Intelektualna impotencja zmusza lewicę do odkurzania ideologicznych ramotek
Dostrzegam przejawy mody retro w dziedzinie ideo-logii. Pojawiają się próby odkurzenia jednoznacznie - wydawałoby się - skompromitowanych pomysłów na urządzanie świata według zasad "sprawiedliwości społecznej", "likwidacji nierówności" i podobnych sloganów, za których realizację dziesiątki milionów ludzi zapłaciły życiem, a setki milionów szarzyzną na pograniczu nędzy, a często i skrajną demoralizacją. Bo, jak pisał dysydent Zinowiew junior, wielu pod presją zamieniło normy moralne na "techniczne normy przetrwania".
Carlos Fuentes napisał właśnie książkę "W to wierzę". Według sympatyzującego z pisarzem (i socjalizmem) dziennikarza "Gazety Wyborczej", Fuentes stwierdza, że wraz z upadkiem sowieckiej socjalistycznej utopii "pochopnie wyrzucono na śmietnik słowa, wartości i idee, których bronić warto, a nawet należy". I Fuentes je z tego śmietnika wyjmuje. Jest rzeczą charakterystyczną, że lewica z konieczności szuka ideałów na śmietniku bądź odkurza je, wyciągając z lamusa. To podejście retro wynika z kompletnej jałowości myśli lewicowej (mimo iż jej reprezentanci stanowią niewątpliwą większość wśród chattering classes, czyli warstw mielących ozorem). Swoją drogą, trudno się dziwić. Po takiej dyskredytacji należałoby raczej zmienić pole ideologicznych poszukiwań.
Odkurzanie idei
Zostawmy jednak Fuentesa Latynosom, wśród których etatyzm, socjalizm i antyamerykanizm miały zawsze wielu gorących zwolenników. To im właśnie Vargas Llosa junior poświęcił książkę "Podręcznik latynoskiego idioty doskonałego", starając się wyjaśnić, dlaczego Ameryka Łacińska jest od stuleci kontynentem nieudaczników, a intelektualiści to nieudacznictwo jeszcze pogłębiają.
Zajmijmy się naszymi piewcami lewicowych wartości. I nie mam tu bynajmniej na myśli nawoływania do uczciwości na ostatnim zjeździe SLD, ponieważ uczciwość jest zasadą powszechną. Jakby mało praktykowaną w SLD, ale przyczyn tego stanu rzeczy należy szukać w szczególnych doświadczeniach aktywistów tej partii i zauważalnym preferowaniu przez nich "technicznych norm przetrwania".
Bardziej interesujące - choć tylko jako objaw - są wynurzenia doradcy ekipy Jaruzelskiego, który - jak się słyszy - pełni podobną funkcję w kolejnych ekipach postkomunistycznych. Prof. Janusz Reykowski, bo o nim mowa, wystąpił w roli intelektualnej pomocy domowej, to znaczy - zajął się odkurzaniem lewicowych ideałów. Świadczy to jednak nie tylko o intelektualnej impotencji lewicy. Odkurzone ideały mają jedną, bardzo niebezpieczną "wadę wrodzoną". Otóż takie ramotki łatwo poddać osądowi historii. Tego socjaliści - jak wiadomo z praktyki - bardzo nie lubią. Świetność idei oceniają oni według atrakcyjności utopii, a nie brzydkich faktów.
Credo Janosika
Nie inaczej postępuje prof. Reykowski. Wszystko to, co pisze, można było - w nieco tylko uproszczonej wersji - znaleźć w dawnych notatnikach agitatora, gdzie wykazywano wyższość socjalizmu, polegającą na nieistnieniu podziału na tych, którzy mają bardzo dużo, i na tych, którzy mają bardzo mało. I gdzie przekonywano, że ideały lewicowe zakładają zabieranie tym pierwszym i dawanie tym drugim. To właśnie, wraz ze zmniejszaniem także i innych nierówności, ma prowadzić do upragnionej świetlanej przyszłości, w której różnic już nie będzie lub przynajmniej będą coraz mniejsze.
