Pseudoartyści produkują epokowe gnioty, bo większość z nich łatwo znajduje na nie publiczne pieniądze
Najważniejsze to wyrażać siebie - to motto większości polskich artystów. Odbiorca jest niepotrzebnym dodatkiem, tym bardziej że może mu się coś nie podobać. Rafael czy Michał Anioł, którzy pracowali wyłącznie na zamówienie (jak niemal wszyscy artyści do końca XIX wieku), zostaliby przez polskich malarzy okrzyknięci "sługusami komercji". Z kolei Vermeer czy Rembrandt byliby w ich opinii producentami kiczu. Prawdziwy artysta nie liczy się z odbiorcą, bo to krępowałoby jego wolność twórczą. A wolność twórcza to prawo do robienia dzieł sztuki z plam, zacieków, pleśni czy śmieci. Zamiast sztuki mamy więc performance, happeningi i instalacje. Do tych "wydarzeń artystycznych" dorabia się pseudofilozofie, które mają uwieść krytyków i onieśmielić widzów. Takiej sztuki nikt nie chce mieć w swoim domu czy firmie, więc sprawcy "wydarzeń artystycznych" liczą na państwo, czyli podatnika. I na razie się nie przeliczają (nie tylko w Polsce). W rezultacie tylko państwowe instytucje - jak Zamek Ujazdowski - kupują za pieniądze podatników tak wybitne dzieła jak dwa wałki wiszące na drutach i cembrowinę z solą w środku za jedyne 80 tys. zł.
Pracujący dla własnej przyjemności pseudoartyści szydzą z tych twórców, którzy osiągnęli rynkowy sukces, bo ci liczą się z odbiorcą. Rzeźbiarz Igor Mitoraj dostał więc tytuł twórcy obciachu roku. Edward Dwurnik, Maestro Żegalski, Janusz Szpyt, Kaja Solecka, Marta Węg, Zdzisław Beksiński czy Michał Zaborowski, którzy świetnie radzą sobie na rynku, to dla tzw. prawdziwych artystów przykład twórców zdegenerowanych komercją.
Śmieciarze galerii
Polscy pseudoartyści oczywiście nie wymyślili sztuki wypinającej się na widza, oni tylko wpisali się w ten nurt. I mieli świetne wzory, choćby Josepha Beuysa. Zanim został on artystą, podczas II wojny światowej był pilotem Luftwaffe. Artystycznego natchnienia dostał po zestrzeleniu jego samolotu nad Rosją, kiedy to tatarskie plemię uratowało go od śmierci z głodu i zimna. Tatarzy smarowali ciało Niemca łojem i owijali je w skóry i filc. Kiedy Beuys wrócił do ojczyzny, zaczął smarować towotem i różnymi organicznymi substancjami krzesła oraz inne przedmioty. Kiedy Beuys porządkował swoją berlińską pracownię, robotnicy wyrzucili na śmietnik jego rzeźby, przekonani, że to śmieci. Teraz liczne galerie, muzea i prywatni kolekcjonerzy chcą się pozbyć dzieł Beuysa, bo te zaczynają po prostu śmierdzieć. Tacy jak Beuys wmówili publiczności i usłużnym krytykom, że wszystko może być sztuką, a każdy może zostać artystą. Może, ale pod warunkiem że nie będzie wyciągał ręki po publiczne pieniądze.
Wskutek działań całej armii Beuysów zatarła się granica między sztuką a śmieciem. Dzięki takim hochsztaplerom w galeriach jako sztukę można prezentować obieranie ziemniaków, własne ekskrementy zatopione w pleksi czy wkładanie lalki do pochwy. "Nieoczytani, prymitywni, pozbawieni jakiejkolwiek myśli" - tak o wielu tzw. prawdziwych artystach tuż przed śmiercią w 1987 r. wyrażał się Alexandre Lolas, marszand, właściciel prestiżowej Jackson-Lolas Gallery w Nowym Jorku.
