatkowo bezmyślnie powielane w mediach)?
Odkrywanie Ameryki
To, co jest podawane jako odkrycia naukowe początku XXI w. w Polsce, to po prostu zbiór prawd starych jak świat, sprawdzonych w dziesiątkach badań społecznych we wszystkich krajach. Autor stara się nam wmówić, że w Polsce zdarzyło się nie tylko coś niedobrego, ale jeszcze niezwykłego, czego ani nigdzie indziej, ani u nas wcześniej nie było. Dowiadujemy się, że - cytuję za "Rzeczpospolitą" - "lata 90. ujawniły wszystkie czynniki biedotwórcze". Nasz odkrywca Ameryki wymienia tu miejsce na rynku pracy, niskie wykształcenie, zamieszkiwanie w małym mieście lub na wsi, dużą liczbę dzieci w rodzinie, rodzinę niepełną, obecność w rodzinie osoby niepełnosprawnej. Czy w Urugwaju, Zambii albo Portugalii decydowały inne czynniki? Czy w latach 80. albo sto lat temu powyższe cechy nie były "czynnikami biedotwórczymi"? Oczywiście, z wyjątkiem wykształcenia, które nie było w komunizmie powiązane z biedą, ponieważ robotnik przy linii produkcyjnej zarabiał często więcej niż nadzorujący go inżynier. To się skończyło w 1990 r. - i chwała Bogu!
Inne rewelacje GUS mają podobną wartość intelektualną. "Odkryto", że 13 proc. rodzin, w których oboje rodzice pracują, jest zagrożonych ubóstwem (zagrożonych czy uważających się za ubogie?), podczas gdy w rodzinach z jedną osobą bezrobotną jest ono większe. Czy gdziekolwiek na świecie zagrożenie ubóstwem było mniejsze w rodzinach bezrobotnych niż w tych, w których dorośli mieli pracę?
Następny "kwiatek". Autor raportu na konferencji stwierdza - uważając to widać za odkrycie - że Polacy kandydujący do pracy w UE wywodzą się w większości z wąskiego kręgu zamożnych elit. Jeżeli wiążemy większą zamożność z lepszym wykształceniem (a to - wreszcie! - stało się codziennością po upadku komunizmu), to powyższe stwierdzenie jest banałem, bo wiadomo, że do pracy w instytucjach Unii Europejskiej potrzeba wysoko wykwalifikowanych specjalistów.
Jeśli zaś mówimy o podejmowaniu pracy w krajach unii, sytuacja wygląda do tej pory dokładnie odwrotnie. Wykwalifikowani specjaliści nie spieszą się do emigracji, ponieważ mogą przyzwoicie zarabiać w kraju. Być może bezmyślny populizm, któremu "odkrycia", o jakich mówimy, dają pożywkę, to odmieni, ale na razie sprawy tak właśnie wyglądają. W unii na czarno wielokrotnie częściej pracują ludzie o niskich kwalifikacjach, którzy jadą tam, by się zajmować gospodarstwem domowym, opieką nad dziećmi, pracą na zapleczu, w magazynach i w innych miejscach, gdzie pozostają mało widoczni.
Ci sami ludzie będą wyjeżdżać w przyszłości, kiedy ich praca zostanie zalegalizowana (albo i bez tego). Każdego, kto chciałby naprawdę wiedzieć, kto i do jakiej pracy wyjeżdża do Niemiec, zapraszam w każdy poniedziałek do pociągów odjeżdżających w kierunku Berlina miedzy 5.00 a 6.00 rano z Frankfurtu nad Odrą. Może przy tym nie znać niemieckiego, ponieważ Niemców w tych pełnych ludzi pociągach można policzyć na palcach jednej ręki...
Trzy w jednym
Sytuacja w Polsce pogarsza się, ponieważ jedyną ścieżką awansu społecznego (nasz odkrywca, nie zauważając tego, miesza przyczyny ubóstwa z przyczynami awansu społecznego i materialnego) jest możliwość kształcenia na poziomie wyższym niż ten, który osiągnęli rodzice danej osoby.To zaś wymaga pieniędzy. Odkrywczy autor raportu ocenia - bo nie ma badań tego rodzaju - że dzieci chłopskich i robotniczych jest na wyższych uczelniach 2-5 proc., i na tej podstawie stwierdza, iż w Polsce został uruchomiony "mechanizm dziedziczenia biedy".
Przemysł kosmetyczny reklamuje "dwa w jednym", połączenia szamponu i innych kosmetyków. Autorowi rzeczonego raportu udało się prześcignąć przemysł kosmetyczny, gdyż w powyższych ocenach połączył trzy nieprawdy w jednym stwierdzeniu.
Jeżeli cokolwiek zostało uruchomione, to mechanizm dziedziczenia pozycji na drabinie społecznej, a nie dziedziczenia biedy, a to są zupełnie inne zjawiska. Opisywane mechanizmy istniały zawsze i wszędzie, więc nic szczególnie odmiennego nie pojawiło się w latach 90.
