Któregoś dnia Zygmunt wręczył mi grubą kopertę. "To ta lista, o którą prosiłeś. Z najlepszymi płytami" Przedświąteczne porządki to rytuał silniejszy niż będące zawsze w zasięgu myśli samousprawiedliwienia: jestem zmęczony, w pracy wszystko zwaliło mi się na głowę, może innym razem. Żadnym innym razem. Teraz. U siebie i u Zygmunta. Bo w jego mieszkaniu ciągle są jego zapach, jego sprawy i jego myśli. Na biurku starannie ułożone w stosik listy od czytelników - przygotowane, by na nie odpowiedzieć. Ołówek, temperówka (w kształcie kamery filmowej), lupa, okulary. I stosy papierów. Szarych, brązowych od starości, sypiących się kurzem. Spośród nich wystaje duża pożółkła koperta. Porządki! Trzeba poukładać, posortować, umieścić w schludnych kartonach. Czy ta koperta się zmieści? Co w niej jest?
W kopercie jest klepsydra. Wielka, przedwojenna. Helena Kałużyńska z Grafczyńskich. Pianistka. Po ciężkich cierpieniach zmarła 22 czerwca 1931 r., przeżywszy lat 48. Nabożeństwo, eksportacja. Na smutne te obrzędy zapraszają przyjaciół i znajomych pogrążeni w żalu syn i brat. Czyli Zygmunt Kałużyński (który miał wtedy 12 lat) i jego wuj, od tej pory główny opiekun.
A więc matka Zygmunta była pianistką. Czy dlatego i on umiał grać na fortepianie? Czy od niej nauczył się czytać nuty, których stosy ciągle leżą koło pianina? A kochać muzykę też nauczył się od niej? Czy mówił: zagraj mi, mamo? I czy ona wtedy wstawała, głaskała go po głowie i grała?
W każdym razie, gdy już jej zabrakło, Zygmunt był w klasie najlepszy z muzyki. Miał ucho. Natychmiast słyszał, kto ma talent, a kto fałszuje. To on odkrył, że jego szkolny kolega ma głos jak mało kto. Tuż po mutacji stało się jasne, że to tenor tak czysty i dźwięczny jak dzwon. Namawiał go: "Bohdan, idź do szkoły muzycznej, powinieneś śpiewać". Zdobył nuty, nauczył Bohdana kilku utworów, sam mu akompaniował i wreszcie wypchnął go na egzamin. "Gdyby nie Zyzio, nigdy bym się na to nie zdecydował, nie zostałbym śpiewakiem" - powiedział mi prawie osiemdziesiąt lat później Bohdan Paprocki, wielki polski śpiewak, którego głos przez całe lata był dla mnie symbolem wokalnej doskonałości. Paprocki wyznał mi to tuż przed pogrzebem Zygmunta. Przyjechał specjalnie wcześniej, by umówić się z siostrą akompaniującą na chórze w kościele i zaśpiewać dla przyjaciela po raz ostatni. "Zyzio miał ucho, panie Tomku, czuł muzykę jak mało kto!".
Wiedziałem o tym. Albo lepiej - domyślałem się tego. Ilekroć do niego przychodziłem, w pośpiechu wyłączał płytę kręcącą się na wielkim igłowym gramofonie. Zaglądałem przez ramię: "Czego słuchasz?". Schoenberga, Strawińskiego, Mozarta. "Wiesz - wpadłem kiedyś na pomysł - kompletuję sobie płytotekę na kompaktach i chciałbym, żeby znalazły się w niej najważniejsze nagrania muzyki poważnej. Takie, bez których nie mógłbyś żyć. Zrobiłbyś dla mnie listę >>The Best of...<<"? "Oczywiście - rozpromienił się. - I bardzo się cieszę, jeśli mówisz poważnie". "Poważnie".
Minęło wiele dni. Chyba - wiele tygodni. Może i miesięcy. Myślałem, że zapomniał. Nie przypominałem, bo było mi głupio. Kretyński pomysł, pewnie się ze mnie śmiał... Ale któregoś dnia Zygmunt wręczył mi grubą kopertę. "To ta lista, o którą prosiłeś. Z najlepszymi płytami". "Pamiętałeś?". "Oczywiście, tylko trochę czasu mi zabrało, by wszystko znaleźć".
Nie dziwię się. Maczkiem zapisane nazwiska kompozytorów, wykonawców, nazwy utworów w oryginale. Wszystko, co najlepsze. Gdy podczas spotkań z czytelnikami, które mam teraz z okazji premiery książki "Karuzela z herosami" (Zygmunt jest jednym z jej bohaterów), dochodzę do tego momentu opowieści, zawsze ktoś się zrywa i pyta, czy nie mógłbym gdzieś tej listy opublikować. Albo przynajmniej pozwolić ją skserować. I kto jest na tej liście?!
A więc dobrze, weźmy najbardziej lubiany przez Zygmunta okres - muzykę nowoczesną. Czytam: Albeniz, Bartok, Berg, Berio, Barraque, Boulez, Britten, Cage, Dallapiccola, Gershwin, Henze, Hindemith, Honegger, Ives, Messiaen, Milhaud, Nono, Poulenc, Prokofiew, Rachmaninow, Schoenberg, Stockhausen, Strawiński, Varnese, Webern, Xenakis. Wtedy widzę przed sobą szeroko otwarte, zdziwione oczy.
