Nie ma czegoś takiego jak jednolity świat islamu O polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych mogę dziś mówić wyłącznie w kontekście mojej nadziei, że Ameryka nie zaangażuje się w nowe wojny. Wojna jest niebezpieczna, niszcząca i kosztowna. Powinna być zawsze ostatnim z możliwych wyborów. Oczywiście są sytuacje, w których nie ma innego wyjścia. Takim przykładem była interwencja w Afganistanie - w pełni usprawiedliwiona, ponieważ USA stały się celem nie sprowokowanej agresji Al-Kaidy. Warto przy okazji przypomnieć, że USA wielokrotnie padały ofiarą ataków terrorystycznych i najczęściej nie odpowiadały na nie militarnie. W Libanie w 1983 r. podłożono ładunek wybuchowy pod ambasadę USA w Bejrucie i wysadzono baraki marines (siły amerykańskie wraz z koalicją międzynarodową tworzyły tam misję pokojową). Zginęło 241 żołnierzy, ale nie sprowokowało to militarnego odwetu USA. Byliśmy atakowani przez Hamas i Hezbollah, Organizację Wyzwolenia Palestyny i zamachowców libijskich. Nasze placówki dyplomatyczne zostały zaatakowane w Nairobi; nasze samoloty były porywane przez terrorystów. Wiedzieliśmy już wtedy, kto za tym stoi. Mistrzem owej gry był m.in. Jaser Arafat, cichy architekt takich ataków jak porwanie statku "Achille Lauro". USA wytrzymały naprawdę wiele bez uciekania się do poważnych retorsji.
Prezydent Clinton zdecydował się na użycie rakiet wobec Afganistanu oraz w Sudanie i były to słuszne posunięcia. Według mnie, powinien jednak sięgnąć po bardziej radykalne środki, kiedy w 1993 r. pierwszy raz zaatakowano World Trade Center. Wracam do przeszłości, by jasno podkreślić, że Ameryka nie jest nierozważnym rewolwerowcem rodem z westernów. Atak z 11 września 2001 r. nie był odosobniony. Nie odpowiadaliśmy siłą na całkiem pokaźną serię zamachów, które powtarzały się przez ponad dwie dekady. Zadaniem rządu jest obrona kraju i jego obywateli. Nie broniliśmy ich skutecznie przed terroryzmem, aż nastąpił 11 września 2001 r.
Najpierw imperium zła
Wielokrotnie zadaję sobie pytanie, czy gdy byłam członkiem administracji prezydenta Reagana, zwracaliśmy na problem terroryzmu dostateczną uwagę. Poruszaliśmy ten temat wielokrotnie. Byłam nie tylko członkiem rządu, ale należałam też do tzw. National Security Planning Group, elitarnej i zamkniętej grupy w obrębie Biura Doradcy ds. Bezpieczeństwa Narodowego, której zadaniem było koncentrowanie się na najważniejszych zagrożeniach i planach dotyczących bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. Poruszaliśmy podczas naszych rozmów kwestie terroryzmu, ale byliśmy skoncentrowani na dwu sprawach: na zagrożeniu, jakie stanowił Związek Sowiecki, oraz na podejmowanych przez Moskwę próbach stworzenia strategicznych przyczółków na półkuli zachodniej.
Wiedzieliśmy, ile sowieckich rakiet balistycznych jest nieustannie w nas wycelowanych. To przesłaniało inne problemy. Reagowaliśmy więc na zamachy terrorystyczne różnymi metodami, ale tylko w wypadku Grenady, gdy zagrożono uprowadzeniem prawie sześciuset amerykańskich studentów, doszło do interwencji militarnej. Trzeba przy tym pamiętać, że był to atak w obrębie amerykańskiej strefy wpływów, na dodatek wspierany przez ZSRR, mający na celu utrzymanie przy władzy grup lewackich, które obaliły reżim przyjazny Ameryce, atak na zachodniej półkuli, którą za wszelką cenę chcieliśmy wykluczyć ze strefy wpływów Związku Sowieckiego.
