Im bardziej się Polak biczuje, tym głośniej bywa obwoływany sumieniem narodu i potężnym umysłem Moi amerykańscy znajomi po dłuższym pobycie w Polsce byli wyraźnie zaskoczeni. Wcześniej mieli o naszym kraju nikłe wyobrażenie i - jak to zwykle bywa - mało pochlebne. Po pobycie w Krakowie zapałali do Polski wielką sympatią. Ale byli jednocześnie przejęci pesymizmem, a wręcz czarnowidztwem Polaków. Najbardziej pozytywną reakcją na pozdrowienie: "how are you doing?" była odpowiedź: "fifty-fifty". Z reguły rozmówcy z posępną miną zapewniali, że wiedzie im się całkiem marnie, a nierzadko wylewał się z nich potok skarg i biadoleń. A było to, dodajmy, w czasach rozkwitu III RP, czyli w połowie lat 90. Gospodarka rozwijała się wtedy w niedościgłym obecnie tempie i nikt jeszcze nie myślał o rewelacjach sejmowych komisji śledczych.
Polski wzór kulturowy
W Stanach Zjednoczonych optymizm jest, jak wiadomo, nakazem kulturowym - trzeba robić dobrą minę nawet do bardzo złej gry. Oczywiście na pytanie: "jak leci?" nikt nie oczekuje szczegółowego raportu z niepowodzeń, a tylko tej samej zdawkowej i niezmiennie pozytywnej odpowiedzi. Nic więc dziwnego, że utyskiwanie Polaków mogło wywołać u przybyszów zza oceanu kulturowy szok. Mimo to nie sądzę, by Polacy byli bardziej niż inne nacje ogarnięci egzystencjalnym smutkiem i pogrążeni w depresji - daleko nam do Finów czy Węgrów.
Pesymizm - jeśli idzie o życie osobiste - jest deklarowany z takim zapałem, gdyż w Polsce obowiązuje odwrotny wzór kulturowy niż w USA. Ludzie promieniejący szczęściem, w pełni zadowoleni z siebie i ze świata, uchodzą za mało rozgarniętych. Historia i życie nauczyły nas ostrożności. Przysłowie "nie chwal dnia przed zachodem słońca" wydaje się w tym regionie Europy szczególnie dobrze uzasadnione. Głębokie jest przekonanie, że lepiej nie prowokować losu zbytnimi przechwałkami i ostentacyjną celebracją własnego sukcesu. Ostatnie kłopoty polskich oligarchów potwierdzają tę ludową mądrość, która kłóci się z posarmackim zamiłowaniem do wielkiego gestu.
W tym kraju
Pesymizm Polaków wyrasta również z przesadzonych aspiracji. Jakże często spotykamy wśród rodaków przekonanie, że skoro zaszczycili nas swoim przyjściem na świat, należy im się od losu coś znacznie lepszego niż zamieszkiwanie "w tym kraju" - tak poślednim, miernym, nie dorastającym do ich poziomu. Charakterystyczna - i do głębi irytująca - była dyskusja o Polsce, którą młodzi Polacy prowadzili na łamach "Gazety Wyborczej". Nie wiadomo, skąd brali swoje głębokie przekonanie, że jakiś inny kraj zajmie się nimi bardziej troskliwie, że ich doceni, że poda im na tacy to, co im się należy. Oczywiście, godne ich miały być tylko kraje najbogatsze i najbardziej rozwinięte, a nie Urugwaj, Sudan czy Bangladesz. Kogoś, kto widział Bronx, niektóre dzielnice Paryża, osiedla Glasgow, a także Jackowo i Greenpoint, gdzie pomieszkują nasi rodacy, kto wie, jakim ogromnym wysiłkiem i jak rzadko emigranci osiągają sukces, tego może tylko śmieszyć naiwność obrażonej na Polskę i roszczeniowo nastawionej młodzieży.
