Jak zniechęcano nas do przedsiębiorczości Więcej chleba, cukru i smalcu dla najbiedniejszych" - obiecuje Krzysztof Janik, przewodniczący SLD. Szef dogorywającego ugrupowania odkrył niedawno, że należy obniżyć podatki najgorzej zarabiającym i podwyższyć tym, którzy zarabiają najwięcej. Janik podkreśla, że ma poparcie premiera Marka Belki. Zapewne mówi prawdę, gdyż takie działanie doskonale wpisuje się w politykę obecnego szefa rządu. Niedawno rząd zaproponował podwyższenie składki na ubezpieczenie społeczne dla miliona właścicieli firm, którzy miesięcznie zarabiają "zawrotne" pieniądze - od 2,2 tys. zł do 4 tys. zł. Belka chce, by oddawali ZUS co miesiąc od 137 zł do 1,1 tys. zł więcej!
Tęsknota za Millerem
O tym, że z deficytem budżetowym można walczyć sensownie, udowodnił sam Belka.
W 1997 r. koniunktura gospodarcza była tak dobra, że banki wolały pożyczać prywatnym firmom zamiast państwu; nikt nie chciał kupować rządowych obligacji. Ówczesny minister finansów Marek Belka musiał w ciągu trzech tygodni (sic!) zmniejszyć wydatki państwa o 14 mld zł, czyli jedną trzecią obecnego deficytu budżetowego. Dziś też jest dobra koniunktura (wzrost gospodarczy w ostatnim kwartale przekroczył 6 proc.), zmniejszyć wydatki jest znacznie łatwiej, ale Belka nic takiego robić nie zamierza. Przeciwnie, z redukcji się wycofuje. Plan Hausnera, który do końca 2007 r. miał dać ponad 20 mld zł oszczędności w wydatkach administracyjnych, przyniesie w tym roku zaledwie 102 mln zł, a w przyszłym tylko 1,5 mld zł.
Zamiast oszczędzać na administracji, likwidować fundusze, agencje, gospodarstwa pomocnicze itd., rząd Belki chce wręcz ukarać najbardziej przedsiębiorczych. W tej sytuacji nie należy się dziwić, że na pytanie, który z premierów najbardziej sprzyjał rozwojowi przedsiębiorczości w Polsce, Marka Belkę wskazuje - według Pentora - tylko 5 proc. przedsiębiorców. Jeszcze gorzej wypada Belka w opinii najlepiej zarabiających (powyżej 5 tys. zł miesięcznie) - ich poparcie liczone jest w setnych procenta! (największe uznanie tej grupy zyskały rządy Leszka Millera - 28,3 proc., Tadeusza Mazowieckiego i Jerzego Buzka - po 18,2 proc.).
Grzech Hanny Suchockiej
Leczenie gospodarki przez podwyżkę podatków rozpoczął rząd Hanny Suchockiej już w 1993 r. Gabinet wspierany przez liberałów z Kongresu Liberalno-Demokratycznego chciał zamrozić stawki podatkowe i wprowadzić 50-procentową stawkę podatku dla najbogatszych. Na szczęście sprzeciw samego KLD (protestował w Sejmie m.in. Donald Tusk, obecny lider Platformy Obywatelskiej) sprawił, że ta stawka nie została wprowadzona. Inne podwyżki - owszem. Sejm uchwalił je 6 marca 1993 r., a więc w trakcie trwania roku podatkowego, na wniosek będącego w opozycji lewicowego posła Marka Borowskiego.
Podwyżka podatków w czasie trwania roku podatkowego była niezgodna z konstytucją (została złamana zasada, że prawo nie działa wstecz). Sejm mógł wówczas odrzucać orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego - i tak uczynił. Za tym, by uszanować prawo, opowiedziało się w Sejmie tylko 46 posłów (wybrany jesienią 1993 r. parlament był zdominowany przez lewicę: SLD, PSL, UP). Wtedy to obywatele III RP zostali po raz pierwszy okradzeni przez nową władzę w majestacie prawa. Rząd Suchockiej zyskał w rankingu najbardziej proprzedsiębiorczych rządów zaledwie 4,9 proc. poparcia, a kadra menedżerska dała mu jedynie 2,4 proc. głosów.