Skutki stosowania w polityce powyższego lewicowego credo, powtarzane-
go z całą powagą przez prof. Reykowskiego, łatwo poddać weryfikacji historycznej. Przez litość nie zajmę się realsocem ("kończ waść, wstydu oszczędź!"), lecz socjalizmem "pozasowieckim". Zacznę od tak zwanego Trzeciego Świata. Jest to zresztą termin zdecydowanie mylący, ponieważ wśród krajów wrzuconych do tego worka można było znaleźć kraje o bardzo różnych proporcjach sensu i bezsensu społecznego oraz ekonomicznego. Przy całej różnorodności pewne prawidłowości ujawniały się jednak w sposób zupełnie jednoznaczny. Im więcej było w polityce interwencji państwa, planowania, własności publicznej, troski o redystrybucję na rzecz biedniejszych, tym niższy był wzrost gospodarczy i tym biedniejsze społeczeństwo, czyli odwrotnie, niż usiłuje przekonać czytelników prof. Reykowski.
Równi w biedzie
Weźmy jakże charakterystyczny przykład dwóch krajów, w których w 1950 r. panował taki sam, skrajnie niski poziom zamożności (roczny dochód w wysokości 200 USD na mieszkańca). Indie, beniaminek światowej lewicy, poszły bardzo daleko w kierunku rozciągania kontroli państwa nad gospodarką, tworzenia sektora publicznego, rozbuchanego rozdzielnictwa (radża brytyjski został zastąpiony "radżą pozwoleniowym") i - oczywiście - głębokiej troski o drastycznie wręcz biedną większość społeczeństwa. Na Tajwanie zaś Amerykanie wymusili w końcu lat 50. prorynkowe reformy, które zapoczątkowały długi okres zwiększania roli kapitalistycznej normalności i rynku światowego w gospodarce tajwańskiej.
Tajwan, prowadząc coraz bardziej prorynkową politykę i utrzymując niski poziom wydatków publicznych (maksimum 20 proc. PKB), rozwijał się przez kilka dziesięcioleci średnio pięć razy szybciej niż Indie. Efekt? Zgodny z oczekiwaniami. PKB per capita jest na Tajwanie około 20 razy(!) wyższy niż PKB w Indiach. I tutaj załamuje się kolejna wyciągnięta z lamusa idea lewicy głosząca, że wzrost gospodarczy nie musi się przyczyniać do polepszenia sytuacji warstw biedniejszych. Ta teza jest w pełni słuszna w odniesieniu do gospodarki komunistycznej, z jej wzrostem gospodarczym bez wzrostu zamożności, ale w normalnej kapitalistycznej gospodarce rynkowej jest zwykle inaczej. Przy dwudziestokrotnie wyższym poziomie dochodu biedny Tajwańczyk (bez redystrybucji) wydaje się biednemu Hindusowi (z redystrybucją) krezusem.
I jeszcze jeden przykład z innego kontynentu, choć z tej samej lewicowej bajki. Peru pod rządami prezydenta Garcii w końcu lat 80. prowadziło awanturniczą politykę ekonomiczną. Kiedy przyszła godzina prawdy, płace spadły w kraju średnio o 40 proc. Płace najbiedniejszych, o których tak dbał lewicowy peruwiański populista, zmniejszyły się o 60 proc.
Rekord pełzania
Wszyscy oczywiście mogą się mylić, lecz nie europejscy "postępowcy". "U nas takie niekorzystne zmiany są niemożliwe" - zawoła każdy, także prof. Reykowski, który zresztą w jedynym odniesieniu do realiów powołuje się na kraje skandynawskie, gdzie rzekomo pogodzono wysoki wzrost gospodarczy z wysoką redystrybucją. Tylko to odwołanie do realiów nie ma z realiami nic wspólnego. Wyłączywszy "szejkanat norweski" (którego wzrost gospodarczy ma oczywiście inne źródła), kraje skandynawskie, ze Szwecją na czele, są krajami niskiego tempa wzrostu gospodarczego.
Szwecja do lat 90. zajmowała mało chwalebną pozycję najwolniej rozwijającego się kraju Europy Zachodniej. Okazało się, że przerost państwa opiekuńczego musi podkopać podstawy szybkiego wzrostu gospodarczego. Tak było do lat 90., kiedy pałeczkę "czerwonej latarni" w wyścigu przejęły Niemcy, inny przykład patologicznego państwa opiekuńczego. Średni wzrost gospodarczy niewiele ponad procent rocznie w dekadzie 1990-2000 to nowy rekord pełzania.