Nadymanie i samobiczowanie
Młodzi ludzie w Polsce tylko powielają dawny wątek narodowego sadomasochizmu, który przewija się w polskiej kulturze co najmniej od czasów rozbiorów. Obok narodowego patosu i przekonania o wielkości Polski i Polaków, gwarantowanej przez Opatrzność, znajdujemy w niej co najmniej równorzędny motyw samozwątpienia, autoszyderstwa i użalania się nad sobą. Dzielności i odwadze w polu towarzyszyło często kulturowe mazgajstwo literatów i intelektualistów. A im bardziej się ktoś mazgaił i biczował, tym głośniej obwoływany bywał sumieniem narodu i potężnym umysłem. Witkacy, który twierdził w "Niemytych duszach",
że polską cechą jest nie uzasadnione nadymanie się, mówił więc tylko pół prawdy. Polacy, zwłaszcza ci lepiej wykształceni, są także mistrzami samoponiżania i samobiczowania, nie uzasadnionego pomniejszania rodaków i kraju. Nawet późniejszy piewca republikańskich tradycji Rzeczypospolitej Zygmunt Krasiński zaczynał od lamentów nad polską niemożnością i miernością. W słynnym (przypomnianym w ostatnim numerze "Przeglądu Politycznego") liście do ojca lamentował: "Byliśmy najniepewniejszym, najbiedniejszym, najbledszym, że tak powiem, narodem w historii ludzkości.... Gdzie, kiedy, jaki Polak był genialnym politykiem? Gdzie, kiedy Polska wpływ na Europę, reakcją choćby, wywarła.... A w naukach, w kunsztach, w sztuce - cóżeśmy stworzyli?... W niczym geniuszu, ni zewnątrz, ni wewnątrz; w niczym życia, ni w polityce, ni w duchu krajowym".
Pokolenia Kościuszki, Krasińskiego, Tragutta, a potem Baczyńskiego miały realne powody do skarg i zwątpienia. Powtarzanie tych samych gestów dzisiaj, pseudogombrowiczowskie wyzwalanie Polaków z Polski świadczy o nie zaleczonym kompleksie niższości i nieznajomości świata. Z tego kompleksu biorą się także wybuchy euforii, gdy komuś z rodaków wreszcie się uda, gdy zdobędzie uznanie Europy, światowej opinii publicznej - czy to chodzi o wybór na Stolicę Piotrową, literacką Nagrodę Nobla, zdobycie Pucharu Świata w skokach narciarskich czy w ogóle o jakąś pochwałę owego niepomiernie wyższego świata. I tym większe rozczarowanie, gdy potem bohater masowej wyobraźni, odnoszący sukces w imię nas wszystkich, przestaje spełniać nadzieje.
Usłużna mimikra
Z kompleksów wyrasta chęć wyzbycia się niewygodnej tożsamości lub jej anihilowania. Wielu Polaków, którzy przyjeżdżają do europejskich metropolii, uprawia natychmiast kulturową mimikrę, łudząc się, że im bardziej się odetną od tego, co uchodzi za typowe polskie - a więc "nacjonalizmu", czyli pozytywnego stosunku od polskiej historii, katolicyzmu, tradycjonalizmu - im skwapliwiej zrealizują zamówienia na samokrytykę, tym łatwiej zostaną zaakceptowani jako "równorzędni Europejczycy". Stąd także małpowanie w formach uproszczonych i przestarzałych zachodnich ideologii, co ostatnio widać najlepiej na przykładzie feminizmu, od kiedy wieść, że nikt już nie chce być postmodernistą, dotarła wreszcie i nad Wisłę. Nic dziwnego, że po 1989 r. wręcz nie wypadało pisać o polskiej historii pozytywnie. Nie jest przypadkiem, że afirmatywną historię powstania warszawskiego napisał Walijczyk Norman Davies, i że to dopiero dwoje amerykańskich autorów przypomniało bohaterów dywizjonu 303.
Hurraoptymistyczna papka
Oczywiście wszystko, o czym była mowa, nie znaczy, że także postawa odwrotna - widzenie rzeczywistości przez różowe okulary - jest godna zalecenia. Można nawet powiedzieć, że III RP długo cierpiała na nadmierny optymizm - nie obywateli, którzy wszak narzekali, ile wlezie, lecz rządzących elit. Całymi latami karmiły nas one lekkostrawną, lecz usypiającą papką hurraoptymistycznej ideologii pookrągłostołowej. Wmawiano nam, że dostrzegalne gołym okiem systemowe patologie to tylko incydenty, a nawet złudzenie. Optymizm elit był swoiście wybiórczy - III RP była wprawdzie w niezmiernym porządku, lecz społeczeństwo zdecydowanie do niej nie dorastało, jak kiedyś do socjalizmu. Tym razem jednak nikt nie miał odwagi zaproponować postkomunistycznym elitom, by poszukały sobie bardziej odpowiadającego im narodu.
Pookrągłostołowy panglossizm był nadzwyczaj szkodliwy, ale obecna realistyczna diagnoza, stwierdzająca ciężką systemową chorobę III RP, nie powinna prowadzić do bezradnego rozłożenia rąk, do przekonania, że wszystko jest stracone, że nic nie da się zrobić. Czarnowidztwo jest paraliżujące. Przekonanie, że wszyscy kradną, że liczą się tylko układy i haki, jest najlepszym alibi dla dalszych nadużyć. Fatalizm wyklucza możliwość uprawiania polityki. Gdy z góry wiadomo, że wszystkie wysiłki pójdą na marne, że nic nie da zmienić, że Polacy genetycznie i geopolitycznie są niezdolni do zbudowania państwa prawa, dostatku i wolności, trudno jest się poderwać do działania. Ten fatalizm jest nie mniej odpowiedzialny za obecny stan III RP niż obłudny optymizm elit pookrągłostołowych. Nie ma się co mazgaić, trzeba się brać do uczciwej, wytrwałej pracy. Polska jest wielkim zadaniem, czas, byśmy do niego dorośli.
