Lordowie i Gminie Anglii - rozważcie, jakiż jest ten naród, którego część stanowicie i którego jesteście panem i władzą"
John Milton w"Aeropagitica"; cytat za Normanem Daviesem
Peter Mayle, angielski trubadur współczesnej Prowansji, wśród zalecanych na kanikuły sposobów spędzania czasu proponuje między innymi, by wziąć możliwie grubą książkę, którą już dawno należało przeczytać (ale się to nie udało), ułożyć się w skwarne popołudnie możliwie wygodnie w hamaku pod rozłożystym drzewem i opierając opasły wolumin o napełniony żołądek, oddać się sjeście, czyli po prostu zasnąć. Technicznie rzecz biorąc, do wykonania tego zalecenia doskonale nadają się niedawne bestsellery Normana Daviesa, a zwłaszcza wydane w tym roku przez krakowski Znak drugie po "Europie" tomiszcze - "Wyspy". Książki te spełniają wszystkie kryteria, poza jednym: trudno przy ich lekturze zasnąć.
Kłopoty z identyfikowaniem się Polaków z Unią Europejską, które dostrzegaliśmy w czasie kampanii referendalnej, są w pewnym sensie podobne do kłopotu, z jakim zmierzył się Davies, opisując "jedną z możliwych historii Wiadomych Wysp". Już sama gra z eufemistycznym tytułem książki wskazuje na trudności w odróżnianiu tego, co nie tylko w potocznym rozumieniu, ale nawet w najpoważniejszych wywodach naukowych jest, zdaniem Daviesa, karygodnie mieszane: Anglia, Brytania, Wielka Brytania, Zjednoczone Królestwo (też w paru odmianach - w zależności od historycznego momentu) i jeszcze kilka innych. Bez wątpienia dla wielu mieszkańców "Wiadomych Wysp" poczucie odrębności od Europy kontynentalnej (a nawet swoisty izolacjonizm wyrażający się w tzw. eurosceptycyzmie) ma coś wspólnego z tym wyspiarskim zamieszaniem. Wystarczy przypomnieć, że wielu tamtejszych monarchów posługiwało się niegdyś raczej językiem francuskim niż angielskim�
Lektura "Wysp" prowokuje do refleksji, czy przypadkiem my sami nie znaleźliśmy się w historyczno-terminologicznej pułapce, która doprowadziła niektórych naszych rodaków do zanegowania pełnej roli, jaką ta ("wiadoma") część Europy odegrała w globalnej historii naszego kontynentu. Manowce tożsamości narodowej są między Odrą i Wisłą szczególnie niebezpieczne. Doskonale pamiętam satysfakcję, jaką PRL-owska propaganda czerpała z uczynienia Polski państwem jednonarodowym (przynajmniej oficjalnie). Tę tezę wzmacniano, odwołując się do tradycji Polski piastowskiej i udając, że z wielonarodowej Rzeczypospolitej jakoś "wyparowały" wszystkie składające się na nią kiedyś nacje, nawet te, które przypomniały o sobie po zniesieniu cenzury prewencyjnej. Od wielu lat uważam, że zemstą bolszewików zza grobu było wpojenie współczesnym Polakom przekonania, że nasze związki z Niemcami, Litwinami, Austriakami, Ukraińcami, Węgrami, Białorusinami, Szwedami, Żydami czy Tatarami są jedynie pobocznymi i marginalnymi wątkami historii naprawdę polskiej, a nie stanowią o jej głównym nurcie, który per se był nurtem europejskim.
Miltonowska oda do rozwagi skierowana była do członków Izby Lordów i Izby Gmin. Równie dobrze mogłaby być wezwaniem zarówno do Senatu i Sejmu, jak i do przyszłych polskich członków Parlamentu Europejskiego. Warto, by parlamentarzyści poczytali sobie książkę o "Wiadomych Wyspach" i by na marginesie tej lektury spróbowali wyciągnąć refleksje odnoszące się do relacji Polski z Unią Europejską.
Jest oczywiste, że interesy każdego kraju dotyczą głównie sytuacji gospodarczej, politycznej i militarnej, i te właśnie czynniki powinny decydować o krokach podjętych przez "lordów" i "gmin" każdego państwa. Jest jednak także oczywiste, że aspiracje nie powinny zostać obniżone do najmniejszego wspólnego mianownika. Z tego punktu widzenia pełne włączenie się do europejskiego krwiobiegu - z wszystkimi jego mankamentami, sporami i nawet dziwactwami - jest jedyną szansą, byśmy na powrót mogli marzyć o rzeczywiście suwerennej Polsce.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.