Ronald Reagan, który pamiętał doskonale doświadczenia prezydenta Cartera związane z uwięzieniem amerykańskich dyplomatów w Teheranie, był wyczulony na to, jaki wymiar polityczny mają ataki terrorystyczne i porwania obywateli amerykańskich. Wielokrotnie rozważał ewentualne rozwiązania kryzysu, jakim byłoby na przykład wzięcie amerykańskich zakładników. Nigdy jednak nie rozważaliśmy poważnie wojny.
W czasach prezydenta Reagana wierzyliśmy, że nie należy się uciekać do użycia siły. Ale jeśli było to już konieczne, to uzasadnione stawało się użycie siły maksymalnej, druzgocącej przewagi militarnej. Taka była doktryna sekretarza obrony Caspara Weinbergera. Uderzenie na Grenadę było więc potężne i efektowne.
W żadnej innej sytuacji nie rozważaliśmy poważnie militarnej odpowiedzi na jakiekolwiek prowokacje, z wyjątkiem prowokacji ZSRR. Żywiliśmy przekonanie, że zagrożeniem są wrogie rządy, a nie pozbawione przywództwa luźnie struktury organizacyjne terroryzmu.
Nadzieja Busha
Osią polityki zagranicznej obecnej administracji jest koncepcja nazwana szerszym Bliskim Wschodem. Nie uważam, by dobre relacje prezydenta Busha z Moskwą były częścią politycznego targu związanego z bliskowschodnią polityką Białego Domu. Jest wiele powodów, dla których George W. Bush stara się utrzymywać dobre relacje z Rosją. Faktem jest jednak, że na przykład w sprawie Czeczenii Bush przyjął zasadę tolerancji wobec Rosji, a nawet zgody na używanie przez Rosjan siły pod pozorem zapobiegania aktom terroryzmu. Prezydent sformułował stanowczą doktrynę dotyczącą ewentualnych ataków na Amerykę, co zdeterminowało jego myślenie o terroryzmie w ogóle. W tej sytuacji Putinowi udało się przekonać Busha, że i Rosja jest zagrożona przez międzynarodowy terroryzm. Administracja amerykańska dąży do trwałego wyeliminowania źródeł tego zagrożenia, do zniszczenia grup terrorystycznych na Bliskim Wschodzie. Byłoby też niewątpliwie lepiej, gdyby kraje tego regionu stały się demokratyczne.
Narzucanie demokracji
Byłam autorką i propagatorem tezy politycznej, zgodnie z którą szerzenie demokracji daje nadzieję na pokój, ponieważ kraje demokratyczne nie są skłonne do prowadzenia wojen. Była to doktryna, którą współtworzyłam jeszcze w latach Reagana. Uważaliśmy, że demokratyczne kraje dążą do "demokratycznego pokoju". Naszym najważniejszym argumentem na rzecz demokracji w ogóle była właśnie nadzieja na pokój. Sformułowałam tę doktrynę na początku lat 80. i nadal głęboko wierzę, że jest słuszna. Nie sądzę jednak, aby narzucenie demokracji - szczególnie w krajach Bliskiego Wschodu - było możliwe. Oczywiście, o ile nie jest się okupantem. Po II wojnie światowej okupowaliśmy Niemcy i tam udało się stworzyć demokrację. Zapewne Polacy lepiej niż ktokolwiek inny zdają sobie sprawę, jak ważne jest to, że Niemcy stały się krajem demokratycznym. Nie wiem jednak, czy w krajach Bliskiego Wschodu jest możliwe zbudowanie przy udziale USA demokracji na fundamencie spontanicznych, lokalnych trendów. W moim najnowszym eseju, który ukaże się na rynku amerykańskim po świętach, staram się zwrócić uwagę, że kształtowanie się ustroju demokratycznego to długi proces. Wiem, że wykrystalizowanie się takiego systemu w krajach arabskich będzie trudne. Na Bliskim Wschodzie przykładem demokracji był jedynie, w pewnym okresie, Liban. Sądzę jednak, że kultury, społeczności, tradycje tego regionu nie są zbyt życzliwie nastawione do importowanej demokracji. Zwróćmy też uwagę, że Liban był nie tylko jedynym krajem bliskowschodnim, w którym panowała demokracja; to również kraj arabski, w którym jest największa populacja chrześcijan w tym regionie. Nie wolno tego pominąć w rozważaniach nad rozwojem pluralizmu i demokracji na Bliskim Wschodzie.