Czas Janosika
Na początku 1994 r. koalicyjny rząd SLD-PSL, kierowany przez Waldemara Pawlaka, co prawda odmroził progi podatkowe, ale nie zrekompensował podatnikom skutków braku waloryzacji za wcześniejszy rok. Oprócz tego na wniosek Marka Borowskiego, ministra finansów (obecnie szefa Socjaldemokracji Polskiej), podwyższono stawki podatkowe: w pierwszym progu o punkt procentowy (do 21 proc.), w drugim o 3 punkty (do 33 proc.), w trzecim aż o 5 punktów procentowych. Wyższe stawki miały obowiązywać tylko przez rok. Pobierane były przez 3 lata. Dopiero w ostatnim roku rządów koalicja SLD-PSL minimalnie obniżyła stawki podatkowe (20 proc., 32 proc. i 44 proc).
Pod koniec 1994 r. politycy lewicy po raz pierwszy w III RP oficjalnie zaczęli głosić hasła typu: "trzeba podarować najbiedniejszym, a zabrać najbogatszym". I przeforsowali większość swoich pomysłów. Najbiedniejsi dostali średnio 50 tys. starych złotych (5 zł nowych) miesięcznie. Nawet wtedy była to śmieszna kwota: równowartość 2,5 USD. Kołodko miał także inny dobry pomysł - obniżenie podatku od firm (CIT), który wynosił aż 40 proc. Lewicowa koalicja SLD-PSL zwlekała z tym do ostatniego roku swoich rządów. Zamiast radykalnej obniżki zdecydowano się na redukcję stawki o 2 punkty procentowe rocznie.
Mydlenie oczu
Gdy w 1997 r. powstał rząd Akcji Wyborczej Solidarność z Unią Wolności, wydawało się, że gospodarka pozbawiona hamujących z lewa ruszy ostro do przodu. Okazało się jednak, że AWS miała prawicowy program ideologiczny i lewicujący program gospodarczy (m.in. usiłowała forsować ulgi prorodzinne i wyższe podatki dla lepiej zarabiających). Leszek Balcerowicz, minister finansów w gabinecie Jerzego Buzka, musiał się zmagać zarówno z opozycją w rządzie, jak i Pałacu Prezydenckim, który zajmował Aleksander Kwaśniewski. Zgłoszona przez Balcerowicza w 1998 r. propozycja wprowadzenia podatku liniowego w wysokości 22 proc. nie została poparta. Przegłosowaną przez Sejm rok później reformę obniżającą i upraszczającą podatki zawetował prezydent, namówiony przez swojego doradcę Marka Belkę. "Nie stać nas na takie luksusy" - uzasadniał Belka w wywiadach swoją opinię.
Gdy dwa lata później Belka został szefem resortu finansów w rządzie Leszka Millera, dostał wolną rękę w sprawach bud-żetu. Premier, nie będący ekonomistą, zaufał profesorowi, a ten podwyższył podatki na niespotykaną dotychczas skalę: zamroził progi podatkowe, wprowadził podatek od oszczędności, zlikwidował większość ulg i wprowadził akcyzę na energię elektryczną. "Według mnie podatki są po to, by dostarczyć państwu pieniędzy. Gadanie o tym, że mają stymulować gospodarkę, to mydlenie sobie oczu" - komentował wówczas Belka.
Rząd łupi wszystkich
Efekty tych wszystkich działań odczuwamy na własnej skórze. W rankingu wolności gospodarczej, opracowywanym przez Heritage Foundation i "Wall Street Journal", Polska z 45. miejsca w 2003 r. spadła na 56. (Czechy są na 32. miejscu, Węgry - na 42., a Estonia - na 6.). Polska staje się coraz mniej przyjazna dla polskich i zagranicznych menedżerów. Jak podaje PricewaterhouseCoopers, jedna z największych firm doradczych, osoba zarabiająca w Polsce równowartość 50 tys. euro brutto rocznie (czyli około 19 tys. zł miesięcznie) dostanie na rękę tylko 32,6 tys. euro. Rosjanin z taką samą pensją na czysto zarobi 43,6 tys. euro, Słowak - 40 tys. euro, Francuz - 37,2 tys. euro, Niemiec - 35,9 tys. euro, Estończyk i Łotysz - 36,1 tys. euro i 35,5 tys. euro.
Zabrane przedsiębiorczym pieniądze wcale nie trafiają do "biednych i potrzebujących", jak próbuje nas przekonywać Marek Belka i inni specjaliści od "pochylania się z troską". Według badań OECD, w latach 1996-2003 opodatkowanie przeciętnego żonatego robotnika z dwójką dzieci wzrosło w Polsce o 1,5 proc. W tym samym czasie w Irlandii spadło o 18,3 proc., na Węgrzech zmniejszyło się o 9,9 proc., a w USA o 8,3 proc., Nawet drążona wirusem socjalizmu Szwecja obniżyła w tym czasie podatki o 5,1 proc. Robotnicy, a więc grupa, do której najczęściej odwołuje się lewica, bez entuzjazmu traktują próby ich dopieszczania - rząd Belki w badaniach Pentora popiera tylko 8,3 proc. przedstawicieli tej grupy (rząd Mazowieckiego - 18,3 proc.). "Starania" Belki akceptuje jedynie 5,6 proc. jego grupy docelowej, czyli mniej zarabiających (do 1,5 tys. zł). W tej kategorii rząd Mazowieckiego otrzymał 21,9 proc. głosów.
