Po trzynastoletnim urzędowaniu Vaclava Havla na praskim Hradzie trudno mówić o zaskoczeniu, a nawet o smutku.
Pozostaje współczuć Czechom, że oto stanęli teraz przed poprzeczką, którą sami sobie postawili wysoko
A jednak nam żal...
"... patrzcie, patrzcie, młodzi, może ostatni,
co tak poloneza wodzi"
A. Mickiewicz
Zaplanowane na luty odejście wielkiego dysydenta i niewątpliwie wielkiego prezydenta było już tyle razy przypominane i komentowane, że doprawdy trudno cokolwiek nowego powiedzieć. Czasem warto jednak powtórzyć rzeczy oczywiste, by zbyt łatwo nie uległy zapomnieniu.
Na całym świecie (nie tylko w Polsce) dla polityki nastały ciężkie czasy. Nie jest ona beniaminkiem opinii publicznej, obywatele bodaj wszystkich krajów są zgorszeni albo co najmniej zmęczeni polityką, a już zwłaszcza politykami. Wyczerpanie demokracji czy zmęczenie materiału? A może - po wielu wiekach polityki uprawianej przez bitnych, lecz zarazem brutalnych wodzów i generałów, przez dziedzicznych monarchów, których geny nie zawsze predestynowały do rządzenia milionami, i wreszcie przez polityków z wyboru, którym bez względu na osiągane efekty nie pozostawało nic poza troską o własną reelekcję - do całkowitego zniechęcenia przyczyniło się tych kilku (może kilkunastu?) pozytywnych rządzących, zbyt jednak nielicznych, by mogli zmienić funkcjonujące w świecie standardy? Z pewnością do tej rzadkiej kategorii zalicza się właśnie wielki pisarz. To jemu przypisuje się powiedzenie o polityce, która nie ma być sztuką tego, co możliwe, lecz tego, co niemożliwe. Może to po prostu próg zbyt wysoki dla polityki?
Nie sądzę, by Havel czerpał wielką radość ze sprawowania swej prezydenckiej funkcji. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy zmagał się nie tylko z potwornie ciężką chorobą, ale także z nieuchronną perspektywą obniżenia progu, jaki wyznaczył swojemu krajowi trzema kolejnymi kadencjami - najpierw jako prezydent Czechosłowacji i potem - dwukrotnie - jako prezydent Republiki Czeskiej. Zapewne często miał poczucie niespełnienia. Bywał wyżej ceniony za granicą niż w ojczyźnie (wiadomo, jak bywa z prorokami we własnym kraju). Nasłuchał się od współobywateli wielu słów, które go musia-ły boleć. Rzecz nie w tym, że był zawsze święty lub nieomylny. Niewątpliwie natomiast pragnął i wierzył, że uda mu się zaprowadzić światłe rządy, sprawowane przez ludzi o czystych rękach. Zrealizowanie tego podwójnego postulatu chyba usatysfakcjonowałoby każdego obywatela w każdym współczesnym państwie.
Przyjrzałem się jednemu ze zdjęć, na którym widać, jak ustępujący prezydent śledzi przebieg debaty i głosowania czeskiego parlamentu dotyczącego kandydatów na następcę "pana na Hradzie". Zdjęcie pokazuje twarz człowieka nie tyle schorowanego i zmęczonego, ile raczej po prostu po ludzku smutnego. Havel ma powody do smutku. Nie udało mu się coś, na co kiedyś liczył: że wypromuje następcę, który bez zawirowań przejmie po nim pałeczkę. Zgodnie z przewidywaniami pierwsza faza wyborów nie przyniosła rozstrzygających wyników, co gorsza, ujawniła słabości tamtejszych partii - podobne zresztą do słabości będących udziałem innych krajów... Nie jest wykluczone, że skończy się tam na zmianie konstytucji i powszechnych wyborach prezydenckich, do których zresztą nigdy nie miałem i nie mam przekonania. Nie dlatego, bym nie wierzył w "zbiorową mądrość" narodów. Po prostu dlatego, że - znając mechanizmy politycznych kampanii - jestem pewien, iż towar zachwalany w tego rodzaju spersonifikowanych kampaniach rzadko odpowiada towarzyszącej mu reklamie.
Pozostaje przyznać i pogratulować Czechom (a właściwie i Czechom, i Słowakom), że wydali na świat polityka wielkiego i rzadkiego kalibru. Pozostaje współczuć im, że oto stanęli teraz przed poprzeczką, którą sami sobie postawili wyżej, niż jest ona usytuowana we współczesnych demokracjach. I żałować, że tacy jak Vasek Havel nie rodzą się na kamieniu. n
A jednak nam żal...
