Przeklinam dzień, w którym Leszek został prezydentem", „To wszystko moja wina, to ja go namówiłem do kandydowania", „Gdybym mógł cofnąć czas, to razem z nim wsiadłbym do tego samolotu” – wyrzucał sobie Jarosław Kaczyński w ciągu pierwszych kilkunastu godzin po śmierci brata. Wtedy z pewnością nie myślał jeszcze o kandydowaniu w wyborach prezydenckich. To zaskakujące, ale pierwszy ten pomysł zgłosił… były poseł Artur Zawisza. Jeszcze w sobotę wysłał SMS-a jednemu ze współpracowników prezesa PiS: „Jarosław Kaczyński na prezydenta”. W odpowiedzi dostał: „Gilo albo Zizu” – wskazanie na Zytę Gilowską, członkinię Rady Polityki Pieniężnej, lub Zbigniewa Ziobrę, byłego ministra sprawiedliwości. Ta sekwencja zdarzeń – tragiczna śmierć prezydenta, trauma jego brata i szokująco szybki start politycznej giełdy nazwisk – dobrze oddaje atmosferę, w jakiej 10 kwietnia zanurzył się PiS. Atmosferę autentycznej żałobywymieszanej z cynicznymi kalkulacjami. W samym środku tego wszystkiego znalazł się prezes PiS, od ponad roku zmagający się z ciężką chorobą matki. Chyba trudno wyobrazić sobie bardziej nieszczęśliwy splot okoliczności.
Kursując między pogrzebami a szpitalem, szef PiS ważył wszystkie argumenty w sprawie swojego startu w wyborach prezydenckich. Teza: oczekiwania partyjnego aparatu oszołomionego widokiem tłumów przed Pałacem Prezydenckim, brak alternatywnej kandydatury oraz chęć utrzymania twardego przywództwa w partii, bo wystawienie Zbigniewa Ziobry zachwiałoby jego pozycją; oraz te przeciw: mimo wszystko duże prawdopodobieństwo porażki oraz strach przed wystawieniem na ostrą krytykę działalności i dokonań politycznych brata. Ostateczna decyzja ma zapaść dopiero w poniedziałek, ale wiele wskazuje na to, że Kaczyński podejmie ryzyko i wystartuje.