ONZ przeprowadziła interesujące badania nad rozwojem krajów muzułmańskich w ogóle oraz krajów arabskich. Można z tego studium wywnioskować, że nie ma w istocie czegoś takiego jak świat islamu. Istnieje znaczna różnica kulturowa między krajami muzułmańskimi w Azji a światem arabskim. Uważam, że państwa azjatyckie mają wszelkie szanse na stworzenie stabilnej demokracji. W krajach arabskich, w których kobiety, czyli połowa populacji, nie mają prawa do edukacji, znacznie łatwiej jest utrzymać system represyjny. Jeżeli nie kształci się połowy społeczeństwa, nie sposób czerpać znacznych korzyści z jego pracy, ale też łatwiej je utrzymać w niewoli. Sytuacja na Bliskim Wschodzie na długo pozostanie więc poważnym problemem.
Sądzę, że kurs polityki zagranicznej prezydenta Busha nie zmieni się w nadchodzących latach. Nie wiem, jakie wnioski prezydent wyciągnął z rozwoju sytuacji w Iraku. Zapewne pod wieloma względami była to trudna lekcja. Wiele osób z tej administracji wierzyło, że Amerykanie zostaną przywitani z otwartymi ramionami. Że po rządach tak krwawego tyrana jak Saddam zostaniemy uznani za wyzwolicieli. Jestem niemal pewna, że George W. Bush miał nadzieję, że Irakijczycy będą naturalnie aspirowali do jakiejś formy rządów demokratycznych. Nie sądzę, by w obecnej sytuacji prezydent był skłonny do podjęcia kolejnej interwencji militarnej, na przykład w Iranie. Nigdy nie byłam zwolenniczką radykalnych rozwiązań militarnych - wyjąwszy skrajne sytuacje.
Zostaliśmy jednak zaatakowani przez terrorystów i nie zapomnimy długo wstrząsu, jakim był 11 września. Zagrożenie terroryzmem nie zniknie. Pola bitew będą wszędzie tam, gdzie zostaniemy zaatakowani. Na szczęście wygląda na to, że w tej chwili organizacje terrorystyczne mają niewielu znaczących przywódców.
W najbliższych latach największym wyzwaniem dla Ameryki na arenie międzynarodowej będzie terroryzm. Nie Chiny, Rosja czy Korea Północna. I nie sądzę, by był to terroryzm wspierany przez jakieś mocarstwo - Rosję lub Chiny. Będzie to terroryzm rozproszonych grup, które trzeba będzie odnaleźć, zanim dojdzie do konfrontacji. Kiedyś głównym obiektem ataków był Izrael. Teraz to Stany Zjednoczone stały się dla terrorystów pierwszym, najważniejszym celem.
Jeane Kirkpatrick
Tłumaczyła i opracowała
Marta Fita-Czuchnowska
Najpierw imperium zła
Wielokrotnie zadaję sobie pytanie, czy gdy byłam członkiem administracji prezydenta Reagana, zwracaliśmy na problem terroryzmu dostateczną uwagę. Poruszaliśmy ten temat wielokrotnie. Byłam nie tylko członkiem rządu, ale należałam też do tzw. National Security Planning Group, elitarnej i zamkniętej grupy w obrębie Biura Doradcy ds. Bezpieczeństwa Narodowego, której zadaniem było koncentrowanie się na najważniejszych zagrożeniach i planach dotyczących bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. Poruszaliśmy podczas naszych rozmów kwestie terroryzmu, ale byliśmy skoncentrowani na dwu sprawach: na zagrożeniu, jakie stanowił Związek Sowiecki, oraz na podejmowanych przez Moskwę próbach stworzenia strategicznych przyczółków na półkuli zachodniej.
