Aby przetrwać zimę, Koreańczycy z północy stawiają w mieszkaniach foliowe namioty
W Phenianie ludzi można spotkać tylko rano, kiedy wędrują do pracy, i w godzinach popołudniowych, kiedy z niej wracają. Nie ma tu kawiarni ani restauracji. Nocą miasta w ogóle nie widać. Nie palą się lampy uliczne, nie ma świateł na przejściach dla pieszych, a energia elektryczna jest dostarczana do mieszkań tylko przez kilka godzin na dobę - raz do budynków po parzystej stronie ulicy, raz do tych po nieparzystej stronie. Jaśnieją wyłącznie rzęsiście oświetlone pomniki i portrety wielkiego wodza Kim Ir Sena.
On
Lewą rękę trzyma na biodrze, a prawą unosi wysoko i wskazuje swemu ludowi drogę do szczęścia. Niegdyś ten pomnik na wzgórzu przed parlamentem był pozłacany, ale Fidel Castro, kiedy wiele lat temu odwiedził Koreę, miał powiedzieć, że nie wypada, by w tak biednym kraju stały złote pomniki.
Zabalsamowane ciało wodza złożone jest w mauzoleum w szklanej trumnie. W czwartki i niedziele zjeżdżają tu tłumy, głównie obwieszeni orderami przodownicy pracy z prowincji. Cudzoziemcy oglądają to miejsce, podobnie jak ogląda się mauzoleum Lenina w Moskwie. W Korei jednak trzeba najpierw złożyć w MSZ odpowiednią notę. Po otrzymaniu zgody i odpowiedniej przepustki należy się stawić przed godziną 8.30 na wyznaczonym placu, z którego sznur samochodów wyrusza do miejsca spoczynku Kim Ir Sena. Cudzoziemcy, głównie dyplomaci i pracownicy organizacji międzynarodowych, a między nimi i ja, mają pierwszeństwo w tym swoistym pochodzie.
Zanim jednak będziemy mogli wejść do środka, musimy się odpowiednio przygotować, prawie jak przed wejściem na salę operacyjną. Płaszcze, torebki, aparaty należy zostawić w szatni i - jak na lotnisku - przejść przez bramkę bezpieczeństwa (trzeba opróżnić nawet kieszenie). Później stajemy na ruchomej wycieraczce, która czyści buty od spodu. Następnie jedziemy około 100 metrów taśmociągiem, jak na wielkich lotniskach. Dalej schody, winda i nowe urządzenie w rodzaju wielkiego odkurzacza - ściany z boku i góry oraz dmuchawy, które mają usunąć kurz z naszych ubrań. To już koniec przygotowań. Teraz do ręki dostajemy maleńki magnetofon. Lektorka opowiada przejętym głosem o śmierci wielkiego wodza i smutku, który jego śmierć spowodowała. Wchodzimy do wysokiej marmurowej sali tonącej w półmroku czerwonego światła. Pośrodku stoi kryształowa trumna. Przede mną oficjalna delegacja Laosu. Błyskają flesze aparatów fotograficznych i kamer telewizyjnych. Jutro lub pojutrze pokażą te zdjęcia w telewizji, a w komentarzu pojawi się informacja, że znowu dziesiątki cudzoziemców oddały hołd wielkiemu wodzowi. Tu trzeba się ukłonić cztery razy, z każdej strony trumny. Nikt się nie wyłamuje, nie wypada. W drodze powrotnej przechodzimy między innymi przez salę lamentu. Kiedyś zawodziły tu płaczki.
Wychodzimy z mauzoleum. Siarczysty mróz, śnieg. Zima przyszła w tym roku wcześniej. Jadę w ciepłym samochodzie i przyglądam się białym domom zbudowanym z wielkiej płyty. Wiele balkonów jest obudowanych konstrukcjami z listewek i folii. Szkła tutaj brak. By przeżyć zimę, w "najcieplejszym" pokoju Koreańczycy budują namioty z folii, w których kryje się cała rodzina.
Rowerem w przyszłość
Lunch jem w Międzynarodowym Centrum Informacji. Pewnie to dobra kuchnia, bo sporo tu służbowych samochodów. W lokalu wyglądającym jak przedział pociągu, z boksami i zasłonkami, którymi można się oddzielić od reszty biesiadników, przy suto zastawionym stole siedzą miejscowi notable. O ich statusie świadczą znaczki Kim Ir Sena w klapie. Zamawiamy wołowinę i wątróbki, które będzie się piec na ruszcie, pierogi, owoce morza, kimchi, czyli kapustę pekińską, ryż, do tego zachodnie piwo. W zależności od menu trzeba wydać od 10 do 20 USD na osobę.
