Nie chodząc na wybory, stwarzamy warunki do rządzenia wrogom demokracji Dlaczego obywatele rezygnują z uczestnictwa w wyborach? Dlaczego nie wierzą, że kartka wyborcza jest skutecznym narzędziem demokracji? W Izraelu odpowiedzi na takie pytania dostarcza na przykład to, co wydarzyło się 18 sierpnia. Właśnie wtedy odbyła się konwencja rządzącej partii Likud premiera Ariela Szarona. W 120-osobowym parlamencie Likud ma 40 deputowanych. Konwencja była poświęcona m.in. rozsze-rzeniu koalicji, ale przede wszystkim pre-mier przedstawił plan procesu pokojowego, który może zmienić losy Bliskiego Wschodu. W konwencji uczestniczyło 3000 osób, lecz na głosowanie przyszedł zaledwie co drugi. Tylko połowa zdała sobie sprawę, że nasz los spoczywa w ich rękach: 765 osób głosowało przeciw propozycji premiera, a 760 - za. Oznacza to, że pod nieobecność połowy uczestników konwencji 5 osób zadecydowało o przyszłości całego Bliskiego Wschodu.
Czy można zmusić do korzystania z demokracji?
Obniżanie się frekwencji w demokratycznych wyborach jest problemem coraz dotkliwszym, dotyczy też coraz większej liczby krajów. Można się było o tym przekonać choćby podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego. Przełomowe wydarzenie, jakim dla współczesnej Europy było rozszerzenie unii, nie wzbudziło entuzjazmu w obywatelach nowych krajów członkowskich. Wprawdzie eurowybory i członkostwo w unii to dwie różne sprawy, ale fakt, że co piąty Polak poszedł na wybory, każe się zastanowić nad funkcjonowaniem demokracji. W Belgii czy w Australii sprawę wyborczej frekwencji rozwiązano tak, że obywatele, którzy nie uczestniczą w wyborach, są karani grzywną. Czy jest to dobre rozwiązanie? Czy obywateli można zmuszać do korzystania z demokracji?
Izrael, jak większość krajów demokratycznych, też ma problem z malejącą liczbą obywateli uczestniczących w wyborach. Jeszcze kilkanaście lat temu powszechne było przekonanie, że to obywatelska powinność. Frekwencja w wyborach do Knesetu przekraczała 80 proc., a w wyborach samorządowych zbliżała się do 70 proc. Obecnie o takim odsetku głosujących można tylko marzyć, a i tak w Izraelu jest pod tym względem lepiej niż w wielu krajach europejskich.
Demokratyczna wydmuszka
Prawo wyboru przedstawicieli społeczeństwa to prawo numer jeden w demokracji. Rezygnacja z tego prawa przez dużą część obywateli powinna zainspirować nie tylko polityków, ale też politologów i socjologów. Powinni oni spróbować odpowiedzieć, co się dzieje z systemem demokratycznym. Na ile nieuczestniczenie w wyborach jest groźne, szczególnie w czasach wojny z terrorystami, którzy zachodnią demokrację chcą po prostu zniszczyć.
Niska frekwencja wyborcza czyni z demokracji wydmuszkę, a często prowadzi do absurdu. Przy niskiej frekwencji zwycięzcy wyborów mają legitymację do rządzenia nie więcej, niż 10 proc. obywateli. Oznacza to, że deputowanego popiera i legitymizuje mała grupka wyborców. Można zapytać, jaki mandat do podejmowania decyzji, często kontrowersyjnych, ma prezydent miasta, którego popiera mniejszość mieszkańców. Podobnie jest z eurodeputowanymi z nowych krajów członkowskich unii. Niby dlaczego mają się oni wypowiadać w imieniu większości obywateli swoich krajów?