Rzecz oczywista, w bogatych krajach, z długimi tradycjami zdrowej gospodarki, przed wprowadzeniem zasady życia "z ręką w kieszeni sąsiada" (cytuję tu ostrzeżenie byłego kanclerza Niemiec Lud-wiga Erharda), zmiany zachodzą ewolucyjnie. Tyle że bez tak nie lubianych na lewicy reform wolnorynkowych kierunek tych zmian jest przesądzony - w dół. I nie pomogą tu żadne odkurzone ideologiczne zaklęcia.
Carlos Fuentes napisał właśnie książkę "W to wierzę". Według sympatyzującego z pisarzem (i socjalizmem) dziennikarza "Gazety Wyborczej", Fuentes stwierdza, że wraz z upadkiem sowieckiej socjalistycznej utopii "pochopnie wyrzucono na śmietnik słowa, wartości i idee, których bronić warto, a nawet należy". I Fuentes je z tego śmietnika wyjmuje. Jest rzeczą charakterystyczną, że lewica z konieczności szuka ideałów na śmietniku bądź odkurza je, wyciągając z lamusa. To podejście retro wynika z kompletnej jałowości myśli lewicowej (mimo iż jej reprezentanci stanowią niewątpliwą większość wśród chattering classes, czyli warstw mielących ozorem). Swoją drogą, trudno się dziwić. Po takiej dyskredytacji należałoby raczej zmienić pole ideologicznych poszukiwań.
Odkurzanie idei
Zostawmy jednak Fuentesa Latynosom, wśród których etatyzm, socjalizm i antyamerykanizm miały zawsze wielu gorących zwolenników. To im właśnie Vargas Llosa junior poświęcił książkę "Podręcznik latynoskiego idioty doskonałego", starając się wyjaśnić, dlaczego Ameryka Łacińska jest od stuleci kontynentem nieudaczników, a intelektualiści to nieudacznictwo jeszcze pogłębiają.
Zajmijmy się naszymi piewcami lewicowych wartości. I nie mam tu bynajmniej na myśli nawoływania do uczciwości na ostatnim zjeździe SLD, ponieważ uczciwość jest zasadą powszechną. Jakby mało praktykowaną w SLD, ale przyczyn tego stanu rzeczy należy szukać w szczególnych doświadczeniach aktywistów tej partii i zauważalnym preferowaniu przez nich "technicznych norm przetrwania".
Bardziej interesujące - choć tylko jako objaw - są wynurzenia doradcy ekipy Jaruzelskiego, który - jak się słyszy - pełni podobną funkcję w kolejnych ekipach postkomunistycznych. Prof. Janusz Reykowski, bo o nim mowa, wystąpił w roli intelektualnej pomocy domowej, to znaczy - zajął się odkurzaniem lewicowych ideałów. Świadczy to jednak nie tylko o intelektualnej impotencji lewicy. Odkurzone ideały mają jedną, bardzo niebezpieczną "wadę wrodzoną". Otóż takie ramotki łatwo poddać osądowi historii. Tego socjaliści - jak wiadomo z praktyki - bardzo nie lubią. Świetność idei oceniają oni według atrakcyjności utopii, a nie brzydkich faktów.
Credo Janosika
Nie inaczej postępuje prof. Reykowski. Wszystko to, co pisze, można było - w nieco tylko uproszczonej wersji - znaleźć w dawnych notatnikach agitatora, gdzie wykazywano wyższość socjalizmu, polegającą na nieistnieniu podziału na tych, którzy mają bardzo dużo, i na tych, którzy mają bardzo mało. I gdzie przekonywano, że ideały lewicowe zakładają zabieranie tym pierwszym i dawanie tym drugim. To właśnie, wraz ze zmniejszaniem także i innych nierówności, ma prowadzić do upragnionej świetlanej przyszłości, w której różnic już nie będzie lub przynajmniej będą coraz mniejsze.
Skutki stosowania w polityce powyższego lewicowego credo, powtarzane-
go z całą powagą przez prof. Reykowskiego, łatwo poddać weryfikacji historycznej. Przez litość nie zajmę się realsocem ("kończ waść, wstydu oszczędź!"), lecz socjalizmem "pozasowieckim". Zacznę od tak zwanego Trzeciego Świata. Jest to zresztą termin zdecydowanie mylący, ponieważ wśród krajów wrzuconych do tego worka można było znaleźć kraje o bardzo różnych proporcjach sensu i bezsensu społecznego oraz ekonomicznego. Przy całej różnorodności pewne prawidłowości ujawniały się jednak w sposób zupełnie jednoznaczny. Im więcej było w polityce interwencji państwa, planowania, własności publicznej, troski o redystrybucję na rzecz biedniejszych, tym niższy był wzrost gospodarczy i tym biedniejsze społeczeństwo, czyli odwrotnie, niż usiłuje przekonać czytelników prof. Reykowski.
