Tekst Michała Łuczewskiego, mimo całego sztafażu moralizatorskiego, a nawet naukowego, mimo przywołania koncepcji kozła ofiarnego stworzonej przez jednego z najwybitniejszych współczesnych antropologów René Girarda, jest tekstem politycznym. Problem polega na tym, że jest to zła polityka. Oparta na fałszywych przesłankach i mająca wymuszać fałszywe wnioski.
Zacznijmy od przesłanek. W wizji Łuczewskiego Lech Kaczyński był niewinną ofiarą „archaicznego, dyszącego emocjami, podekscytowanego tłumu". To nie jest prawda w tym sensie, że „archaicznych, dyszących emocjami, podekscytowanych tłumów" było w Polsce przed smoleńską tragedią – i pozostało po niej – kilka, a co najmniej dwa. Lech Kaczyński był – wraz ze swoim bratem, który dzisiaj politycznie go zastępuje, a dla rozemocjonowanych wyznawców wręcz go uosabia – liderem jednego z tych tłumów. I tak jak stosowano przemoc polityczną, retoryczną, językową – nigdy fizyczną – przeciw niemu, tak samo identyczną przemoc stosował on i jego obóz. Zwolennicy Lecha Kaczyńskiego, obruszający się na zastosowanie przeciwko niemu „małpek" Palikota czy na „dorzynanie watahy” Sikorskiego, nie pamiętali, jak sami palili kukłę Bolka (ówczesnego prezydenta RP Lecha Wałęsy) pod Belwederem. A przecież, mówiąc słowami Łuczewskiego, nie ma bardziej archaicznego obrzędu zbiorowej nienawiści niż palenie kukły wroga. To już nawet nie jest polityka, to wudu. Także Aleksander Kwaśniewski, jako prezydent „postkomunistów”, był przez zwolenników Kaczyńskich wykluczany ze wspólnoty „prawych Polaków”, egzorcyzmowany poza jej granice, szczególnie kiedy wygrywał wybory, a Kaczyńscy nawet nie wchodzili do parlamentu. Już jako prezydent i współlider własnego obozu Lech Kaczyński akceptował język, w którym pojawiły się „wykształciuchy” czy „łże-elity”, akceptował (mimo prezentowanych bardziej prywatnie min i grymasów) zawarty przez jego brata pragmatyczny sojusz z o. Tadeuszem Rydzykiem, który stosowanie rytualnego języka nienawiści oraz sztukę organizowania „dyszących emocjami tłumów” doprowadził wręcz do perfekcji. Lech Kaczyński nigdy nie dystansował się od przemocy własnej i własnego obozu, bywał jednak istotnie bezradny, kiedy taką samą przemoc stosowano wobec niego. Ale to jeszcze nie czyni go lepszym, czystszym, bardziej charyzmatycznym liderem politycznym. Wręcz przeciwnie, to czyniło go politykiem i prezydentem wyjątkowo niefunkcjonalnym – także dla jego własnej formacji, co wielu polityków PiS by przyznało, gdyby mieli prawo o tym mówić. Jego nominacje i wskazania personalne były z reguły fatalne. Po ataku „Die Tageszeitung” – istotnie brutalnym, ale przewidywalnym w atmosferze rozlewającego się na całą Europę wewnątrzpolskiego konfliktu – zamknął się w pałacu na całe tygodnie, odwołał udział w ważnym dla polskich interesów spotkaniu Trójkąta Weimarskiego. Nauczył w ten sposób wszystkich swoich przeciwników politycznych, że co prawda on sam lubi się widzieć pierwszym prezydentem IV RP na zgliszczach skorumpowanej III RP, ale kiedy zastosować polityczną przemoc wobec niego, wymięka. Ta lekcja posłużyła PO do wypracowania stosowanej przez następne lata skutecznej strategii paraliżowania i eliminowania prezydenta poprzez brutalne ataki.
Więcej możesz przeczytać w 19/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.