Filmy powinna finansować publiczność przez to, że chce je oglądać. Jeśli nie chce, pozostaje szukać ekscentrycznego sponsora
W kinie dawno już minęły czasy wielkich twórców wizjonerów, jakim byli Federico Fellini, Luis Buńuel, Ingmar Bergman, Luchino Visconti czy Stanley Kubrick. Największe sukcesy filmowe mijającego roku należały do sprawnych rzemieślników, realizujących precyzyjnie nakreślone plany marketingowe. Zwyciężali najwierniejsi ilustratorzy fabuł, które wcześniej zdobyły nasze serca dzięki książkom i komiksom. Być może dlatego coraz bardziej pozbawione sensu wydaje się myślenie o filmie jako o sztuce, a coraz bardziej uzasadnione - jako o produkcie rynkowym, który musi się okazać rentowny.
Tak naprawdę film na świecie przeżywa całkiem dobry okres: interes się kręci, widzowie wrócili do kin, a one same dostosowują się do ich rosnących wymagań. Ostatnio zaczęto nawet przerabiać ekrany i projektory, by umożliwić pokazy filmów trójwymiarowych (technika wykorzystywana przez sieć IMAX), bo okazało się, że dzięki cyfrowej obróbce praktycznie każdy film można uczynić przestrzennym, tak jak kilkanaście lat temu odkryto, że można go komputerowo pokolorować. Skoro na filmach da się zarabiać, to także opłaca się w nie inwestować. Oczywiście, nie dotyczy to każdego filmu, tylko takiego, który jest dobrze skonstruowanym produktem: ma ciekawy scenariusz, respektujący całą istniejącą już wiedzę na temat upodobań widzów, a jego realizacja stoi na wystarczająco wysokim poziomie, by nie zawieść oczekiwań publiczności. Bo film po prostu musi umieć sprostać obietnicy danej na plakacie, w telewizyjnej reklamówce i gazetowym streszczeniu. Dobry scenariusz to właśnie owa obietnica; sprawne wykonanie to jej spełnienie.
Te dwa elementy są różnie rozumiane i realizowane zależnie od kultury, kraju, stosunku do rzemiosła oraz poziomu frustracji twórców. Z grubsza biorąc, zasada jest taka: im większa frustracja, tym mniej komercyjne scenariusze oraz niższy poziom szacunku do filmowego rzemiosła. Z tego zaś wynikają mniejsze wpływy ze sprzedaży biletów i większe oczekiwania, że "ktoś dofinansuje" następne projekty. Tymczasem filmy powinna finansować publiczność przez to, że chce je oglądać. Jeśli zaś nie chce, pozostaje szukać ekscentrycznego sponsora...
Nie mają co do tego wątpliwości Amerykanie i być może dlatego (ale także dzięki skali amerykańskiego rynku) udało im się nie tylko całkowicie podporządkować kino regułom ekonomicznym, ale jeszcze podbić swoją twórczością praktycznie cały świat. W wielu krajach "dobry film" wręcz utożsamia się z filmem amerykańskim. Przyznają się do tego widzowie chodzący do kina i wykazują to niezbicie badania oglądalności zamawiane przez telewizje: filmowe konfitury produkowane są w Ameryce.
Nie inaczej było w ciągu minionego roku. Największe oczekiwania wiązano z wprowadzanymi do kin ekranizacjami znanych książek - "Harry'ego Pottera" i "Władcy pierścieni" oraz kultowego (w Ameryce) komiksu "Spider-Man". Żaden z tych filmów nie zawiódł nadziei: dochody ze sprzedaży biletów były rekordowe. Wyniki okazały się tak zachęcające, że nie tylko we wszystkich trzech wypadkach przystąpiono do realizacji kolejnych odcinków, ale też z miejsca znalazły się one na liście najbardziej oczekiwanych i najdroższych superprodukcji najbliższych lat. Kolejne odcinki "Harry'ego Pottera" i "Władcy pierścieni" produkuje się nieomal seryjnie.
Gdyby przyjrzeć się wartości artystycznej tych trzech liderów, trzeba by wyraźnie powiedzieć, że jest ona tylko zadowalająca. Raz lepsza, raz gorsza. Żaden z tych filmów na pewno nie stanie się przełomowym dziełem w dziejach kinematografii. Także ich reżyserzy (Chris Columbus - "Harry Potter", Peter Jackson - "Władca pierścieni", Sam Raimi - "Spider-Man") raczej nie dołączą do panteonu największych twórców i nie znajdą się obok Felliniego, Viscontiego, Bergmana, Buńuela czy Wajdy. Nie są to bowiem wizjonerzy ani reżyserzy przełamujący ustalone reguły, by zrobić następny krok w historii kina. To tylko zdolni i sumienni ilustratorzy naszych książkowych wrażeń. Rzemieślnicy kina, którzy nie kandydują do żadnej Legii Honorowej, lecz raczej do Złotego Kopyta.
