Sikanie na scenie przedłuża życie sztuce operowej Goły biust, z jakim po scenie naszej Opery Narodowej biega perwersyjna Salome, wzburzył część publiczności. A przecież jest on całkiem na miejscu - odpowiada sytuacji i charakterowi zboczonej księżniczki, która marzy, by się wpić w usta odciętej głowy Jana Chrzciciela. W dodatku nie jest niczym nowym: pełny striptiz w operze zrobiła już przed trzydziestu laty Amerykanka Caroll Neblett, grając kurtyzanę Thais. Zresztą, czym są ponętne obnażone damskie piersi wobec masturbacji i śpiewu w "złotym deszczu", zaprezentowanych właśnie przez bohaterów berlińskiej premiery "Uprowadzenia z Seraju" Wolfganga Amadeusza Mozarta? To dopiero prawdziwy skandal. I cokolwiek by mówić, oznacza to przede wszystkim jedno - opera nie umarła!
Dirty sex
Dzieło Mozarta "Uprowadzenie z Seraju", rozgrywające się w XVIII-wiecznym tureckim haremie, aż prosi się o szczyptę pikanterii. Na zeszłorocznym festiwalu w Salzburgu też wywołało aferę - bohaterka przedstawiona jako Hausfrau wykonywała swą arię do... pralki automatycznej. I wtedy też po scenie biegały golasy. To jednak nie to samo, co wszechobecna przemoc, ostry seks (choćby i symulowany) czy wreszcie tzw. pissing (sikanie). Twórca spektaklu Calixto Bieito już nie raz dał popis swojej wyuzdanej pomysłowości. W Londynie wystawił "Bal maskowy" Giuseppe Verdiego z homoseksualnym gwałtem, a w niewinnej operetce "Zemsta nietoperza" tak uwspółcześnił dialogi, że rozmowy naszych meneli to przy nich popis eleganckiej konwersacji. Zniesmaczony przedstawiciel Chryslera, głównego sponsora berlińskiej premiery, nazwał ją dyplomatycznie "absolutnie nie do zaakceptowania".
Czy seksualne dziwactwa na scenie biorą się wyłącznie z chorej wyobraźni inscenizatorów? Wystarczy przecież włączyć telewizor i trafić na pierwszy lepszy teledysk gwiazd muzyki rap albo otworzyć któreś z literackich dzieł Manueli Gretkowskiej, by nie mieć wątpliwości, że nic i nikt nie zatrzyma już naporu erotyki w stylu hard. Na szczęście, istnieją uzasadnione nadzieje, że dirty sex opatrzy się jak czerwona farba udająca krew, która na nikim nie robi już wrażenia. A "Uprowadzenie z Seraju" zdejmą pewnie w Berlinie z afisza szybciej, niż by chciał tego reżyser.
Córy Renu i Koryntu
Uaktualnianie oper sprzed stu czy dwustu lat nie musi wcale oznaczać spłycenia czy wypaczenia ich sensu. Przeciwnie, wiele dzieł taki zabieg wyciągnął z muzeum i uchronił przed śmiesznością. Trudno dziś sobie wyobrazić bogów i walkirie Ryszarda Wagnera w styropianowych dekoracjach imitujących mury Walhalli, odzianych w zbroje i hełmy. Słynna inscenizacja Patrice'a Chéreau (tego od filmu "Intymność") w Bayreuth w 1976 r. była szokiem. W "Pierścieniu Nibelunga" zamiast cór Renu pływających w rzece publiczność zobaczyła... córy Koryntu miotające się po gigantycznej zaporze. I choć idea jest wciąż dyskusyjna, był to jeden z pierwszych sygnałów ożywienia tej dziwnej sztuki, w której zamiast mówić, śpiewa się - i to nierzadko steki nonsensów (libretta operowe należą do najbardziej grafomańskich tekstów w dziejach teatru).
Metodą prób i oddzielania prawdziwych talentów reżyserskich od hochsztaplerów epatujących nas głupotą ukształtowało się multimedialne widowisko przyciągające kilkupokoleniową widownię. W Polsce musieliśmy czekać na nowoczesną operę do końca lat 90., kiedy to w stołecznym Teatrze Wielkim pojawił się Mariusz Treliński, przygotowując "Madame Butterfly", "Don Giovanniego" czy "Króla Rogera" w komputerowej aranżacji. Mistrzostwo polegało na tym, że Trelińskiemu nie był potrzebny ostry seks, by przyciągnąć na dzieło Karola Szymanowskiego młodzież wychowaną przez MTV i kino efektów specjalnych.
Hardcore kontra ramota
Tak się złożyło, że w Warszawie są dwa operowe teatry mające się do siebie tak jak doberman do ratlerka. I to nie ze względu na rozmiary. Podczas gdy po Trelińskim na plac Teatralny zaproszono Achima Freyera i Martina Otavę - kontrowersyjnych, ale uznanych artystów, Warszawska Opera Kameralna proponuje nam kolejny raz szary, brzydki i kartonowy Festiwal Mozartowski oraz premierę "Jenufy", sztuki rozegranej w dwóch podwieszonych kilimach. I nie chodzi o pieniądze, lecz o estetykę żałosnej szkolnej akademii, jaką z upodobaniem serwuje tam na przykład Jitka Stokalska - chyba najmniej utalentowany reżyser operowy świata. Oczywiście, nikt nie oczekuje, że w WOK pojawi się pissing czy masturbacja, lecz czy to oznacza, że jesteśmy skazani na najgorszy gust? Z WOK cudzoziemscy widzowie wychodzą zdruzgotani, i trudno się dziwić - taka opera dawno przestała obchodzić kogokolwiek poza garstką zmurszałych akademików.
