W pełni zgadzam się z twierdzeniem prof. Witolda M. Orłowskiego, że złoty nie zwariował ("Wprost", nr 7), że trzeba nauczyć się żyć z mocnym złotym. Jest to konieczne tym bardziej, że porównanie siły nabywczej walut uzasadniałoby nawet dalszy wzrost wartości złotego wobec euro. Oczywiście, trzeba odrzucać wszelkie woluntarystyczne próby manipulowania kursem. Podejmowane one bywają niemal z reguły w imię partykularnych interesów. Straty dyskryminowanych podmiotów są przy tym zwykle znacznie większe od zysków beneficjentów manipulacji.
Jestem pesymistą
Nie jestem jednak w stanie podzielić tak dalece optymistycznej wizji polskiej przyszłości walutowej, jaką prezentuje mój znakomity sąsiad z łamów "Wprost", zresztą bardzo mi bliski swoim światopoglądem ekonomicznym. Rzecz w dostrzeganych przezeń - ale chyba jakoś niedocenianych, a bardzo realnych - niebezpieczeństwach związanych z brakiem szans na radykalne obniżenie deficytu budżetowego i zahamowanie wzrostu długu publicznego. Moim zdaniem, nie ma podstaw słyszany tu i ówdzie pogląd, jakoby wysokie tempo wzrostu PKB mogło "załatwić" problem deficytu przez wzrost dochodów budżetowych. Prof. Orłowski sam pisze, że aby "ograniczyć deficyt budżetowy, (...) rząd musiałby pokonać koalicję sejmowych Rejtanów, gotowych położyć się w poprzek drzwi izby, byle tylko uniemożliwić jakiekolwiek zmniejszenie wydatków budżetowych". Słychać przecież głosy politykierów, że wzrost PKB powinien się już przełożyć na wzrost świadczeń i wydatków socjalnych. Niebezpieczeństwo tkwi w konsekwencjach niezdolności polskiej klasy politycznej do radykalnego obniżenia deficytu budżetowego do wymaganych 3 proc. PKB. Oznacza to groźbę przekroczenia przez dług publiczny 60 proc. PKB i uruchomienia bolesnych sankcji. O ile przekraczający 100 proc. PKB dług Belgii czy Włoch będzie tolerowany, choćby ze względu na niższe koszty jego obsługi, o tyle trudno się spodziewać, by nasi wierzyciele zastosowali taryfę ulgową wobec Polski, chyba że wszystkie opory pokona euforia inwestorów...
Uparta rzeczywistość
Rzeczywistość jest uparta. Komisja Europejska już nie bardzo wierzy w spełnienie przez nas wymagań związanych z kandydowaniem do strefy euro i nie widzi nas w niej wcześniej niż za 4-5 lat. Nie zaskarbimy sobie zaufania wykreślaniem kolejnych pozycji z bardzo już skromnego planu Hausnera. Perspektywa obniżenia deficytu budżetowego poniżej 3 proc. PKB jest tym bardziej mglista, że w nowym parlamencie może zabraknąć sił gotowych do podjęcia tak niepopularnego wyzwania. Ten brak jest bardzo prawdopodobny w obliczu wyników sondaży zwiastujących sytuację patową, i to nie tylko w kwestiach finansów publicznych. Tymczasem problem narasta i zwycięzcy wyborów nie unikną odpowiedzi na pytanie: co dalej? Nawet dla oszołomów jest chyba oczywiste, że odpowiedź nie może polegać na żądaniu użycia rezerw dewizowych NBP na finansowanie wydatków budżetowych ani też na ich kredytowaniu przez bank centralny, czyli na dodruku pieniądza. Jedyna racjonalna odpowiedź to odejście - i to radykalne - od polityki wpędzającej nas w pułapkę zadłużeniową i prowadzącej do kryzysu walutowego. Wypada pamiętać, że droga od obecnej euforii do kryzysu walutowego może być bardzo krótka. Nawet nieznaczne pogorszenie pozycji Polski w ratingach może spowodować żądanie wyższego oprocentowania polskich papierów dłużnych. Koszty obsługi długu publicznego i tak zjadają dwie trzecie deficytu budżetowego. Już obecnie strukturę polskich finansów publicznych można uznać za samobójczą.
Zahamować degrengoladę finansów!
Kontynuacja dotychczasowej polityki finansów publicznych nie może nie odbić się negatywnie na polskim pieniądzu, chlubie naszej transformacji. Nie pocieszałbym się przy tym zbytnio pewnym dystansem, jaki nasz dług publiczny dzieli jeszcze od granicy 60 proc. PKB. Wierzyciele obserwują nie tylko wielkość długu, ale przede wszystkim nasze podejście do tego problemu, działania zmierzające do jego zmniejszenia. Nie sądzę, by ocena polskich poczynań była pozytywna. Nie tylko klasa polityczna unika, jak może, mówienia o długu publicznym, również media - tak chętnie poświęcające czas i miejsce jałowym sporom w komisjach śledczych - problematykę finansów publicznych traktują marginalnie, jakby nam nic nie groziło, jakby nie wisiał nad nami miecz Damoklesa. Tymczasem zahamowanie degrengolady finansów publicznych jest zadaniem pierwszoplanowym i nieodraczalnym, warunkującym stabilność stosunków ekonomicznych, utrzymanie klimatu sprzyjającego rozwojowi. Czas najwyższy powiedzieć sobie, że nasza gospodarka to nadmuchany długiem publicznym balon, który łatwo przekłuć. Nie wolno do tego dopuścić.