Mieliśmy więc rok kinowych ilustratorów, którzy bez szemrania podporządkowywali się wizji pisarzy i to bez względu na to, czy akurat filmowali dzieła wybitnych klasyków, czy autorów bieżących bestsellerów. Robili tak, bo badania wykazały, że dzięki temu łatwiej mogą odnieść sukces finansowy. A badania prawie nigdy się nie mylą.
Tak naprawdę film na świecie przeżywa całkiem dobry okres: interes się kręci, widzowie wrócili do kin, a one same dostosowują się do ich rosnących wymagań. Ostatnio zaczęto nawet przerabiać ekrany i projektory, by umożliwić pokazy filmów trójwymiarowych (technika wykorzystywana przez sieć IMAX), bo okazało się, że dzięki cyfrowej obróbce praktycznie każdy film można uczynić przestrzennym, tak jak kilkanaście lat temu odkryto, że można go komputerowo pokolorować. Skoro na filmach da się zarabiać, to także opłaca się w nie inwestować. Oczywiście, nie dotyczy to każdego filmu, tylko takiego, który jest dobrze skonstruowanym produktem: ma ciekawy scenariusz, respektujący całą istniejącą już wiedzę na temat upodobań widzów, a jego realizacja stoi na wystarczająco wysokim poziomie, by nie zawieść oczekiwań publiczności. Bo film po prostu musi umieć sprostać obietnicy danej na plakacie, w telewizyjnej reklamówce i gazetowym streszczeniu. Dobry scenariusz to właśnie owa obietnica; sprawne wykonanie to jej spełnienie.
Te dwa elementy są różnie rozumiane i realizowane zależnie od kultury, kraju, stosunku do rzemiosła oraz poziomu frustracji twórców. Z grubsza biorąc, zasada jest taka: im większa frustracja, tym mniej komercyjne scenariusze oraz niższy poziom szacunku do filmowego rzemiosła. Z tego zaś wynikają mniejsze wpływy ze sprzedaży biletów i większe oczekiwania, że "ktoś dofinansuje" następne projekty. Tymczasem filmy powinna finansować publiczność przez to, że chce je oglądać. Jeśli zaś nie chce, pozostaje szukać ekscentrycznego sponsora...
Nie mają co do tego wątpliwości Amerykanie i być może dlatego (ale także dzięki skali amerykańskiego rynku) udało im się nie tylko całkowicie podporządkować kino regułom ekonomicznym, ale jeszcze podbić swoją twórczością praktycznie cały świat. W wielu krajach "dobry film" wręcz utożsamia się z filmem amerykańskim. Przyznają się do tego widzowie chodzący do kina i wykazują to niezbicie badania oglądalności zamawiane przez telewizje: filmowe konfitury produkowane są w Ameryce.
Nie inaczej było w ciągu minionego roku. Największe oczekiwania wiązano z wprowadzanymi do kin ekranizacjami znanych książek - "Harry'ego Pottera" i "Władcy pierścieni" oraz kultowego (w Ameryce) komiksu "Spider-Man". Żaden z tych filmów nie zawiódł nadziei: dochody ze sprzedaży biletów były rekordowe. Wyniki okazały się tak zachęcające, że nie tylko we wszystkich trzech wypadkach przystąpiono do realizacji kolejnych odcinków, ale też z miejsca znalazły się one na liście najbardziej oczekiwanych i najdroższych superprodukcji najbliższych lat. Kolejne odcinki "Harry'ego Pottera" i "Władcy pierścieni" produkuje się nieomal seryjnie.
Gdyby przyjrzeć się wartości artystycznej tych trzech liderów, trzeba by wyraźnie powiedzieć, że jest ona tylko zadowalająca. Raz lepsza, raz gorsza. Żaden z tych filmów na pewno nie stanie się przełomowym dziełem w dziejach kinematografii. Także ich reżyserzy (Chris Columbus - "Harry Potter", Peter Jackson - "Władca pierścieni", Sam Raimi - "Spider-Man") raczej nie dołączą do panteonu największych twórców i nie znajdą się obok Felliniego, Viscontiego, Bergmana, Buńuela czy Wajdy. Nie są to bowiem wizjonerzy ani reżyserzy przełamujący ustalone reguły, by zrobić następny krok w historii kina. To tylko zdolni i sumienni ilustratorzy naszych książkowych wrażeń. Rzemieślnicy kina, którzy nie kandydują do żadnej Legii Honorowej, lecz raczej do Złotego Kopyta.
Mieliśmy więc rok kinowych ilustratorów, którzy bez szemrania podporządkowywali się wizji pisarzy i to bez względu na to, czy akurat filmowali dzieła wybitnych klasyków, czy autorów bieżących bestsellerów. Robili tak, bo badania wykazały, że dzięki temu łatwiej mogą odnieść sukces finansowy. A badania prawie nigdy się nie mylą.
Więcej możesz przeczytać w 2/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.