Otwarte pozostaje pytanie, co gorsze: hardcore czy ramota. Lecz pomiędzy tymi biegunami rozciąga się wspaniały pomysłowy teatr z wielką muzyką, której nie zagrozi ani Madonna, ani Robbie Williams. A oni przestali wreszcie skandalizować, pilnując, by po prostu nie nudzić.
Dzieło Mozarta "Uprowadzenie z Seraju", rozgrywające się w XVIII-wiecznym tureckim haremie, aż prosi się o szczyptę pikanterii. Na zeszłorocznym festiwalu w Salzburgu też wywołało aferę - bohaterka przedstawiona jako Hausfrau wykonywała swą arię do... pralki automatycznej. I wtedy też po scenie biegały golasy. To jednak nie to samo, co wszechobecna przemoc, ostry seks (choćby i symulowany) czy wreszcie tzw. pissing (sikanie). Twórca spektaklu Calixto Bieito już nie raz dał popis swojej wyuzdanej pomysłowości. W Londynie wystawił "Bal maskowy" Giuseppe Verdiego z homoseksualnym gwałtem, a w niewinnej operetce "Zemsta nietoperza" tak uwspółcześnił dialogi, że rozmowy naszych meneli to przy nich popis eleganckiej konwersacji. Zniesmaczony przedstawiciel Chryslera, głównego sponsora berlińskiej premiery, nazwał ją dyplomatycznie "absolutnie nie do zaakceptowania".
Czy seksualne dziwactwa na scenie biorą się wyłącznie z chorej wyobraźni inscenizatorów? Wystarczy przecież włączyć telewizor i trafić na pierwszy lepszy teledysk gwiazd muzyki rap albo otworzyć któreś z literackich dzieł Manueli Gretkowskiej, by nie mieć wątpliwości, że nic i nikt nie zatrzyma już naporu erotyki w stylu hard. Na szczęście, istnieją uzasadnione nadzieje, że dirty sex opatrzy się jak czerwona farba udająca krew, która na nikim nie robi już wrażenia. A "Uprowadzenie z Seraju" zdejmą pewnie w Berlinie z afisza szybciej, niż by chciał tego reżyser.
Córy Renu i Koryntu
Uaktualnianie oper sprzed stu czy dwustu lat nie musi wcale oznaczać spłycenia czy wypaczenia ich sensu. Przeciwnie, wiele dzieł taki zabieg wyciągnął z muzeum i uchronił przed śmiesznością. Trudno dziś sobie wyobrazić bogów i walkirie Ryszarda Wagnera w styropianowych dekoracjach imitujących mury Walhalli, odzianych w zbroje i hełmy. Słynna inscenizacja Patrice'a Chéreau (tego od filmu "Intymność") w Bayreuth w 1976 r. była szokiem. W "Pierścieniu Nibelunga" zamiast cór Renu pływających w rzece publiczność zobaczyła... córy Koryntu miotające się po gigantycznej zaporze. I choć idea jest wciąż dyskusyjna, był to jeden z pierwszych sygnałów ożywienia tej dziwnej sztuki, w której zamiast mówić, śpiewa się - i to nierzadko steki nonsensów (libretta operowe należą do najbardziej grafomańskich tekstów w dziejach teatru).
Metodą prób i oddzielania prawdziwych talentów reżyserskich od hochsztaplerów epatujących nas głupotą ukształtowało się multimedialne widowisko przyciągające kilkupokoleniową widownię. W Polsce musieliśmy czekać na nowoczesną operę do końca lat 90., kiedy to w stołecznym Teatrze Wielkim pojawił się Mariusz Treliński, przygotowując "Madame Butterfly", "Don Giovanniego" czy "Króla Rogera" w komputerowej aranżacji. Mistrzostwo polegało na tym, że Trelińskiemu nie był potrzebny ostry seks, by przyciągnąć na dzieło Karola Szymanowskiego młodzież wychowaną przez MTV i kino efektów specjalnych.
Hardcore kontra ramota
Tak się złożyło, że w Warszawie są dwa operowe teatry mające się do siebie tak jak doberman do ratlerka. I to nie ze względu na rozmiary. Podczas gdy po Trelińskim na plac Teatralny zaproszono Achima Freyera i Martina Otavę - kontrowersyjnych, ale uznanych artystów, Warszawska Opera Kameralna proponuje nam kolejny raz szary, brzydki i kartonowy Festiwal Mozartowski oraz premierę "Jenufy", sztuki rozegranej w dwóch podwieszonych kilimach. I nie chodzi o pieniądze, lecz o estetykę żałosnej szkolnej akademii, jaką z upodobaniem serwuje tam na przykład Jitka Stokalska - chyba najmniej utalentowany reżyser operowy świata. Oczywiście, nikt nie oczekuje, że w WOK pojawi się pissing czy masturbacja, lecz czy to oznacza, że jesteśmy skazani na najgorszy gust? Z WOK cudzoziemscy widzowie wychodzą zdruzgotani, i trudno się dziwić - taka opera dawno przestała obchodzić kogokolwiek poza garstką zmurszałych akademików.
Otwarte pozostaje pytanie, co gorsze: hardcore czy ramota. Lecz pomiędzy tymi biegunami rozciąga się wspaniały pomysłowy teatr z wielką muzyką, której nie zagrozi ani Madonna, ani Robbie Williams. A oni przestali wreszcie skandalizować, pilnując, by po prostu nie nudzić.
Więcej możesz przeczytać w 32/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.