Im gorzej coś jest oceniane, tym dłużej trwa i tym lepiej się ma
W Polsce narodziła się nowa świecka tradycja: im gorzej coś jest oceniane, tym dłużej trwa i tym lepiej się ma. To jest trochę jak z uczniem po raz kolejny powtarzającym klasę, który po jakimś czasie tak mocno się w niej zakorzenia, że trudno go przepchnąć wyżej.
Weźmy rząd Leszka Millera: stał się naprawdę trwały i stabilny (oczywiście jeśli chodzi o zewnętrzne zagrożenia, bo wewnątrz jest przykładem ogromnej żywotności, czyli nieustannej wymiany ministrów), gdy poparcie dla niego spadło poniżej 20 proc. Podobnie jest zresztą z samym premierem: dopiero kiedy jego notowania sięgnęły dna, mógł spokojnie wygrać partyjny kongres i utrzeć nosa prezydentowi Kwaśniewskiemu (ośmieszył na przykład jego tzw. polityczne konsultacje). Fatalne notowania ma nasza służba zdrowia i - proszę - trwa w najlepsze, czyli w najgorszej formie organizacyjnej i własnościowej (choć, niestety, prywatna konkurencja nie przestaje być namolna - vide: "Prywatna służba zdrowia"). Fatalne notowania ma również specjalista od niebudowania autostrad Marek Pol, a jego pozycja w rządzie jest niezagrożona. Tak naprawdę Pol to swego rodzaju geniusz, bo tylko geniusz może z nicnierobienia uczynić rządowy program - skądinąd program maksimum, bo przecież wiadomo, że na drogi nie ma pieniędzy. Fatalne notowania ma ponadto nasz wymiar sprawiedliwości i organy ścigania (łącznie z MSWiA, które odnosi kolejne sukcesy na niwie łamania prawa w samym ministerstwie), a znakomicie sobie radzą z nieradzeniem sobie z przestępczością. Nie dziwi, że w tej sytuacji przedsiębiorcy tworzą własny wymiar sprawiedliwości (vide: "Samosąd gospodarczy"). Znakomicie ma się w Polsce fatalny system podatkowy, świetnie - rujnujące państwo programy socjalne (vide: "Wartości retro"), wybornie - beznadziejna administracja.
Wszyscy, którzy za to odpowiadają, mają znakomite samopoczucie: w razie krytyki rzucają w twarz niedowiarkom (skojarzenie z "Misiem" wskazane), że demokracja dała im mandat. Niech więc malkontenci spróbują im ten mandat odebrać - demokratycznie. Dochodzę do wniosku, że Miller, Pol, Hausner, Janik
et consortes są do rządzenia w Polsce za dobrzy, za ambitni i za mądrzy - dlatego jest tak źle, choć miało być świetnie. Dobrze będzie dopiero wtedy, kiedy ci, którzy nami rządzą, będą chcieli jak najgorzej, a nie jak najlepiej. Zacznijmy wybierać do władzy prawdziwych matołów, a nawet kryminalistów. W obecnej administracji oraz w Sejmie matołów i kryminalistów jest za mało (chociaż i tak dużo, bo ponaddwukrotnie więcej niż w społeczeństwie), a poza tym są oni przypadkowi. Gdyby od razu wybierać matołów z poświadczonym przez ekspertów poziomem matołectwa, jest wysokie prawdopodobieństwo, że wszystko, co będą chcieli zepsuć, zamieni się w sukces. Choćby dlatego, że matoły i kryminaliści myślą prostymi kategoriami, no i nie mają złudzeń, że są kimś innym, niż naprawdę są. Wiele lat temu prof. Gerard Labuda, znany historyk, stwierdził, że liczba głupców wśród profesorów jest wyższa niż w przeciętnej populacji. Święte słowa, panie profesorze, problemem jest to, że oni tego nie wiedzą. Przytaczam tę anegdotę o profesorach (można się jeszcze podeprzeć niemiecką maksymą: Hundert Professoren, Vaterland, du bist verloren - "Stu profesorów i masz przechlapane, ojczyzno"), by unaocznić, że klucz matołectwa jest lepszy na przykład od profesorskiego. Najgorszy (poza stalinowskimi) rząd PRL, gabinet Zbig-niewa Messnera, składał się niemal z samych profesorów.
Politycy robią wiele, by wmówić wyborcom, jak bardzo dbają o to, by ważnymi resortami, na przykład finansami czy zdrowiem, zajmowali się tzw. fachowcy - najlepiej profesorowie. Efekty rządów fachowców są jednak mizerne, może więc warto powoływać na ich miejsce amatorów. Jednym ze znaczeń słowa amator jest "miłośnik", czyli osoba pałająca do czegoś uczuciem, naprawdę zaangażowana. Amatorami w tym sensie są najbogatsi w Europie Środkowej i Wschodniej. Oni na serio chcą osiągać zyski, poważnie traktują pieniądze i wiedzą, że tak naprawdę nie powstają one w drukarni (vide: "Wschód biznesu"). Zawsze mam dziwne wrażenie niestosowności, kiedy publicznymi pieniędzmi zajmują się ludzie, którzy niczego się w życiu nie dorobili (i uważają to za cnotę), a nawet chwalą się, że nie potrafią zarządzać domowym budżetem i robią to ich żony. To może żony będą też za nich rządziły?
Coraz bardziej przekonuję się do tego, że gdyby do władzy (szczególnie do Sejmu) delegować matołów i kryminalistów, istnieje duże prawdopodobieństwo, że przestrzegaliby jakiegoś kodeksu: matoły z powodu kompleksów i nierozgarnięcia, kryminaliści dlatego, że w tych środowiskach wewnętrzne prawo jest często traktowane jako sprawa honoru. Może warto zaryzykować, bo w życiu często sprawdza się zasada przekory. Poza tym, czy naprawdę wiele byśmy stracili?