Wiedzieliśmy, ile sowieckich rakiet balistycznych jest nieustannie w nas wycelowanych. To przesłaniało inne problemy. Reagowaliśmy więc na zamachy terrorystyczne różnymi metodami, ale tylko w wypadku Grenady, gdy zagrożono uprowadzeniem prawie sześciuset amerykańskich studentów, doszło do interwencji militarnej. Trzeba przy tym pamiętać, że był to atak w obrębie amerykańskiej strefy wpływów, na dodatek wspierany przez ZSRR, mający na celu utrzymanie przy władzy grup lewackich, które obaliły reżim przyjazny Ameryce, atak na zachodniej półkuli, którą za wszelką cenę chcieliśmy wykluczyć ze strefy wpływów Związku Sowieckiego.
Ronald Reagan, który pamiętał doskonale doświadczenia prezydenta Cartera związane z uwięzieniem amerykańskich dyplomatów w Teheranie, był wyczulony na to, jaki wymiar polityczny mają ataki terrorystyczne i porwania obywateli amerykańskich. Wielokrotnie rozważał ewentualne rozwiązania kryzysu, jakim byłoby na przykład wzięcie amerykańskich zakładników. Nigdy jednak nie rozważaliśmy poważnie wojny.
W czasach prezydenta Reagana wierzyliśmy, że nie należy się uciekać do użycia siły. Ale jeśli było to już konieczne, to uzasadnione stawało się użycie siły maksymalnej, druzgocącej przewagi militarnej. Taka była doktryna sekretarza obrony Caspara Weinbergera. Uderzenie na Grenadę było więc potężne i efektowne.
W żadnej innej sytuacji nie rozważaliśmy poważnie militarnej odpowiedzi na jakiekolwiek prowokacje, z wyjątkiem prowokacji ZSRR. Żywiliśmy przekonanie, że zagrożeniem są wrogie rządy, a nie pozbawione przywództwa luźnie struktury organizacyjne terroryzmu.
Nadzieja Busha
Osią polityki zagranicznej obecnej administracji jest koncepcja nazwana szerszym Bliskim Wschodem. Nie uważam, by dobre relacje prezydenta Busha z Moskwą były częścią politycznego targu związanego z bliskowschodnią polityką Białego Domu. Jest wiele powodów, dla których George W. Bush stara się utrzymywać dobre relacje z Rosją. Faktem jest jednak, że na przykład w sprawie Czeczenii Bush przyjął zasadę tolerancji wobec Rosji, a nawet zgody na używanie przez Rosjan siły pod pozorem zapobiegania aktom terroryzmu. Prezydent sformułował stanowczą doktrynę dotyczącą ewentualnych ataków na Amerykę, co zdeterminowało jego myślenie o terroryzmie w ogóle. W tej sytuacji Putinowi udało się przekonać Busha, że i Rosja jest zagrożona przez międzynarodowy terroryzm. Administracja amerykańska dąży do trwałego wyeliminowania źródeł tego zagrożenia, do zniszczenia grup terrorystycznych na Bliskim Wschodzie. Byłoby też niewątpliwie lepiej, gdyby kraje tego regionu stały się demokratyczne.