Coraz mniejsza legitymacja, jaką otrzymują deputowani, oznacza nie tylko niereprezentatywność, ale jest też jakąś formą manipulowania świadomością społeczną. Bo niby mamy do czynienia z demokracją przedstawicielską, ale tak naprawdę jest ona kadłubowa. W ten sposób coraz bardziej zaciera się więź łącząca reprezentantów i reprezentowanych, co jest jednym z fundamentów systemu demokratycznego. W ten sposób władza wpada w ręce przypadkowych osób. Mało tego, jest to wielka szansa dla skrajnych ugrupowań. Wystarczy, że zmobilizują one swój elektorat i mogą znaleźć się w parlamencie. Może to prowadzić do sytuacji, że w demokratycznym państwie dużą rolę będą odgrywać osoby wywodzące się z niedemokratycznych ugrupowań. Oznacza to, że demokracja stwarza warunki do rządzenia swoim wrogom.
Nie jest obojętne, kogo wybieramy, bo nasi przedstawiciele nie tylko decydują o budżecie i podatkach, polityce społecznej, prawach obywatela, ekologii, edukacji czy opiece zdrowotnej, ale także o sprawach wojny i pokoju.
Rytualizacja władzy
Co jest przyczyną niskiej frekwencji i swoistej społecznej apatii demonstrowanej podczas wyborów? Przede wszystkim jest to wynik malejącego zaufania do wybieranych osób. Ani nie mamy wpływu na to, co robią po wyborze, ani nie możemy ich odwołać przed upływem kadencji. Do uczestnictwa w wyborach zniechęca też coraz większy rozziew między obietnicami składanymi podczas kampanii a ich realizowaniem. Prawda jest taka, że wybrane przez nas osoby natychmiast po wyborze przestają serio traktować swoje przyrzeczenia. Niska frekwencja wyborcza powoduje rozregulowanie sceny politycznej: zwiększa się jej rozdrobnienie, nie ma trwałości władzy, mamy stale kryzysy. Efektem tego jest też rytualizacja władzy: demokratyczne procedury stają się swego rodzaju teatrem.
Część wyborców nie idzie na wybory, bo w wielu krajach zatarły się różnice między lewicą a prawicą. Niechęć budzi też styl życia polityków: często udają oni celebrities, dla których przede wszystkim liczy się sława. Wyborców traktują jak piąte koło u wozu, często nawet publicznie demonstrują swoją pogardę dla tych, którzy ich wybrali. To umacnia podział społeczeństwa na "ich" i "nas". Na takiej glebie kwitną demagogia, cynizm i populizm. Na to wszystko nakładają się procesy globalizacji. W globalnym świecie wielu obywateli ma wrażenie, że są nieistotnymi pionkami w światowej grze, której nie rozumieją.
Obniżanie się frekwencji w demokratycznych wyborach jest problemem coraz dotkliwszym, dotyczy też coraz większej liczby krajów. Można się było o tym przekonać choćby podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego. Przełomowe wydarzenie, jakim dla współczesnej Europy było rozszerzenie unii, nie wzbudziło entuzjazmu w obywatelach nowych krajów członkowskich. Wprawdzie eurowybory i członkostwo w unii to dwie różne sprawy, ale fakt, że co piąty Polak poszedł na wybory, każe się zastanowić nad funkcjonowaniem demokracji. W Belgii czy w Australii sprawę wyborczej frekwencji rozwiązano tak, że obywatele, którzy nie uczestniczą w wyborach, są karani grzywną. Czy jest to dobre rozwiązanie? Czy obywateli można zmuszać do korzystania z demokracji?
Izrael, jak większość krajów demokratycznych, też ma problem z malejącą liczbą obywateli uczestniczących w wyborach. Jeszcze kilkanaście lat temu powszechne było przekonanie, że to obywatelska powinność. Frekwencja w wyborach do Knesetu przekraczała 80 proc., a w wyborach samorządowych zbliżała się do 70 proc. Obecnie o takim odsetku głosujących można tylko marzyć, a i tak w Izraelu jest pod tym względem lepiej niż w wielu krajach europejskich.