Analfabeci ekonomiczni
"Nie mamy i nie będziemy mieli żadnych "twardych" dowodów na to, żeby stwierdzić, czy polskie obciążenia podatkowe są łącznie tak wysokie, że ich obniżenie przyniesie wzrost aktywności ekonomicznej" - stwierdził w jednym z wywiadów Marek Belka. Profesor ekonomii myli się, bo to, że redukcja wydatków państwa skutkuje wzrostem gospodarczym, dawno już udowodniono. Wydatki publiczne w krajach OECD na początku lat 70. stanowiły 32 proc. PKB. W 1990 r. było to 41 proc., a w 1998 r. - 43 proc. Średnie roczne tempo wzrostu PKB wyniosło 3,4 proc. w latach 70., 2,9 proc. w latach 80. i 2,4 proc. w latach 90. W tym czasie kraje, w których wydatki publiczne nie przekraczały 25 proc. PKB, rozwijały się w tempie 6,6 proc. rocznie. Jeżeli państwo wydawało od 25 proc. do 30 proc. PKB, gospodarka rosła w tempie 4,7 proc. rocznie. Wydatki państwa w wysokości 30-40 proc. PKB skutkowały spadkiem tempa wzrostu do 3,8 proc. rocznie. Jeżeli państwo zajmowało się dystrybucją 60 proc. PKB, wzrost gospodarczy zmniejszał się do 1,6 proc. rocznie.
O sile gospodarki świadczy to, ile osób chce w niej pracować na własny rachunek. W USA na stu dorosłych mieszkańców przypada dziesięć firm zakładanych w ciągu roku od podstaw (startups), w Polsce - niespełna 1,5. Na początku lat 90. w Polsce powstało około 2,5 mln prywatnych firm. Ten spontaniczny pęd do biznesu zadecydował o początkowym sukcesie kapitalistycznej rewolucji; do tej pory napędza naszą gospodarkę wbrew politykom. Jednak bez dopływu "świeżej krwi" nasi kapitaliści szybko wymrą albo wyemigrują - nie oglądając się na "twarde dowody", których walczący z determinacją o przetrwanie do przyszłorocznych wyborów Marek Belka z całą pewnością nie znajdzie.
O tym, że z deficytem budżetowym można walczyć sensownie, udowodnił sam Belka.
W 1997 r. koniunktura gospodarcza była tak dobra, że banki wolały pożyczać prywatnym firmom zamiast państwu; nikt nie chciał kupować rządowych obligacji. Ówczesny minister finansów Marek Belka musiał w ciągu trzech tygodni (sic!) zmniejszyć wydatki państwa o 14 mld zł, czyli jedną trzecią obecnego deficytu budżetowego. Dziś też jest dobra koniunktura (wzrost gospodarczy w ostatnim kwartale przekroczył 6 proc.), zmniejszyć wydatki jest znacznie łatwiej, ale Belka nic takiego robić nie zamierza. Przeciwnie, z redukcji się wycofuje. Plan Hausnera, który do końca 2007 r. miał dać ponad 20 mld zł oszczędności w wydatkach administracyjnych, przyniesie w tym roku zaledwie 102 mln zł, a w przyszłym tylko 1,5 mld zł.
Zamiast oszczędzać na administracji, likwidować fundusze, agencje, gospodarstwa pomocnicze itd., rząd Belki chce wręcz ukarać najbardziej przedsiębiorczych. W tej sytuacji nie należy się dziwić, że na pytanie, który z premierów najbardziej sprzyjał rozwojowi przedsiębiorczości w Polsce, Marka Belkę wskazuje - według Pentora - tylko 5 proc. przedsiębiorców. Jeszcze gorzej wypada Belka w opinii najlepiej zarabiających (powyżej 5 tys. zł miesięcznie) - ich poparcie liczone jest w setnych procenta! (największe uznanie tej grupy zyskały rządy Leszka Millera - 28,3 proc., Tadeusza Mazowieckiego i Jerzego Buzka - po 18,2 proc.).