Weźmy rząd Leszka Millera: stał się naprawdę trwały i stabilny (oczywiście jeśli chodzi o zewnętrzne zagrożenia, bo wewnątrz jest przykładem ogromnej żywotności, czyli nieustannej wymiany ministrów), gdy poparcie dla niego spadło poniżej 20 proc. Podobnie jest zresztą z samym premierem: dopiero kiedy jego notowania sięgnęły dna, mógł spokojnie wygrać partyjny kongres i utrzeć nosa prezydentowi Kwaśniewskiemu (ośmieszył na przykład jego tzw. polityczne konsultacje). Fatalne notowania ma nasza służba zdrowia i - proszę - trwa w najlepsze, czyli w najgorszej formie organizacyjnej i własnościowej (choć, niestety, prywatna konkurencja nie przestaje być namolna - vide: "Prywatna służba zdrowia"). Fatalne notowania ma również specjalista od niebudowania autostrad Marek Pol, a jego pozycja w rządzie jest niezagrożona. Tak naprawdę Pol to swego rodzaju geniusz, bo tylko geniusz może z nicnierobienia uczynić rządowy program - skądinąd program maksimum, bo przecież wiadomo, że na drogi nie ma pieniędzy. Fatalne notowania ma ponadto nasz wymiar sprawiedliwości i organy ścigania (łącznie z MSWiA, które odnosi kolejne sukcesy na niwie łamania prawa w samym ministerstwie), a znakomicie sobie radzą z nieradzeniem sobie z przestępczością. Nie dziwi, że w tej sytuacji przedsiębiorcy tworzą własny wymiar sprawiedliwości (vide: "Samosąd gospodarczy"). Znakomicie ma się w Polsce fatalny system podatkowy, świetnie - rujnujące państwo programy socjalne (vide: "Wartości retro"), wybornie - beznadziejna administracja.
Wszyscy, którzy za to odpowiadają, mają znakomite samopoczucie: w razie krytyki rzucają w twarz niedowiarkom (skojarzenie z "Misiem" wskazane), że demokracja dała im mandat. Niech więc malkontenci spróbują im ten mandat odebrać - demokratycznie. Dochodzę do wniosku, że Miller, Pol, Hausner, Janik
et consortes są do rządzenia w Polsce za dobrzy, za ambitni i za mądrzy - dlatego jest tak źle, choć miało być świetnie. Dobrze będzie dopiero wtedy, kiedy ci, którzy nami rządzą, będą chcieli jak najgorzej, a nie jak najlepiej. Zacznijmy wybierać do władzy prawdziwych matołów, a nawet kryminalistów. W obecnej administracji oraz w Sejmie matołów i kryminalistów jest za mało (chociaż i tak dużo, bo ponaddwukrotnie więcej niż w społeczeństwie), a poza tym są oni przypadkowi. Gdyby od razu wybierać matołów z poświadczonym przez ekspertów poziomem matołectwa, jest wysokie prawdopodobieństwo, że wszystko, co będą chcieli zepsuć, zamieni się w sukces. Choćby dlatego, że matoły i kryminaliści myślą prostymi kategoriami, no i nie mają złudzeń, że są kimś innym, niż naprawdę są. Wiele lat temu prof. Gerard Labuda, znany historyk, stwierdził, że liczba głupców wśród profesorów jest wyższa niż w przeciętnej populacji. Święte słowa, panie profesorze, problemem jest to, że oni tego nie wiedzą. Przytaczam tę anegdotę o profesorach (można się jeszcze podeprzeć niemiecką maksymą: Hundert Professoren, Vaterland, du bist verloren - "Stu profesorów i masz przechlapane, ojczyzno"), by unaocznić, że klucz matołectwa jest lepszy na przykład od profesorskiego. Najgorszy (poza stalinowskimi) rząd PRL, gabinet Zbig-niewa Messnera, składał się niemal z samych profesorów.
Politycy robią wiele, by wmówić wyborcom, jak bardzo dbają o to, by ważnymi resortami, na przykład finansami czy zdrowiem, zajmowali się tzw. fachowcy - najlepiej profesorowie. Efekty rządów fachowców są jednak mizerne, może więc warto powoływać na ich miejsce amatorów. Jednym ze znaczeń słowa amator jest "miłośnik", czyli osoba pałająca do czegoś uczuciem, naprawdę zaangażowana. Amatorami w tym sensie są najbogatsi w Europie Środkowej i Wschodniej. Oni na serio chcą osiągać zyski, poważnie traktują pieniądze i wiedzą, że tak naprawdę nie powstają one w drukarni (vide: "Wschód biznesu"). Zawsze mam dziwne wrażenie niestosowności, kiedy publicznymi pieniędzmi zajmują się ludzie, którzy niczego się w życiu nie dorobili (i uważają to za cnotę), a nawet chwalą się, że nie potrafią zarządzać domowym budżetem i robią to ich żony. To może żony będą też za nich rządziły?
Coraz bardziej przekonuję się do tego, że gdyby do władzy (szczególnie do Sejmu) delegować matołów i kryminalistów, istnieje duże prawdopodobieństwo, że przestrzegaliby jakiegoś kodeksu: matoły z powodu kompleksów i nierozgarnięcia, kryminaliści dlatego, że w tych środowiskach wewnętrzne prawo jest często traktowane jako sprawa honoru. Może warto zaryzykować, bo w życiu często sprawdza się zasada przekory. Poza tym, czy naprawdę wiele byśmy stracili?
Więcej możesz przeczytać w 32/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.