Demokratyczna wydmuszka
Prawo wyboru przedstawicieli społeczeństwa to prawo numer jeden w demokracji. Rezygnacja z tego prawa przez dużą część obywateli powinna zainspirować nie tylko polityków, ale też politologów i socjologów. Powinni oni spróbować odpowiedzieć, co się dzieje z systemem demokratycznym. Na ile nieuczestniczenie w wyborach jest groźne, szczególnie w czasach wojny z terrorystami, którzy zachodnią demokrację chcą po prostu zniszczyć.
Niska frekwencja wyborcza czyni z demokracji wydmuszkę, a często prowadzi do absurdu. Przy niskiej frekwencji zwycięzcy wyborów mają legitymację do rządzenia nie więcej, niż 10 proc. obywateli. Oznacza to, że deputowanego popiera i legitymizuje mała grupka wyborców. Można zapytać, jaki mandat do podejmowania decyzji, często kontrowersyjnych, ma prezydent miasta, którego popiera mniejszość mieszkańców. Podobnie jest z eurodeputowanymi z nowych krajów członkowskich unii. Niby dlaczego mają się oni wypowiadać w imieniu większości obywateli swoich krajów?
Coraz mniejsza legitymacja, jaką otrzymują deputowani, oznacza nie tylko niereprezentatywność, ale jest też jakąś formą manipulowania świadomością społeczną. Bo niby mamy do czynienia z demokracją przedstawicielską, ale tak naprawdę jest ona kadłubowa. W ten sposób coraz bardziej zaciera się więź łącząca reprezentantów i reprezentowanych, co jest jednym z fundamentów systemu demokratycznego. W ten sposób władza wpada w ręce przypadkowych osób. Mało tego, jest to wielka szansa dla skrajnych ugrupowań. Wystarczy, że zmobilizują one swój elektorat i mogą znaleźć się w parlamencie. Może to prowadzić do sytuacji, że w demokratycznym państwie dużą rolę będą odgrywać osoby wywodzące się z niedemokratycznych ugrupowań. Oznacza to, że demokracja stwarza warunki do rządzenia swoim wrogom.
Nie jest obojętne, kogo wybieramy, bo nasi przedstawiciele nie tylko decydują o budżecie i podatkach, polityce społecznej, prawach obywatela, ekologii, edukacji czy opiece zdrowotnej, ale także o sprawach wojny i pokoju.
Rytualizacja władzy
Co jest przyczyną niskiej frekwencji i swoistej społecznej apatii demonstrowanej podczas wyborów? Przede wszystkim jest to wynik malejącego zaufania do wybieranych osób. Ani nie mamy wpływu na to, co robią po wyborze, ani nie możemy ich odwołać przed upływem kadencji. Do uczestnictwa w wyborach zniechęca też coraz większy rozziew między obietnicami składanymi podczas kampanii a ich realizowaniem. Prawda jest taka, że wybrane przez nas osoby natychmiast po wyborze przestają serio traktować swoje przyrzeczenia. Niska frekwencja wyborcza powoduje rozregulowanie sceny politycznej: zwiększa się jej rozdrobnienie, nie ma trwałości władzy, mamy stale kryzysy. Efektem tego jest też rytualizacja władzy: demokratyczne procedury stają się swego rodzaju teatrem.
Część wyborców nie idzie na wybory, bo w wielu krajach zatarły się różnice między lewicą a prawicą. Niechęć budzi też styl życia polityków: często udają oni celebrities, dla których przede wszystkim liczy się sława. Wyborców traktują jak piąte koło u wozu, często nawet publicznie demonstrują swoją pogardę dla tych, którzy ich wybrali. To umacnia podział społeczeństwa na "ich" i "nas". Na takiej glebie kwitną demagogia, cynizm i populizm. Na to wszystko nakładają się procesy globalizacji. W globalnym świecie wielu obywateli ma wrażenie, że są nieistotnymi pionkami w światowej grze, której nie rozumieją.
Więcej możesz przeczytać w 37/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.