Grzech Hanny Suchockiej
Leczenie gospodarki przez podwyżkę podatków rozpoczął rząd Hanny Suchockiej już w 1993 r. Gabinet wspierany przez liberałów z Kongresu Liberalno-Demokratycznego chciał zamrozić stawki podatkowe i wprowadzić 50-procentową stawkę podatku dla najbogatszych. Na szczęście sprzeciw samego KLD (protestował w Sejmie m.in. Donald Tusk, obecny lider Platformy Obywatelskiej) sprawił, że ta stawka nie została wprowadzona. Inne podwyżki - owszem. Sejm uchwalił je 6 marca 1993 r., a więc w trakcie trwania roku podatkowego, na wniosek będącego w opozycji lewicowego posła Marka Borowskiego.
Podwyżka podatków w czasie trwania roku podatkowego była niezgodna z konstytucją (została złamana zasada, że prawo nie działa wstecz). Sejm mógł wówczas odrzucać orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego - i tak uczynił. Za tym, by uszanować prawo, opowiedziało się w Sejmie tylko 46 posłów (wybrany jesienią 1993 r. parlament był zdominowany przez lewicę: SLD, PSL, UP). Wtedy to obywatele III RP zostali po raz pierwszy okradzeni przez nową władzę w majestacie prawa. Rząd Suchockiej zyskał w rankingu najbardziej proprzedsiębiorczych rządów zaledwie 4,9 proc. poparcia, a kadra menedżerska dała mu jedynie 2,4 proc. głosów.
Czas Janosika
Na początku 1994 r. koalicyjny rząd SLD-PSL, kierowany przez Waldemara Pawlaka, co prawda odmroził progi podatkowe, ale nie zrekompensował podatnikom skutków braku waloryzacji za wcześniejszy rok. Oprócz tego na wniosek Marka Borowskiego, ministra finansów (obecnie szefa Socjaldemokracji Polskiej), podwyższono stawki podatkowe: w pierwszym progu o punkt procentowy (do 21 proc.), w drugim o 3 punkty (do 33 proc.), w trzecim aż o 5 punktów procentowych. Wyższe stawki miały obowiązywać tylko przez rok. Pobierane były przez 3 lata. Dopiero w ostatnim roku rządów koalicja SLD-PSL minimalnie obniżyła stawki podatkowe (20 proc., 32 proc. i 44 proc).
Pod koniec 1994 r. politycy lewicy po raz pierwszy w III RP oficjalnie zaczęli głosić hasła typu: "trzeba podarować najbiedniejszym, a zabrać najbogatszym". I przeforsowali większość swoich pomysłów. Najbiedniejsi dostali średnio 50 tys. starych złotych (5 zł nowych) miesięcznie. Nawet wtedy była to śmieszna kwota: równowartość 2,5 USD. Kołodko miał także inny dobry pomysł - obniżenie podatku od firm (CIT), który wynosił aż 40 proc. Lewicowa koalicja SLD-PSL zwlekała z tym do ostatniego roku swoich rządów. Zamiast radykalnej obniżki zdecydowano się na redukcję stawki o 2 punkty procentowe rocznie.
Mydlenie oczu
Gdy w 1997 r. powstał rząd Akcji Wyborczej Solidarność z Unią Wolności, wydawało się, że gospodarka pozbawiona hamujących z lewa ruszy ostro do przodu. Okazało się jednak, że AWS miała prawicowy program ideologiczny i lewicujący program gospodarczy (m.in. usiłowała forsować ulgi prorodzinne i wyższe podatki dla lepiej zarabiających). Leszek Balcerowicz, minister finansów w gabinecie Jerzego Buzka, musiał się zmagać zarówno z opozycją w rządzie, jak i Pałacu Prezydenckim, który zajmował Aleksander Kwaśniewski. Zgłoszona przez Balcerowicza w 1998 r. propozycja wprowadzenia podatku liniowego w wysokości 22 proc. nie została poparta. Przegłosowaną przez Sejm rok później reformę obniżającą i upraszczającą podatki zawetował prezydent, namówiony przez swojego doradcę Marka Belkę. "Nie stać nas na takie luksusy" - uzasadniał Belka w wywiadach swoją opinię.
Gdy dwa lata później Belka został szefem resortu finansów w rządzie Leszka Millera, dostał wolną rękę w sprawach bud-żetu. Premier, nie będący ekonomistą, zaufał profesorowi, a ten podwyższył podatki na niespotykaną dotychczas skalę: zamroził progi podatkowe, wprowadził podatek od oszczędności, zlikwidował większość ulg i wprowadził akcyzę na energię elektryczną. "Według mnie podatki są po to, by dostarczyć państwu pieniędzy. Gadanie o tym, że mają stymulować gospodarkę, to mydlenie sobie oczu" - komentował wówczas Belka.