Wybieram się na spacer po mieście. Nie czuję, by mi ktoś "towarzyszył". Zaglądam więc do koreańskich jadłodajni (czego obcokrajowcom nie wolno). Przy nakrytych ceratą, ponumerowanych stołach miejscowi jedzą przydziałowy posiłek - ryż, kimchi, zupę z kawałkami mięsa, za który płacą talonami. Przed jadłodajniami stoją wózki i drewniane kioski, w których można kupić nie reglamentowaną żywność - jabłka, bułki, ciasteczka, orzeszki, czasem nawet mięso czy pieczone kurczaki.
Coś się jednak zmienia w dotychczas niewzruszonym systemie kolektywnego rozdawnictwa. Pierwszymi oznakami rozkładu systemu mogą być sklepy dewizowe. Trochę przypominają nasze peweksy z okresu PRL. Ludzie kupują głównie żywność i odzież. Sprzęt AGD i RTV kosztuje od 600 do 1000 USD, a dobra pensja wynosi ponad 3 tys. wonów, oficjalnie około 20 USD (1 USD = 153 wony). Powstaje zatem pytanie, skąd biedni Koreańczycy mają dewizy? Najczęściej od krewnych z zagranicy, głównie z Japonii, ale i od cinkciarzy (tu cena dolara wynosi 600 wonów). Możliwość posiadania amerykańskiej waluty jest psychologiczną przepustką do lepszej przyszłości. Rozumieją to nawet dzieci rybaków, które zatrzymują samochody cudzoziemców na szosie, by im sprzedać ryby za dolary. Zwiastunem nowej przyszłości w świecie totalitarnego komunizmu jest wszechobecny tu rower - symbol prywatnej własności.
W czynie społecznym
Droga do Nampho, ważnego portu oddalonego od stolicy o 60 km, jest prawie pusta. Przy wyjeździe z Phenianu żołnierze dokładnie kontrolują wyjeżdżających i wjeżdżających, gdyż na wyjazd do innej miejscowości trzeba mieć specjalne pozwolenie.
Po drodze mijamy małe osiedla i wioski. Bliźniaczo do siebie podobne - tak samo białe, a właściwie szare, bo brudne. Na drogach spotykamy cywilów i mundurowych z łopatami. Ci w mundurach to służby paramilitarne, dziewczyny i chłopcy, których bronią jest łopata, podstawowe narzędzie "budowy lepszego jutra". W tym kraju pracuje się tylko cztery dni w tygodniu, piątek jest dniem czynu społecznego, a sobota poświęcona jest szkoleniom ideologicznym. W dniu czynu społecznego wszyscy urzędnicy, nawet ci z ministerstw, wywożeni są zdezelowanymi ciężarówkami lub udają się na piechotę, by budować koreańskie mocarstwo - nowe groble, nasypy, pola ryżowe. Drogę ze stolicy do Nampho budowali trzy i pół roku.
Ceausescu skazany na niepamięć
Według oficjalnych podań, wielki wódz urodził się w małym wiejskim domu niedaleko Phjongjangu (Phenianu). Jest to miejsce kultu i pielgrzymek mieszkańców Korei. Ale nie tylko. Tu przez lata przywoziło się oficjalnych gości, by złożyli hołd w miejscu narodzin wodza koreańskiej rewolucji. Sekretarze partyjni i inni wielcy dostojnicy komunistyczni sadzili tu drzewa. Jest tu też roślina zasadzona przez Wojciecha Jaruzelskiego, o czym informuje tabliczka. Obok rośnie drzewo bezimienne. Wyjaśniono mi, że osoba, która zasadziła to drzewo, "okazała się niegodna, by o niej pamiętano, gdyż pozwoliła się zabić swym przeciwnikom". Był to Nicolae Ceausescu.
On
Lewą rękę trzyma na biodrze, a prawą unosi wysoko i wskazuje swemu ludowi drogę do szczęścia. Niegdyś ten pomnik na wzgórzu przed parlamentem był pozłacany, ale Fidel Castro, kiedy wiele lat temu odwiedził Koreę, miał powiedzieć, że nie wypada, by w tak biednym kraju stały złote pomniki.