W Stanach Zjednoczonych optymizm jest, jak wiadomo, nakazem kulturowym - trzeba robić dobrą minę nawet do bardzo złej gry. Oczywiście na pytanie: "jak leci?" nikt nie oczekuje szczegółowego raportu z niepowodzeń, a tylko tej samej zdawkowej i niezmiennie pozytywnej odpowiedzi. Nic więc dziwnego, że utyskiwanie Polaków mogło wywołać u przybyszów zza oceanu kulturowy szok. Mimo to nie sądzę, by Polacy byli bardziej niż inne nacje ogarnięci egzystencjalnym smutkiem i pogrążeni w depresji - daleko nam do Finów czy Węgrów.
Pesymizm - jeśli idzie o życie osobiste - jest deklarowany z takim zapałem, gdyż w Polsce obowiązuje odwrotny wzór kulturowy niż w USA. Ludzie promieniejący szczęściem, w pełni zadowoleni z siebie i ze świata, uchodzą za mało rozgarniętych. Historia i życie nauczyły nas ostrożności. Przysłowie "nie chwal dnia przed zachodem słońca" wydaje się w tym regionie Europy szczególnie dobrze uzasadnione. Głębokie jest przekonanie, że lepiej nie prowokować losu zbytnimi przechwałkami i ostentacyjną celebracją własnego sukcesu. Ostatnie kłopoty polskich oligarchów potwierdzają tę ludową mądrość, która kłóci się z posarmackim zamiłowaniem do wielkiego gestu.
W tym kraju
Pesymizm Polaków wyrasta również z przesadzonych aspiracji. Jakże często spotykamy wśród rodaków przekonanie, że skoro zaszczycili nas swoim przyjściem na świat, należy im się od losu coś znacznie lepszego niż zamieszkiwanie "w tym kraju" - tak poślednim, miernym, nie dorastającym do ich poziomu. Charakterystyczna - i do głębi irytująca - była dyskusja o Polsce, którą młodzi Polacy prowadzili na łamach "Gazety Wyborczej". Nie wiadomo, skąd brali swoje głębokie przekonanie, że jakiś inny kraj zajmie się nimi bardziej troskliwie, że ich doceni, że poda im na tacy to, co im się należy. Oczywiście, godne ich miały być tylko kraje najbogatsze i najbardziej rozwinięte, a nie Urugwaj, Sudan czy Bangladesz. Kogoś, kto widział Bronx, niektóre dzielnice Paryża, osiedla Glasgow, a także Jackowo i Greenpoint, gdzie pomieszkują nasi rodacy, kto wie, jakim ogromnym wysiłkiem i jak rzadko emigranci osiągają sukces, tego może tylko śmieszyć naiwność obrażonej na Polskę i roszczeniowo nastawionej młodzieży.
Nadymanie i samobiczowanie
Młodzi ludzie w Polsce tylko powielają dawny wątek narodowego sadomasochizmu, który przewija się w polskiej kulturze co najmniej od czasów rozbiorów. Obok narodowego patosu i przekonania o wielkości Polski i Polaków, gwarantowanej przez Opatrzność, znajdujemy w niej co najmniej równorzędny motyw samozwątpienia, autoszyderstwa i użalania się nad sobą. Dzielności i odwadze w polu towarzyszyło często kulturowe mazgajstwo literatów i intelektualistów. A im bardziej się ktoś mazgaił i biczował, tym głośniej obwoływany bywał sumieniem narodu i potężnym umysłem. Witkacy, który twierdził w "Niemytych duszach",
że polską cechą jest nie uzasadnione nadymanie się, mówił więc tylko pół prawdy. Polacy, zwłaszcza ci lepiej wykształceni, są także mistrzami samoponiżania i samobiczowania, nie uzasadnionego pomniejszania rodaków i kraju. Nawet późniejszy piewca republikańskich tradycji Rzeczypospolitej Zygmunt Krasiński zaczynał od lamentów nad polską niemożnością i miernością. W słynnym (przypomnianym w ostatnim numerze "Przeglądu Politycznego") liście do ojca lamentował: "Byliśmy najniepewniejszym, najbiedniejszym, najbledszym, że tak powiem, narodem w historii ludzkości.... Gdzie, kiedy, jaki Polak był genialnym politykiem? Gdzie, kiedy Polska wpływ na Europę, reakcją choćby, wywarła.... A w naukach, w kunsztach, w sztuce - cóżeśmy stworzyli?... W niczym geniuszu, ni zewnątrz, ni wewnątrz; w niczym życia, ni w polityce, ni w duchu krajowym".