Nie jestem jednak w stanie podzielić tak dalece optymistycznej wizji polskiej przyszłości walutowej, jaką prezentuje mój znakomity sąsiad z łamów "Wprost", zresztą bardzo mi bliski swoim światopoglądem ekonomicznym. Rzecz w dostrzeganych przezeń - ale chyba jakoś niedocenianych, a bardzo realnych - niebezpieczeństwach związanych z brakiem szans na radykalne obniżenie deficytu budżetowego i zahamowanie wzrostu długu publicznego. Moim zdaniem, nie ma podstaw słyszany tu i ówdzie pogląd, jakoby wysokie tempo wzrostu PKB mogło "załatwić" problem deficytu przez wzrost dochodów budżetowych. Prof. Orłowski sam pisze, że aby "ograniczyć deficyt budżetowy, (...) rząd musiałby pokonać koalicję sejmowych Rejtanów, gotowych położyć się w poprzek drzwi izby, byle tylko uniemożliwić jakiekolwiek zmniejszenie wydatków budżetowych". Słychać przecież głosy politykierów, że wzrost PKB powinien się już przełożyć na wzrost świadczeń i wydatków socjalnych. Niebezpieczeństwo tkwi w konsekwencjach niezdolności polskiej klasy politycznej do radykalnego obniżenia deficytu budżetowego do wymaganych 3 proc. PKB. Oznacza to groźbę przekroczenia przez dług publiczny 60 proc. PKB i uruchomienia bolesnych sankcji. O ile przekraczający 100 proc. PKB dług Belgii czy Włoch będzie tolerowany, choćby ze względu na niższe koszty jego obsługi, o tyle trudno się spodziewać, by nasi wierzyciele zastosowali taryfę ulgową wobec Polski, chyba że wszystkie opory pokona euforia inwestorów...
Uparta rzeczywistość
Rzeczywistość jest uparta. Komisja Europejska już nie bardzo wierzy w spełnienie przez nas wymagań związanych z kandydowaniem do strefy euro i nie widzi nas w niej wcześniej niż za 4-5 lat. Nie zaskarbimy sobie zaufania wykreślaniem kolejnych pozycji z bardzo już skromnego planu Hausnera. Perspektywa obniżenia deficytu budżetowego poniżej 3 proc. PKB jest tym bardziej mglista, że w nowym parlamencie może zabraknąć sił gotowych do podjęcia tak niepopularnego wyzwania. Ten brak jest bardzo prawdopodobny w obliczu wyników sondaży zwiastujących sytuację patową, i to nie tylko w kwestiach finansów publicznych. Tymczasem problem narasta i zwycięzcy wyborów nie unikną odpowiedzi na pytanie: co dalej? Nawet dla oszołomów jest chyba oczywiste, że odpowiedź nie może polegać na żądaniu użycia rezerw dewizowych NBP na finansowanie wydatków budżetowych ani też na ich kredytowaniu przez bank centralny, czyli na dodruku pieniądza. Jedyna racjonalna odpowiedź to odejście - i to radykalne - od polityki wpędzającej nas w pułapkę zadłużeniową i prowadzącej do kryzysu walutowego. Wypada pamiętać, że droga od obecnej euforii do kryzysu walutowego może być bardzo krótka. Nawet nieznaczne pogorszenie pozycji Polski w ratingach może spowodować żądanie wyższego oprocentowania polskich papierów dłużnych. Koszty obsługi długu publicznego i tak zjadają dwie trzecie deficytu budżetowego. Już obecnie strukturę polskich finansów publicznych można uznać za samobójczą.
Zahamować degrengoladę finansów!
Kontynuacja dotychczasowej polityki finansów publicznych nie może nie odbić się negatywnie na polskim pieniądzu, chlubie naszej transformacji. Nie pocieszałbym się przy tym zbytnio pewnym dystansem, jaki nasz dług publiczny dzieli jeszcze od granicy 60 proc. PKB. Wierzyciele obserwują nie tylko wielkość długu, ale przede wszystkim nasze podejście do tego problemu, działania zmierzające do jego zmniejszenia. Nie sądzę, by ocena polskich poczynań była pozytywna. Nie tylko klasa polityczna unika, jak może, mówienia o długu publicznym, również media - tak chętnie poświęcające czas i miejsce jałowym sporom w komisjach śledczych - problematykę finansów publicznych traktują marginalnie, jakby nam nic nie groziło, jakby nie wisiał nad nami miecz Damoklesa. Tymczasem zahamowanie degrengolady finansów publicznych jest zadaniem pierwszoplanowym i nieodraczalnym, warunkującym stabilność stosunków ekonomicznych, utrzymanie klimatu sprzyjającego rozwojowi. Czas najwyższy powiedzieć sobie, że nasza gospodarka to nadmuchany długiem publicznym balon, który łatwo przekłuć. Nie wolno do tego dopuścić.
Więcej możesz przeczytać w 9/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.