Sztuka umysłowego ubóstwa
"Najwybitniejszy polski krytyk XX wieku Karol Irzykowski był przekonany, że jest bardziej twórczy od artystów, ma od nich więcej znajomości rzeczy, więcej inteligencji, więcej inwencji. Jeśli mu czegoś brakowało, to tylko czasu na realizację. Artystom nie pozostawało nic innego, jak za nim podążać, co też robili, lecz z dziesięcioletnim opóźnieniem, eksploatując go i plagiatując bezczelnie" - napisał prof. Mieczysław Porębski w swojej książce "Krytycy i sztuka". Artyści sami sobie przyznali prawo ignorowania odbiorcy - bo ten jest rzekomo za głupi, by podążać za nimi i ich wytworami. Tworzenie sztuki wypinającej się na widza zostało obudowane ideologią (awangardy czy postmodernizmu), bo dzięki temu nie widać ubóstwa tej niby-twórczości. Akademie sztuk pięknych wpajają studentom przekonanie, że prawdziwa sztuka brzydzi się solidnym warsztatem. Akademie nie uczą również, że sztuka jest takim samym produktem jak każdy inny, więc tworzenie czegoś, na co nie ma popytu, powinno być ryzykiem podejmowanym wyłącznie na własny rachunek. I nie godzi się obrażać potem widzów, którzy rzekomo nie dorośli do wytworów artystycznych pseudogeniuszy.
Wydzielina w puszce
Obrażanie odbiorców nie powinno się opłacać i coraz częściej tak się dzieje. Dorota Nieznalska, która umieściła genitalia na krzyżu, stała się wprawdzie głośna, ale od tamtej pory nie sprzedała ani jednej pracy. Kiepsko wiedzie się też Joannie Rajkowskiej, która bezskutecznie próbowała sprzedać (jako dzieła sztuki) zamknięte w puszkach najróżniejsze wydzieliny swego ciała. Dzięki tym wątpliwym osiągnięciom udało się jej namówić władze Warszawy do kupna i ustawienia plastikowej palmy na rondzie de GaulleŐa. Z tego patentu korzystają m.in. Rafał Bujnowski i Anna Baumgart, artyści praktycznie niesprzedawalni, liczący wyłącznie na publiczne pieniądze.
Śmieszą pseudoartystyczne manifestacje twórców, którzy ostentacyjnie wypinają się na widza - jak twórcy jednodniowej wystawy "Pokażemy wam coś". Dopóki jest to zabawa za własne pieniądze, to wszystko jest w porządku. Jeśli jednak awangardowcy liczą na to, że ich manifestacja otworzy portfele publicznych mecenasów, mogą się przeliczyć. Komu bowiem potrzebne są dzieła tego rodzaju jak obrazki Seweryna Swachy. Na rysunki nakleił zdjęcia z gazet: na jednym mężczyzna przytula kobietę, wyglądają jak na portrecie ślubnym, a w dymku pojawiają się słowa: "Żułem jej cipkę jak wygłodniały pies". "Wystawa pokazuje, w jaki sposób młodzi artyści radzą sobie w mieście, gdzie znakomita większość galerii zdaje się nie dostrzegać tego, co nowego dzieje się w sztuce" - pisał zachwycony Dawid Radziszewski w magazynie "Raster". Całe szczęście, że galerie tego nie dostrzegają. Podobnie jak nie zachwycają się artystyczną działalnością Roberta Kuśmirowskiego. Kuśmirowski mianował się wybitnym artystą po tzw. wymarszu rowerowym - przejechał z Paryża do Lipska na rowerze z 1926 r., dokumentując całą akcję. Oprócz jazdy na starym rowerze Kuśmirowski potrafi jeszcze na kopercie narysować znaczek i wysłać list do siebie.
Pseudoartyści wciąż produkują swoje epokowe gnioty, bo większość z nich łatwo znajduje na nie pieniądze. A przecież najwybitniejsze dzieła sztuki powstawały na zamówienie, rodziły się w sporach z nabywcą, który mobilizował artystę. Artysta, który liczy się tylko z samym sobą, może oczywiście funkcjonować. Nieodmiennie podoba mu się wszystko, co zrobi. W literaturze ktoś taki nazywany jest grafomanem.
Więcej możesz przeczytać w 2/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.