Pokolenia Kościuszki, Krasińskiego, Tragutta, a potem Baczyńskiego miały realne powody do skarg i zwątpienia. Powtarzanie tych samych gestów dzisiaj, pseudogombrowiczowskie wyzwalanie Polaków z Polski świadczy o nie zaleczonym kompleksie niższości i nieznajomości świata. Z tego kompleksu biorą się także wybuchy euforii, gdy komuś z rodaków wreszcie się uda, gdy zdobędzie uznanie Europy, światowej opinii publicznej - czy to chodzi o wybór na Stolicę Piotrową, literacką Nagrodę Nobla, zdobycie Pucharu Świata w skokach narciarskich czy w ogóle o jakąś pochwałę owego niepomiernie wyższego świata. I tym większe rozczarowanie, gdy potem bohater masowej wyobraźni, odnoszący sukces w imię nas wszystkich, przestaje spełniać nadzieje.
Usłużna mimikra
Z kompleksów wyrasta chęć wyzbycia się niewygodnej tożsamości lub jej anihilowania. Wielu Polaków, którzy przyjeżdżają do europejskich metropolii, uprawia natychmiast kulturową mimikrę, łudząc się, że im bardziej się odetną od tego, co uchodzi za typowe polskie - a więc "nacjonalizmu", czyli pozytywnego stosunku od polskiej historii, katolicyzmu, tradycjonalizmu - im skwapliwiej zrealizują zamówienia na samokrytykę, tym łatwiej zostaną zaakceptowani jako "równorzędni Europejczycy". Stąd także małpowanie w formach uproszczonych i przestarzałych zachodnich ideologii, co ostatnio widać najlepiej na przykładzie feminizmu, od kiedy wieść, że nikt już nie chce być postmodernistą, dotarła wreszcie i nad Wisłę. Nic dziwnego, że po 1989 r. wręcz nie wypadało pisać o polskiej historii pozytywnie. Nie jest przypadkiem, że afirmatywną historię powstania warszawskiego napisał Walijczyk Norman Davies, i że to dopiero dwoje amerykańskich autorów przypomniało bohaterów dywizjonu 303.
Hurraoptymistyczna papka
Oczywiście wszystko, o czym była mowa, nie znaczy, że także postawa odwrotna - widzenie rzeczywistości przez różowe okulary - jest godna zalecenia. Można nawet powiedzieć, że III RP długo cierpiała na nadmierny optymizm - nie obywateli, którzy wszak narzekali, ile wlezie, lecz rządzących elit. Całymi latami karmiły nas one lekkostrawną, lecz usypiającą papką hurraoptymistycznej ideologii pookrągłostołowej. Wmawiano nam, że dostrzegalne gołym okiem systemowe patologie to tylko incydenty, a nawet złudzenie. Optymizm elit był swoiście wybiórczy - III RP była wprawdzie w niezmiernym porządku, lecz społeczeństwo zdecydowanie do niej nie dorastało, jak kiedyś do socjalizmu. Tym razem jednak nikt nie miał odwagi zaproponować postkomunistycznym elitom, by poszukały sobie bardziej odpowiadającego im narodu.
Pookrągłostołowy panglossizm był nadzwyczaj szkodliwy, ale obecna realistyczna diagnoza, stwierdzająca ciężką systemową chorobę III RP, nie powinna prowadzić do bezradnego rozłożenia rąk, do przekonania, że wszystko jest stracone, że nic nie da się zrobić. Czarnowidztwo jest paraliżujące. Przekonanie, że wszyscy kradną, że liczą się tylko układy i haki, jest najlepszym alibi dla dalszych nadużyć. Fatalizm wyklucza możliwość uprawiania polityki. Gdy z góry wiadomo, że wszystkie wysiłki pójdą na marne, że nic nie da zmienić, że Polacy genetycznie i geopolitycznie są niezdolni do zbudowania państwa prawa, dostatku i wolności, trudno jest się poderwać do działania. Ten fatalizm jest nie mniej odpowiedzialny za obecny stan III RP niż obłudny optymizm elit pookrągłostołowych. Nie ma się co mazgaić, trzeba się brać do uczciwej, wytrwałej pracy. Polska jest wielkim zadaniem, czas, byśmy do niego dorośli.
Więcej możesz przeczytać w 52/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.