Narzucanie demokracji
Byłam autorką i propagatorem tezy politycznej, zgodnie z którą szerzenie demokracji daje nadzieję na pokój, ponieważ kraje demokratyczne nie są skłonne do prowadzenia wojen. Była to doktryna, którą współtworzyłam jeszcze w latach Reagana. Uważaliśmy, że demokratyczne kraje dążą do "demokratycznego pokoju". Naszym najważniejszym argumentem na rzecz demokracji w ogóle była właśnie nadzieja na pokój. Sformułowałam tę doktrynę na początku lat 80. i nadal głęboko wierzę, że jest słuszna. Nie sądzę jednak, aby narzucenie demokracji - szczególnie w krajach Bliskiego Wschodu - było możliwe. Oczywiście, o ile nie jest się okupantem. Po II wojnie światowej okupowaliśmy Niemcy i tam udało się stworzyć demokrację. Zapewne Polacy lepiej niż ktokolwiek inny zdają sobie sprawę, jak ważne jest to, że Niemcy stały się krajem demokratycznym. Nie wiem jednak, czy w krajach Bliskiego Wschodu jest możliwe zbudowanie przy udziale USA demokracji na fundamencie spontanicznych, lokalnych trendów. W moim najnowszym eseju, który ukaże się na rynku amerykańskim po świętach, staram się zwrócić uwagę, że kształtowanie się ustroju demokratycznego to długi proces. Wiem, że wykrystalizowanie się takiego systemu w krajach arabskich będzie trudne. Na Bliskim Wschodzie przykładem demokracji był jedynie, w pewnym okresie, Liban. Sądzę jednak, że kultury, społeczności, tradycje tego regionu nie są zbyt życzliwie nastawione do importowanej demokracji. Zwróćmy też uwagę, że Liban był nie tylko jedynym krajem bliskowschodnim, w którym panowała demokracja; to również kraj arabski, w którym jest największa populacja chrześcijan w tym regionie. Nie wolno tego pominąć w rozważaniach nad rozwojem pluralizmu i demokracji na Bliskim Wschodzie.
ONZ przeprowadziła interesujące badania nad rozwojem krajów muzułmańskich w ogóle oraz krajów arabskich. Można z tego studium wywnioskować, że nie ma w istocie czegoś takiego jak świat islamu. Istnieje znaczna różnica kulturowa między krajami muzułmańskimi w Azji a światem arabskim. Uważam, że państwa azjatyckie mają wszelkie szanse na stworzenie stabilnej demokracji. W krajach arabskich, w których kobiety, czyli połowa populacji, nie mają prawa do edukacji, znacznie łatwiej jest utrzymać system represyjny. Jeżeli nie kształci się połowy społeczeństwa, nie sposób czerpać znacznych korzyści z jego pracy, ale też łatwiej je utrzymać w niewoli. Sytuacja na Bliskim Wschodzie na długo pozostanie więc poważnym problemem.
Sądzę, że kurs polityki zagranicznej prezydenta Busha nie zmieni się w nadchodzących latach. Nie wiem, jakie wnioski prezydent wyciągnął z rozwoju sytuacji w Iraku. Zapewne pod wieloma względami była to trudna lekcja. Wiele osób z tej administracji wierzyło, że Amerykanie zostaną przywitani z otwartymi ramionami. Że po rządach tak krwawego tyrana jak Saddam zostaniemy uznani za wyzwolicieli. Jestem niemal pewna, że George W. Bush miał nadzieję, że Irakijczycy będą naturalnie aspirowali do jakiejś formy rządów demokratycznych. Nie sądzę, by w obecnej sytuacji prezydent był skłonny do podjęcia kolejnej interwencji militarnej, na przykład w Iranie. Nigdy nie byłam zwolenniczką radykalnych rozwiązań militarnych - wyjąwszy skrajne sytuacje.
Zostaliśmy jednak zaatakowani przez terrorystów i nie zapomnimy długo wstrząsu, jakim był 11 września. Zagrożenie terroryzmem nie zniknie. Pola bitew będą wszędzie tam, gdzie zostaniemy zaatakowani. Na szczęście wygląda na to, że w tej chwili organizacje terrorystyczne mają niewielu znaczących przywódców.
W najbliższych latach największym wyzwaniem dla Ameryki na arenie międzynarodowej będzie terroryzm. Nie Chiny, Rosja czy Korea Północna. I nie sądzę, by był to terroryzm wspierany przez jakieś mocarstwo - Rosję lub Chiny. Będzie to terroryzm rozproszonych grup, które trzeba będzie odnaleźć, zanim dojdzie do konfrontacji. Kiedyś głównym obiektem ataków był Izrael. Teraz to Stany Zjednoczone stały się dla terrorystów pierwszym, najważniejszym celem.
Jeane Kirkpatrick
Tłumaczyła i opracowała
Marta Fita-Czuchnowska
Więcej możesz przeczytać w 52/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.