Równi w biedzie
Weźmy jakże charakterystyczny przykład dwóch krajów, w których w 1950 r. panował taki sam, skrajnie niski poziom zamożności (roczny dochód w wysokości 200 USD na mieszkańca). Indie, beniaminek światowej lewicy, poszły bardzo daleko w kierunku rozciągania kontroli państwa nad gospodarką, tworzenia sektora publicznego, rozbuchanego rozdzielnictwa (radża brytyjski został zastąpiony "radżą pozwoleniowym") i - oczywiście - głębokiej troski o drastycznie wręcz biedną większość społeczeństwa. Na Tajwanie zaś Amerykanie wymusili w końcu lat 50. prorynkowe reformy, które zapoczątkowały długi okres zwiększania roli kapitalistycznej normalności i rynku światowego w gospodarce tajwańskiej.
Tajwan, prowadząc coraz bardziej prorynkową politykę i utrzymując niski poziom wydatków publicznych (maksimum 20 proc. PKB), rozwijał się przez kilka dziesięcioleci średnio pięć razy szybciej niż Indie. Efekt? Zgodny z oczekiwaniami. PKB per capita jest na Tajwanie około 20 razy(!) wyższy niż PKB w Indiach. I tutaj załamuje się kolejna wyciągnięta z lamusa idea lewicy głosząca, że wzrost gospodarczy nie musi się przyczyniać do polepszenia sytuacji warstw biedniejszych. Ta teza jest w pełni słuszna w odniesieniu do gospodarki komunistycznej, z jej wzrostem gospodarczym bez wzrostu zamożności, ale w normalnej kapitalistycznej gospodarce rynkowej jest zwykle inaczej. Przy dwudziestokrotnie wyższym poziomie dochodu biedny Tajwańczyk (bez redystrybucji) wydaje się biednemu Hindusowi (z redystrybucją) krezusem.
I jeszcze jeden przykład z innego kontynentu, choć z tej samej lewicowej bajki. Peru pod rządami prezydenta Garcii w końcu lat 80. prowadziło awanturniczą politykę ekonomiczną. Kiedy przyszła godzina prawdy, płace spadły w kraju średnio o 40 proc. Płace najbiedniejszych, o których tak dbał lewicowy peruwiański populista, zmniejszyły się o 60 proc.
Rekord pełzania
Wszyscy oczywiście mogą się mylić, lecz nie europejscy "postępowcy". "U nas takie niekorzystne zmiany są niemożliwe" - zawoła każdy, także prof. Reykowski, który zresztą w jedynym odniesieniu do realiów powołuje się na kraje skandynawskie, gdzie rzekomo pogodzono wysoki wzrost gospodarczy z wysoką redystrybucją. Tylko to odwołanie do realiów nie ma z realiami nic wspólnego. Wyłączywszy "szejkanat norweski" (którego wzrost gospodarczy ma oczywiście inne źródła), kraje skandynawskie, ze Szwecją na czele, są krajami niskiego tempa wzrostu gospodarczego.
Szwecja do lat 90. zajmowała mało chwalebną pozycję najwolniej rozwijającego się kraju Europy Zachodniej. Okazało się, że przerost państwa opiekuńczego musi podkopać podstawy szybkiego wzrostu gospodarczego. Tak było do lat 90., kiedy pałeczkę "czerwonej latarni" w wyścigu przejęły Niemcy, inny przykład patologicznego państwa opiekuńczego. Średni wzrost gospodarczy niewiele ponad procent rocznie w dekadzie 1990-2000 to nowy rekord pełzania.
Rzecz oczywista, w bogatych krajach, z długimi tradycjami zdrowej gospodarki, przed wprowadzeniem zasady życia "z ręką w kieszeni sąsiada" (cytuję tu ostrzeżenie byłego kanclerza Niemiec Lud-wiga Erharda), zmiany zachodzą ewolucyjnie. Tyle że bez tak nie lubianych na lewicy reform wolnorynkowych kierunek tych zmian jest przesądzony - w dół. I nie pomogą tu żadne odkurzone ideologiczne zaklęcia.
Więcej możesz przeczytać w 32/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.