Zabalsamowane ciało wodza złożone jest w mauzoleum w szklanej trumnie. W czwartki i niedziele zjeżdżają tu tłumy, głównie obwieszeni orderami przodownicy pracy z prowincji. Cudzoziemcy oglądają to miejsce, podobnie jak ogląda się mauzoleum Lenina w Moskwie. W Korei jednak trzeba najpierw złożyć w MSZ odpowiednią notę. Po otrzymaniu zgody i odpowiedniej przepustki należy się stawić przed godziną 8.30 na wyznaczonym placu, z którego sznur samochodów wyrusza do miejsca spoczynku Kim Ir Sena. Cudzoziemcy, głównie dyplomaci i pracownicy organizacji międzynarodowych, a między nimi i ja, mają pierwszeństwo w tym swoistym pochodzie.
Zanim jednak będziemy mogli wejść do środka, musimy się odpowiednio przygotować, prawie jak przed wejściem na salę operacyjną. Płaszcze, torebki, aparaty należy zostawić w szatni i - jak na lotnisku - przejść przez bramkę bezpieczeństwa (trzeba opróżnić nawet kieszenie). Później stajemy na ruchomej wycieraczce, która czyści buty od spodu. Następnie jedziemy około 100 metrów taśmociągiem, jak na wielkich lotniskach. Dalej schody, winda i nowe urządzenie w rodzaju wielkiego odkurzacza - ściany z boku i góry oraz dmuchawy, które mają usunąć kurz z naszych ubrań. To już koniec przygotowań. Teraz do ręki dostajemy maleńki magnetofon. Lektorka opowiada przejętym głosem o śmierci wielkiego wodza i smutku, który jego śmierć spowodowała. Wchodzimy do wysokiej marmurowej sali tonącej w półmroku czerwonego światła. Pośrodku stoi kryształowa trumna. Przede mną oficjalna delegacja Laosu. Błyskają flesze aparatów fotograficznych i kamer telewizyjnych. Jutro lub pojutrze pokażą te zdjęcia w telewizji, a w komentarzu pojawi się informacja, że znowu dziesiątki cudzoziemców oddały hołd wielkiemu wodzowi. Tu trzeba się ukłonić cztery razy, z każdej strony trumny. Nikt się nie wyłamuje, nie wypada. W drodze powrotnej przechodzimy między innymi przez salę lamentu. Kiedyś zawodziły tu płaczki.
Wychodzimy z mauzoleum. Siarczysty mróz, śnieg. Zima przyszła w tym roku wcześniej. Jadę w ciepłym samochodzie i przyglądam się białym domom zbudowanym z wielkiej płyty. Wiele balkonów jest obudowanych konstrukcjami z listewek i folii. Szkła tutaj brak. By przeżyć zimę, w "najcieplejszym" pokoju Koreańczycy budują namioty z folii, w których kryje się cała rodzina.
Rowerem w przyszłość
Lunch jem w Międzynarodowym Centrum Informacji. Pewnie to dobra kuchnia, bo sporo tu służbowych samochodów. W lokalu wyglądającym jak przedział pociągu, z boksami i zasłonkami, którymi można się oddzielić od reszty biesiadników, przy suto zastawionym stole siedzą miejscowi notable. O ich statusie świadczą znaczki Kim Ir Sena w klapie. Zamawiamy wołowinę i wątróbki, które będzie się piec na ruszcie, pierogi, owoce morza, kimchi, czyli kapustę pekińską, ryż, do tego zachodnie piwo. W zależności od menu trzeba wydać od 10 do 20 USD na osobę.
Wybieram się na spacer po mieście. Nie czuję, by mi ktoś "towarzyszył". Zaglądam więc do koreańskich jadłodajni (czego obcokrajowcom nie wolno). Przy nakrytych ceratą, ponumerowanych stołach miejscowi jedzą przydziałowy posiłek - ryż, kimchi, zupę z kawałkami mięsa, za który płacą talonami. Przed jadłodajniami stoją wózki i drewniane kioski, w których można kupić nie reglamentowaną żywność - jabłka, bułki, ciasteczka, orzeszki, czasem nawet mięso czy pieczone kurczaki.
Coś się jednak zmienia w dotychczas niewzruszonym systemie kolektywnego rozdawnictwa. Pierwszymi oznakami rozkładu systemu mogą być sklepy dewizowe. Trochę przypominają nasze peweksy z okresu PRL. Ludzie kupują głównie żywność i odzież. Sprzęt AGD i RTV kosztuje od 600 do 1000 USD, a dobra pensja wynosi ponad 3 tys. wonów, oficjalnie około 20 USD (1 USD = 153 wony). Powstaje zatem pytanie, skąd biedni Koreańczycy mają dewizy? Najczęściej od krewnych z zagranicy, głównie z Japonii, ale i od cinkciarzy (tu cena dolara wynosi 600 wonów). Możliwość posiadania amerykańskiej waluty jest psychologiczną przepustką do lepszej przyszłości. Rozumieją to nawet dzieci rybaków, które zatrzymują samochody cudzoziemców na szosie, by im sprzedać ryby za dolary. Zwiastunem nowej przyszłości w świecie totalitarnego komunizmu jest wszechobecny tu rower - symbol prywatnej własności.