"... patrzcie, patrzcie, młodzi, może ostatni,
co tak poloneza wodzi"
A. Mickiewicz
Zaplanowane na luty odejście wielkiego dysydenta i niewątpliwie wielkiego prezydenta było już tyle razy przypominane i komentowane, że doprawdy trudno cokolwiek nowego powiedzieć. Czasem warto jednak powtórzyć rzeczy oczywiste, by zbyt łatwo nie uległy zapomnieniu.
Na całym świecie (nie tylko w Polsce) dla polityki nastały ciężkie czasy. Nie jest ona beniaminkiem opinii publicznej, obywatele bodaj wszystkich krajów są zgorszeni albo co najmniej zmęczeni polityką, a już zwłaszcza politykami. Wyczerpanie demokracji czy zmęczenie materiału? A może - po wielu wiekach polityki uprawianej przez bitnych, lecz zarazem brutalnych wodzów i generałów, przez dziedzicznych monarchów, których geny nie zawsze predestynowały do rządzenia milionami, i wreszcie przez polityków z wyboru, którym bez względu na osiągane efekty nie pozostawało nic poza troską o własną reelekcję - do całkowitego zniechęcenia przyczyniło się tych kilku (może kilkunastu?) pozytywnych rządzących, zbyt jednak nielicznych, by mogli zmienić funkcjonujące w świecie standardy? Z pewnością do tej rzadkiej kategorii zalicza się właśnie wielki pisarz. To jemu przypisuje się powiedzenie o polityce, która nie ma być sztuką tego, co możliwe, lecz tego, co niemożliwe. Może to po prostu próg zbyt wysoki dla polityki?
Nie sądzę, by Havel czerpał wielką radość ze sprawowania swej prezydenckiej funkcji. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy zmagał się nie tylko z potwornie ciężką chorobą, ale także z nieuchronną perspektywą obniżenia progu, jaki wyznaczył swojemu krajowi trzema kolejnymi kadencjami - najpierw jako prezydent Czechosłowacji i potem - dwukrotnie - jako prezydent Republiki Czeskiej. Zapewne często miał poczucie niespełnienia. Bywał wyżej ceniony za granicą niż w ojczyźnie (wiadomo, jak bywa z prorokami we własnym kraju). Nasłuchał się od współobywateli wielu słów, które go musia-ły boleć. Rzecz nie w tym, że był zawsze święty lub nieomylny. Niewątpliwie natomiast pragnął i wierzył, że uda mu się zaprowadzić światłe rządy, sprawowane przez ludzi o czystych rękach. Zrealizowanie tego podwójnego postulatu chyba usatysfakcjonowałoby każdego obywatela w każdym współczesnym państwie.
Przyjrzałem się jednemu ze zdjęć, na którym widać, jak ustępujący prezydent śledzi przebieg debaty i głosowania czeskiego parlamentu dotyczącego kandydatów na następcę "pana na Hradzie". Zdjęcie pokazuje twarz człowieka nie tyle schorowanego i zmęczonego, ile raczej po prostu po ludzku smutnego. Havel ma powody do smutku. Nie udało mu się coś, na co kiedyś liczył: że wypromuje następcę, który bez zawirowań przejmie po nim pałeczkę. Zgodnie z przewidywaniami pierwsza faza wyborów nie przyniosła rozstrzygających wyników, co gorsza, ujawniła słabości tamtejszych partii - podobne zresztą do słabości będących udziałem innych krajów... Nie jest wykluczone, że skończy się tam na zmianie konstytucji i powszechnych wyborach prezydenckich, do których zresztą nigdy nie miałem i nie mam przekonania. Nie dlatego, bym nie wierzył w "zbiorową mądrość" narodów. Po prostu dlatego, że - znając mechanizmy politycznych kampanii - jestem pewien, iż towar zachwalany w tego rodzaju spersonifikowanych kampaniach rzadko odpowiada towarzyszącej mu reklamie.
Pozostaje przyznać i pogratulować Czechom (a właściwie i Czechom, i Słowakom), że wydali na świat polityka wielkiego i rzadkiego kalibru. Pozostaje współczuć im, że oto stanęli teraz przed poprzeczką, którą sami sobie postawili wyżej, niż jest ona usytuowana we współczesnych demokracjach. I żałować, że tacy jak Vasek Havel nie rodzą się na kamieniu. n
Więcej możesz przeczytać w 4/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.