Kilka tygodni przed ostatnim wyjazdem do szpitala gramofon u Zygmunta został wyłączony. Definitywnie. Wtyczka leżała daleko odrzucona od gniazdka. "Nie słuchasz już muzyki?" - spytałem. "Nie mogę - odpowiedział - muzyka jest sztuką tak drobiazgowo wykalkulowaną, że wymaga najwyższego skupienia, a ja już nie mogę się skupić...".
tor@wprost.pl
A więc matka Zygmunta była pianistką. Czy dlatego i on umiał grać na fortepianie? Czy od niej nauczył się czytać nuty, których stosy ciągle leżą koło pianina? A kochać muzykę też nauczył się od niej? Czy mówił: zagraj mi, mamo? I czy ona wtedy wstawała, głaskała go po głowie i grała?
W każdym razie, gdy już jej zabrakło, Zygmunt był w klasie najlepszy z muzyki. Miał ucho. Natychmiast słyszał, kto ma talent, a kto fałszuje. To on odkrył, że jego szkolny kolega ma głos jak mało kto. Tuż po mutacji stało się jasne, że to tenor tak czysty i dźwięczny jak dzwon. Namawiał go: "Bohdan, idź do szkoły muzycznej, powinieneś śpiewać". Zdobył nuty, nauczył Bohdana kilku utworów, sam mu akompaniował i wreszcie wypchnął go na egzamin. "Gdyby nie Zyzio, nigdy bym się na to nie zdecydował, nie zostałbym śpiewakiem" - powiedział mi prawie osiemdziesiąt lat później Bohdan Paprocki, wielki polski śpiewak, którego głos przez całe lata był dla mnie symbolem wokalnej doskonałości. Paprocki wyznał mi to tuż przed pogrzebem Zygmunta. Przyjechał specjalnie wcześniej, by umówić się z siostrą akompaniującą na chórze w kościele i zaśpiewać dla przyjaciela po raz ostatni. "Zyzio miał ucho, panie Tomku, czuł muzykę jak mało kto!".
Wiedziałem o tym. Albo lepiej - domyślałem się tego. Ilekroć do niego przychodziłem, w pośpiechu wyłączał płytę kręcącą się na wielkim igłowym gramofonie. Zaglądałem przez ramię: "Czego słuchasz?". Schoenberga, Strawińskiego, Mozarta. "Wiesz - wpadłem kiedyś na pomysł - kompletuję sobie płytotekę na kompaktach i chciałbym, żeby znalazły się w niej najważniejsze nagrania muzyki poważnej. Takie, bez których nie mógłbyś żyć. Zrobiłbyś dla mnie listę >>The Best of...<<"? "Oczywiście - rozpromienił się. - I bardzo się cieszę, jeśli mówisz poważnie". "Poważnie".
Minęło wiele dni. Chyba - wiele tygodni. Może i miesięcy. Myślałem, że zapomniał. Nie przypominałem, bo było mi głupio. Kretyński pomysł, pewnie się ze mnie śmiał... Ale któregoś dnia Zygmunt wręczył mi grubą kopertę. "To ta lista, o którą prosiłeś. Z najlepszymi płytami". "Pamiętałeś?". "Oczywiście, tylko trochę czasu mi zabrało, by wszystko znaleźć".
Nie dziwię się. Maczkiem zapisane nazwiska kompozytorów, wykonawców, nazwy utworów w oryginale. Wszystko, co najlepsze. Gdy podczas spotkań z czytelnikami, które mam teraz z okazji premiery książki "Karuzela z herosami" (Zygmunt jest jednym z jej bohaterów), dochodzę do tego momentu opowieści, zawsze ktoś się zrywa i pyta, czy nie mógłbym gdzieś tej listy opublikować. Albo przynajmniej pozwolić ją skserować. I kto jest na tej liście?!
A więc dobrze, weźmy najbardziej lubiany przez Zygmunta okres - muzykę nowoczesną. Czytam: Albeniz, Bartok, Berg, Berio, Barraque, Boulez, Britten, Cage, Dallapiccola, Gershwin, Henze, Hindemith, Honegger, Ives, Messiaen, Milhaud, Nono, Poulenc, Prokofiew, Rachmaninow, Schoenberg, Stockhausen, Strawiński, Varnese, Webern, Xenakis. Wtedy widzę przed sobą szeroko otwarte, zdziwione oczy.
Kilka tygodni przed ostatnim wyjazdem do szpitala gramofon u Zygmunta został wyłączony. Definitywnie. Wtyczka leżała daleko odrzucona od gniazdka. "Nie słuchasz już muzyki?" - spytałem. "Nie mogę - odpowiedział - muzyka jest sztuką tak drobiazgowo wykalkulowaną, że wymaga najwyższego skupienia, a ja już nie mogę się skupić...".
tor@wprost.pl
Więcej możesz przeczytać w 52/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.