W czynie społecznym
Droga do Nampho, ważnego portu oddalonego od stolicy o 60 km, jest prawie pusta. Przy wyjeździe z Phenianu żołnierze dokładnie kontrolują wyjeżdżających i wjeżdżających, gdyż na wyjazd do innej miejscowości trzeba mieć specjalne pozwolenie.
Po drodze mijamy małe osiedla i wioski. Bliźniaczo do siebie podobne - tak samo białe, a właściwie szare, bo brudne. Na drogach spotykamy cywilów i mundurowych z łopatami. Ci w mundurach to służby paramilitarne, dziewczyny i chłopcy, których bronią jest łopata, podstawowe narzędzie "budowy lepszego jutra". W tym kraju pracuje się tylko cztery dni w tygodniu, piątek jest dniem czynu społecznego, a sobota poświęcona jest szkoleniom ideologicznym. W dniu czynu społecznego wszyscy urzędnicy, nawet ci z ministerstw, wywożeni są zdezelowanymi ciężarówkami lub udają się na piechotę, by budować koreańskie mocarstwo - nowe groble, nasypy, pola ryżowe. Drogę ze stolicy do Nampho budowali trzy i pół roku.
Ceausescu skazany na niepamięć
Według oficjalnych podań, wielki wódz urodził się w małym wiejskim domu niedaleko Phjongjangu (Phenianu). Jest to miejsce kultu i pielgrzymek mieszkańców Korei. Ale nie tylko. Tu przez lata przywoziło się oficjalnych gości, by złożyli hołd w miejscu narodzin wodza koreańskiej rewolucji. Sekretarze partyjni i inni wielcy dostojnicy komunistyczni sadzili tu drzewa. Jest tu też roślina zasadzona przez Wojciecha Jaruzelskiego, o czym informuje tabliczka. Obok rośnie drzewo bezimienne. Wyjaśniono mi, że osoba, która zasadziła to drzewo, "okazała się niegodna, by o niej pamiętano, gdyż pozwoliła się zabić swym przeciwnikom". Był to Nicolae Ceausescu.
Zatrzaśnięte drzwi |
---|
Korea Północna wciąż pozostaje "krajem zatrzaśniętych drzwi" (dawne określenie koreańskiej polityki izolacji trwającej 500 lat), którego obywatel nie może wyjechać za granicę ani swobodnie przemieszczać się w obrębie własnego państwa. Niezmiennie panuje też pełna blokada informacyjna. W całym kraju obowiązuje zakaz używania telefonów komórkowych, a zwykłych telefonów jest bardzo mało - w praktyce mają je tylko przedstawiciele armii i nomenklatury. Uwolniono ceny, zdewaluowano pieniądz, zapowiedziano zakupy pewnej części żywności po cenach umownych wielokrotnie wyższych od cen oficjalnych. W praktyce uwolnienie cen dotyczy jednak tylko rozliczeń między państwowymi przedsiębiorstwami i kołchozami. Nie ma nawet podatków, bo nie ma czego opodatkować (producentem i sprzedawcą wszystkiego, a także jedynym pracodawcą jest państwo). Piąta co do wielkości armia świata (prawie 1 mln 300 tys. żołnierzy i 7 mln obywateli w organizacjach paramilitarnych) pochłania 35 proc. PKB kraju, w którym z głodu zmarło prawdopodobnie od 1,5 mln do 2,5 mln ludzi. Oficjalne slogany głoszą: "armia jest równa partii i państwu". W rzeczywistości głos wojskowych jest decydujący. Państwa sąsiednie obawiają się pojawienia się ponad 70-milionowej zjednoczonej Korei, dysponującej bronią jądrową. Korea Południowa natomiast obawia się konieczności wzięcia na utrzymanie 22 mln głodnych współziomków, nie przystosowanych do życia w warunkach wolnego społeczeństwa i wolnej konkurencji. Według analityków, wyrównanie poziomu gospodarczego obu Korei wymaga nakładów rzędu 1,5 bln dolarów. Waldemar Jan Dziak |
Więcej możesz przeczytać w 2/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.