19 marca, mija godz. 22. Piotr Walczak siedzi w fotelu i ogląda telewizję. Serial przed chwilą się zaczął. Nagle ziemia drży tak mocno, że klapki uciekają mu spod stóp. Walczak mieszka w Lubinie niedaleko kopalni, jest dyrektorem Oddziału Jednostki Ratownictwa Górniczo-Hutniczego w KGHM. Od 25 lat jest też ratownikiem górniczym, więc wie, że gdy ziemia się kołysze, zaraz zadzwoni telefon. Kiedy kilka minut później odbiera połączenie od dyspozytora z informacją, że w Kopalni Rudna w Polkowicach zapadł się chodnik, jest już ubrany i gotowy do wyjścia. Chociaż nie zawsze tak bywało. Kilkanaście lat temu, gdy w kopalni nastąpiło tąpnięcie, był na dyżurze i poszedł akurat odpocząć do sauny. Do wozu bojowego wpadł w samym ręczniku. Teraz jednak, jako dyrektor, nadzoruje całą akcję w sztabie na górze.
– Ratownicy pełniący dyżur w ośrodku mają niecałą minutę na to, żeby wsiąść do autobusu. Nie ma znaczenia, czy akurat śpią, grają w tenisa, czy są pod prysznicem. Lecisz do autobusu, tak jak cię pani Bozia zastała – dodaje Artur Kubiński, górnik i ratownik od 17 lat. 19 marca, gdy potężne tąpnięcie zawaliło wyrobisko w kopalni, był w domu, więc przynajmniej zdążył się ubrać.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.