Autor mógł zwrócić uwagę na zjawiska, które w III Rzeczypospolitej naprawdę utrudniają zdobycie pracy osobom słabiej wykształconym, choćby regulacje rynku pracy powodujące, że pracownika w Polsce niezwykle trudno zwolnić. Albo takie, które przez lata rozszerzały przywileje pracownicze, podnosząc koszty pracy. Jest bowiem oczywiste, że wysokie koszty pracy sprawiają, iż osoby o niskich kwalifikacjach będą ostatnimi zatrudnianymi.
Ale nie! Autor raportu wyciągnął standardową lewicową bajkę (o kosztach wykształcenia jako czynniku zamrażającym awans społeczny i mitycznych 2-5 proc. dzieci robotniczych i chłopskich na uczelniach), która jest całkowicie nieprawdziwa. W latach 90. został uruchomiony, a nie zamrożony, mechanizm zmniejszania dystansu społecznego. Liczba studentów - w tym pochodzących z warstw słabiej wykształconych - wzrosła ponad cztery razy w stosunku do lat 80. W prywatnych uczelniach odsetek dzieci wiejskich jest wysoki, w niektórych sięga 40 proc.
Owe 2-5 proc. dotyczy zapewne najlepszych polskich uczelni. I pozostanie to prawdą tak długo, jak długo będziemy utrzymywać fikcję bezpłatnego szkolnictwa wyższego. Ale to już jest inna historia, o której mówiłem wielokrotnie. Bezpłatne szkolnictwo wyższe jest mechanizmem redystrybucji dóbr od biednych do bogatych, którym się ponoć tak przejmuje odkrywczy autor raportu.
Myśl jak papier toaletowy
Ogromna większość tego, co zostało napisane w raporcie i o raporcie, wygląda żałośnie - niezależnie od punktu widzenia. Zacznijmy od najprostszego, mianowicie od konfrontacji z rzeczywistością. Napisano, że gdy w 1984 r. GUS badał po raz pierwszy zasięg ubóstwa, przyznawało się do biedy 3,5 proc. badanych, a w najnowszym badaniu - dziesięć razy więcej. Żadnej refleksji. Wniosek więc prosty: dzisiaj mamy dziesięć razy więcej ubogich! Tyle że ten sam GUS prowadzi badania budżetów i zamożności gospodarstw domowych, na przykład porównując wyposażenie w dobra trwałego użytku w latach komunizmu i dziś. Nie jest to zestawienie pełne, gdyż nie można porównać choćby aktywów finansowych, bo jedynym papierem wartościowym w PRL był papier toaletowy, ale i tak mówi ono wiele. Otóż z tych badań wynika obraz jednoznaczny: we wszystkich kategoriach - gospodarstw pracowniczych, emeryckich i rolniczych - poziom tak mierzonej zamożności jest dzisiaj nieporównanie wyższy (zresztą, był wyraźnie wyższy już w 1993 r., a więc nawet w okresie odcinania garbu zniekształceń narosłych w komunizmie!).
Samoocena jako element psychologiczny jest niewątpliwie ważna. Owocuje frustracjami, w tym frustracyjnymi zachowaniami politycznymi, czego nasilone efekty obserwujemy. Czy bezrefleksyjne, nie skonfrontowane z realiami badania przyczyniają się do rozpoznania zjawiska, czy też raczej powodują jego pogłębianie (dodatkowo bezmyślnie powielane w mediach)?
Odkrywanie Ameryki
To, co jest podawane jako odkrycia naukowe początku XXI w. w Polsce, to po prostu zbiór prawd starych jak świat, sprawdzonych w dziesiątkach badań społecznych we wszystkich krajach. Autor stara się nam wmówić, że w Polsce zdarzyło się nie tylko coś niedobrego, ale jeszcze niezwykłego, czego ani nigdzie indziej, ani u nas wcześniej nie było. Dowiadujemy się, że - cytuję za "Rzeczpospolitą" - "lata 90. ujawniły wszystkie czynniki biedotwórcze". Nasz odkrywca Ameryki wymienia tu miejsce na rynku pracy, niskie wykształcenie, zamieszkiwanie w małym mieście lub na wsi, dużą liczbę dzieci w rodzinie, rodzinę niepełną, obecność w rodzinie osoby niepełnosprawnej. Czy w Urugwaju, Zambii albo Portugalii decydowały inne czynniki? Czy w latach 80. albo sto lat temu powyższe cechy nie były "czynnikami biedotwórczymi"? Oczywiście, z wyjątkiem wykształcenia, które nie było w komunizmie powiązane z biedą, ponieważ robotnik przy linii produkcyjnej zarabiał często więcej niż nadzorujący go inżynier. To się skończyło w 1990 r. - i chwała Bogu!
Inne rewelacje GUS mają podobną wartość intelektualną. "Odkryto", że 13 proc. rodzin, w których oboje rodzice pracują, jest zagrożonych ubóstwem (zagrożonych czy uważających się za ubogie?), podczas gdy w rodzinach z jedną osobą bezrobotną jest ono większe. Czy gdziekolwiek na świecie zagrożenie ubóstwem było mniejsze w rodzinach bezrobotnych niż w tych, w których dorośli mieli pracę?