Rząd łupi wszystkich
Efekty tych wszystkich działań odczuwamy na własnej skórze. W rankingu wolności gospodarczej, opracowywanym przez Heritage Foundation i "Wall Street Journal", Polska z 45. miejsca w 2003 r. spadła na 56. (Czechy są na 32. miejscu, Węgry - na 42., a Estonia - na 6.). Polska staje się coraz mniej przyjazna dla polskich i zagranicznych menedżerów. Jak podaje PricewaterhouseCoopers, jedna z największych firm doradczych, osoba zarabiająca w Polsce równowartość 50 tys. euro brutto rocznie (czyli około 19 tys. zł miesięcznie) dostanie na rękę tylko 32,6 tys. euro. Rosjanin z taką samą pensją na czysto zarobi 43,6 tys. euro, Słowak - 40 tys. euro, Francuz - 37,2 tys. euro, Niemiec - 35,9 tys. euro, Estończyk i Łotysz - 36,1 tys. euro i 35,5 tys. euro.
Zabrane przedsiębiorczym pieniądze wcale nie trafiają do "biednych i potrzebujących", jak próbuje nas przekonywać Marek Belka i inni specjaliści od "pochylania się z troską". Według badań OECD, w latach 1996-2003 opodatkowanie przeciętnego żonatego robotnika z dwójką dzieci wzrosło w Polsce o 1,5 proc. W tym samym czasie w Irlandii spadło o 18,3 proc., na Węgrzech zmniejszyło się o 9,9 proc., a w USA o 8,3 proc., Nawet drążona wirusem socjalizmu Szwecja obniżyła w tym czasie podatki o 5,1 proc. Robotnicy, a więc grupa, do której najczęściej odwołuje się lewica, bez entuzjazmu traktują próby ich dopieszczania - rząd Belki w badaniach Pentora popiera tylko 8,3 proc. przedstawicieli tej grupy (rząd Mazowieckiego - 18,3 proc.). "Starania" Belki akceptuje jedynie 5,6 proc. jego grupy docelowej, czyli mniej zarabiających (do 1,5 tys. zł). W tej kategorii rząd Mazowieckiego otrzymał 21,9 proc. głosów.
Analfabeci ekonomiczni
"Nie mamy i nie będziemy mieli żadnych "twardych" dowodów na to, żeby stwierdzić, czy polskie obciążenia podatkowe są łącznie tak wysokie, że ich obniżenie przyniesie wzrost aktywności ekonomicznej" - stwierdził w jednym z wywiadów Marek Belka. Profesor ekonomii myli się, bo to, że redukcja wydatków państwa skutkuje wzrostem gospodarczym, dawno już udowodniono. Wydatki publiczne w krajach OECD na początku lat 70. stanowiły 32 proc. PKB. W 1990 r. było to 41 proc., a w 1998 r. - 43 proc. Średnie roczne tempo wzrostu PKB wyniosło 3,4 proc. w latach 70., 2,9 proc. w latach 80. i 2,4 proc. w latach 90. W tym czasie kraje, w których wydatki publiczne nie przekraczały 25 proc. PKB, rozwijały się w tempie 6,6 proc. rocznie. Jeżeli państwo wydawało od 25 proc. do 30 proc. PKB, gospodarka rosła w tempie 4,7 proc. rocznie. Wydatki państwa w wysokości 30-40 proc. PKB skutkowały spadkiem tempa wzrostu do 3,8 proc. rocznie. Jeżeli państwo zajmowało się dystrybucją 60 proc. PKB, wzrost gospodarczy zmniejszał się do 1,6 proc. rocznie.
O sile gospodarki świadczy to, ile osób chce w niej pracować na własny rachunek. W USA na stu dorosłych mieszkańców przypada dziesięć firm zakładanych w ciągu roku od podstaw (startups), w Polsce - niespełna 1,5. Na początku lat 90. w Polsce powstało około 2,5 mln prywatnych firm. Ten spontaniczny pęd do biznesu zadecydował o początkowym sukcesie kapitalistycznej rewolucji; do tej pory napędza naszą gospodarkę wbrew politykom. Jednak bez dopływu "świeżej krwi" nasi kapitaliści szybko wymrą albo wyemigrują - nie oglądając się na "twarde dowody", których walczący z determinacją o przetrwanie do przyszłorocznych wyborów Marek Belka z całą pewnością nie znajdzie.
Więcej możesz przeczytać w 37/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.