Mam nadzieję, że Francis Fukuyama – piewca końca historii – przewraca się w grobie. Tak, wiem, że żyje, chodzi mi o grób jego konceptów. Historia ma się dziś bowiem nadzwyczaj dobrze i znów tańczy na balu, który organizujemy jej w Europie raz na sto lat (tak się dzieje, że nasz kontynent dokonuje potężnych przetasowań właśnie w odstępach stuletnich). Dziś Moskwa usiłuje naruszyć europejskie status quo, a Bruksela, Berlin, Paryż, Londyn, Waszyngton i Warszawa próbują się temu przeciwstawić. Równo sto lat temu również został naruszony europejski porządek, co doprowadziło do wybuchu I wojny światowej. O jakim porządku mówię? O tym sprzed równo dwustu lat, ukonstytuowanym na kongresie wiedeńskim. Wówczas Wielka Brytania, Rosja, Prusy, Austria i Francja zadecydowały o losach ponapoleońskiej Europy na stulecie. Czyżbyśmy dziś mieli do czynienia z czymś podobnym? Czy ukraińska przepychanka wyłoni nowe europejskie status quo?
Świadomość wagi kongresu wiedeńskiego czy I wojny światowej ustępuje w Polsce przed pamięcią o naszych narodowych powstaniach z XIX w. czy hekatombie lat 1939-1945. Ale warto sobie uświadomić, że zarówno II wojna światowa, jak i polskie paroksyzmy niepodległościowe o ponurej barwie listopada czy stycznia były jedynie bolesną korektą politycznego układu sił, który się narodził w latach 1814-1815 w Wiedniu i który legitymizował butę państw silnych i ich brak szacunku do narodów pozbawionych przychylności losu. I jeśli wówczas można było się jeszcze karmić mrzonką, że bezpieczna Europa da radę funkcjonować bez państwa polskiego, skoro Polacy nie umieli sami zadbać o własną niepodległość, a w 1939 r. żywić złudzenia, że 20 lat niepodległości to za mało, by Polska do niej przywykła, to dziś już wiemy, że za tę krótkowzroczność zapłacili w Europie wszyscy. Odnoszę wrażenie, że obecne myślenie części tzw. starej Europy o Ukrainie przypomina to sprzed lat o Polsce. To poważny błąd. Owszem, 20 lat niepodległości Ukrainy to zdecydowanie za mało, by ustanowić tam dojrzałą demokrację, ale wystarczająco dużo, by – jako filmowiec posłużę się klasyką – zrobić nam wszystkim z dupy jesień średniowiecza. Wszystkim, powtarzam, także Niemcom, Francuzom, Włochom, Anglikom itd.
Cieszę się z obecnej pozycji Polski. Ale nie dlatego, że snuć lubię fantazmaty o naszej wyimaginowanej potędze. Widzę fundamentalną różnicę, której ciągle większość Polaków dostrzec nie chce lub nie potrafi: dziś jesteśmy podmiotem europejskiej polityki, tymczasem sto i dwieście lat temu byliśmy zaledwie tematem układów, które zawierali inni. W 1814 r. car Aleksander – przedstawiając się w Wiedniu jako najlepszy obrońca interesów polskich – prezentował niemal identyczne stanowisko jak dziś Putin wobec Ukrainy. Chciał restytuować Królestwo Polskie, ale z sobą jako królem i tylko z ziem Księstwa Warszawskiego (czyli kosztem ziem zaborów pruskiego i austriackiego, bo terytoria zabrane przez Rosję ciągle miały pozostać w jej granicach). A kiedy Talleyrand, minister spraw zagranicznych Francji, usiłował mu się przeciwstawić, usłyszał: „Pan mi ciągle mówi o zasadach. Pańskie prawo publiczne jest niczym dla mnie, nie wiem, co to jest. Pan wie, co ja zrobię z tymi wszystkimi pergaminami i traktatami? Ja po prostu zatrzymam siłą to, co zająłem!”. Oczywiście Francja Burbonów nie przeciwstawiała się planom Aleksandra z miłości do Polski, ale dlatego, że przeczuwała, iż odrodzona, ale zależna do Moskwy Polska oznacza jeszcze silniejszą Rosję wbitą klinem w środek kontynentu. Król Francji Ludwik XVIII w instrukcji dla Talleyranda pisał: „Rosja nie chce odbudowania Polski w tym celu, aby stracić, co nabyła; przeciwnie, chce ona restaurowania Polski dlatego tylko, aby nabyć dotąd to, czego nie posiadała, alby zwiększyć liczbę swej ludności w Europie i przesunąć swe granice do Odry”.
Czytam te słowa, jakby opisywały sytuację sprzed dwóch dni, a nie dwustu lat. Dziś zamiast Wiednia jest Bruksela, a funkcję Polski pełni Ukraina, ale Moskwa gra to, co zawsze – nienasyconego agresora, który chce połknąć wszystko; rzekomo w swojej obronie, ale tak naprawdę, by ponownie wbić klin w Europę. W przeszłości Zachód dla świętego spokoju ulegał apetytowi Rosji, co najwyżej starając się nie dawać jej pełnej porcji. Tylko dlatego na kongresie wiedeńskim nie dano Moskalom całej Polski – stara Europa uznała, że najlepiej będzie zaklepać rozbiory sprzed kilkunastu lat. To tak, jakby dziś oczekiwać od Ukraińców, by cofnęli się do historii sprzed Majdanu. Miejmy nadzieję, że Europa już nigdy więcej nie okaże się tak naiwna. Nie zapominajmy, że powstanie listopadowe wybuchło w Polsce zaledwie 15 lat po wiedeńskim walcu. Jeśli Bruksela też go zagra, na ukraiński zryw przyjdzie nam czekać krócej. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.