Następny "kwiatek". Autor raportu na konferencji stwierdza - uważając to widać za odkrycie - że Polacy kandydujący do pracy w UE wywodzą się w większości z wąskiego kręgu zamożnych elit. Jeżeli wiążemy większą zamożność z lepszym wykształceniem (a to - wreszcie! - stało się codziennością po upadku komunizmu), to powyższe stwierdzenie jest banałem, bo wiadomo, że do pracy w instytucjach Unii Europejskiej potrzeba wysoko wykwalifikowanych specjalistów.
Jeśli zaś mówimy o podejmowaniu pracy w krajach unii, sytuacja wygląda do tej pory dokładnie odwrotnie. Wykwalifikowani specjaliści nie spieszą się do emigracji, ponieważ mogą przyzwoicie zarabiać w kraju. Być może bezmyślny populizm, któremu "odkrycia", o jakich mówimy, dają pożywkę, to odmieni, ale na razie sprawy tak właśnie wyglądają. W unii na czarno wielokrotnie częściej pracują ludzie o niskich kwalifikacjach, którzy jadą tam, by się zajmować gospodarstwem domowym, opieką nad dziećmi, pracą na zapleczu, w magazynach i w innych miejscach, gdzie pozostają mało widoczni.
Ci sami ludzie będą wyjeżdżać w przyszłości, kiedy ich praca zostanie zalegalizowana (albo i bez tego). Każdego, kto chciałby naprawdę wiedzieć, kto i do jakiej pracy wyjeżdża do Niemiec, zapraszam w każdy poniedziałek do pociągów odjeżdżających w kierunku Berlina miedzy 5.00 a 6.00 rano z Frankfurtu nad Odrą. Może przy tym nie znać niemieckiego, ponieważ Niemców w tych pełnych ludzi pociągach można policzyć na palcach jednej ręki...
Trzy w jednym
Sytuacja w Polsce pogarsza się, ponieważ jedyną ścieżką awansu społecznego (nasz odkrywca, nie zauważając tego, miesza przyczyny ubóstwa z przyczynami awansu społecznego i materialnego) jest możliwość kształcenia na poziomie wyższym niż ten, który osiągnęli rodzice danej osoby.To zaś wymaga pieniędzy. Odkrywczy autor raportu ocenia - bo nie ma badań tego rodzaju - że dzieci chłopskich i robotniczych jest na wyższych uczelniach 2-5 proc., i na tej podstawie stwierdza, iż w Polsce został uruchomiony "mechanizm dziedziczenia biedy".
Przemysł kosmetyczny reklamuje "dwa w jednym", połączenia szamponu i innych kosmetyków. Autorowi rzeczonego raportu udało się prześcignąć przemysł kosmetyczny, gdyż w powyższych ocenach połączył trzy nieprawdy w jednym stwierdzeniu.
Jeżeli cokolwiek zostało uruchomione, to mechanizm dziedziczenia pozycji na drabinie społecznej, a nie dziedziczenia biedy, a to są zupełnie inne zjawiska. Opisywane mechanizmy istniały zawsze i wszędzie, więc nic szczególnie odmiennego nie pojawiło się w latach 90.
Autor mógł zwrócić uwagę na zjawiska, które w III Rzeczypospolitej naprawdę utrudniają zdobycie pracy osobom słabiej wykształconym, choćby regulacje rynku pracy powodujące, że pracownika w Polsce niezwykle trudno zwolnić. Albo takie, które przez lata rozszerzały przywileje pracownicze, podnosząc koszty pracy. Jest bowiem oczywiste, że wysokie koszty pracy sprawiają, iż osoby o niskich kwalifikacjach będą ostatnimi zatrudnianymi.
Ale nie! Autor raportu wyciągnął standardową lewicową bajkę (o kosztach wykształcenia jako czynniku zamrażającym awans społeczny i mitycznych 2-5 proc. dzieci robotniczych i chłopskich na uczelniach), która jest całkowicie nieprawdziwa. W latach 90. został uruchomiony, a nie zamrożony, mechanizm zmniejszania dystansu społecznego. Liczba studentów - w tym pochodzących z warstw słabiej wykształconych - wzrosła ponad cztery razy w stosunku do lat 80. W prywatnych uczelniach odsetek dzieci wiejskich jest wysoki, w niektórych sięga 40 proc.
Owe 2-5 proc. dotyczy zapewne najlepszych polskich uczelni. I pozostanie to prawdą tak długo, jak długo będziemy utrzymywać fikcję bezpłatnego szkolnictwa wyższego. Ale to już jest inna historia, o której mówiłem wielokrotnie. Bezpłatne szkolnictwo wyższe jest mechanizmem redystrybucji dóbr od biednych do bogatych, którym się ponoć tak przejmuje odkrywczy autor raportu.
Więcej możesz przeczytać w 14/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.