Uzbrojenie Chin w europejską broń stanowiłoby początek końca NATO Pojednanie amerykańsko-europejskie jest na razie wątłą rośliną, którą trzeba starannie pielęgnować. Zamiast narzekać, że namacalne rezultaty wizyty prezydenta George'a Busha w Europie są znikome, warto się cieszyć, że na bok odsunięto spory. Podobna wizyta prawie cztery lata temu nadała ton stosunkom europejsko-amerykańskim na całą kadencję. Przypomnijmy: w czerwcu 2001 r. George Bush zaczął podróż od Hiszpanii. Z premierem Jose Marią Aznarem przypadli sobie do gustu. I tak już zostało. W Goteborgu Busha powitały petardy antyglobalistów i przywódcy Unii Europejskiej, którzy postanowili dać młodemu kowbojowi wykład o karze śmierci i protokole z Kioto. To też miało odbicie w dalszych stosunkach. W Warszawie natomiast, gdzie Bush wygłosił doskonałe przemówienie w nowym gmachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, czekały tłumy sympatyków i delegacje państw bałtyckich zabiegających o wejście do NATO. Polska i inne byłe kraje ujarzmione miały lepsze stosunki z Waszyngtonem niż państwa jądra Europy. Podróż dobiegła końca w Lublanie, gdzie George Bush zajrzał głęboko w oczy Władimira Putina i spodobała mu się dusza, którą ponoć zobaczył. Nie można nie zauważyć, że stosunki z partnerami przebiegły po trajektorii wyznaczonej pierwszą wizytą.
Kruszenie lodu
Już to, że Bush wybrał Europę jako cel swej pierwszej wielkiej zagranicznej podróży drugiej kadencji, powinien cieszyć, biorąc pod uwagę, że większość europejskich elit kibicowała jego rywalowi. Pamiętajmy też, że niechęć europejskich polityków - w większości socjaldemokratów - zaczęła się, zanim Bush podjął jakiekolwiek decyzje w sprawach zagranicznych. Samo zwycięstwo Busha z jego konserwatywnym programem uznali za zagrożenie. Na europejską niechęć do Busha oraz sprzeciw wobec wojny w Iraku nałożyły się błędy amerykańskiej polityki. Pomijam meritum kwestii Iraku, bo tu różnice poglądów były zapewne nie do przezwyciężenia. Natomiast amerykański sekretarz stanu Colin Powell, prywatnie ujmujący człowiek, w sumie wyrządził szkodę stosunkom transatlantyckim. Po pierwsze, był najmniej podróżującym sekretarzem stanu od lat, co oznaczało, że ani europejscy przywódcy, ani społeczeństwa nie słyszały argumentów przemawiających za polityką amerykańską. Po drugie, Powell w rzeczywistości nie zgadzał się z polityką swego szefa, ale nie podawał się do dymisji. To dawało państwom europejskim iluzję, że amerykańska polityka była taka, jakiej by sobie życzyły, co wprowadziło wiele zamieszania.
Wraz z nominacją Condoleezzy Rice przezwyciężono te słabości, a amerykańska polityka zyskuje wyjątkowo elokwentnego przedstawiciela. Spodziewam się, że Rice będzie jednym z najskuteczniejszych sekretarzy stanu w historii Ameryki. Poza bliskością w stosunku do prezydenta i intelektem jak brzytwa Rice ma atut, którego kiedyś tak umiejętnie używała Margaret Thatcher: mężczyźni krępowali się, by wejść w twardą dyskusję z kobietą, i tym samym pozwalali jej na więcej, niż pozwoliliby mężczyęnie. Rice jest młodsza, ładniejsza i ma czarną skórę, co będzie ten atut jeszcze potęgować.
Symbolika i przebieg wizyty Busha świadczą o tym, że nasi przywódcy po obu stronach Atlantyku nareszcie dojrzeli do poważnego strategicznego dialogu. To, że Bush spotkał się z przedstawicielami Unii Europejskiej w Brukseli, oznacza, że w Białym Domu zwyciężyła frakcja realistów, która stawia na przyjęcie do wiadomości rosnących ambicji unii w polityce zagranicznej. Nie oznacza to, że USA nie będą chciały utrzymywać specjalnych stosunków z poszczególnymi państwami członkowskimi, by wpływać na decyzje całej organizacji. Natomiast odsunęło się chyba to, do czego niemal doprowadziła polityka Paryża, polegająca na robieniu na złość Ameryce - mianowicie, że Stany Zjednoczone uznają integrację europejską za zagrożenie i wdrożą plan "dezagregacji", czyli rozbicia unii. Jednocześnie odwiedzając siedzibę NATO i deklarując, że drzwi do tej organizacji są otwarte dla demokratycznej Ukrainy, Bush potwierdził rolę USA jako tarana, który rozbija uprzedzenia Europejczyków z Zachodu do ich wschodnioeuropejskich sąsiadów.
Podróż prezydenta USA do Europy odbyła się w innym stylu niż dotychczasowe. Jak powiedział jeden z moich kolegów w American Enterprise Institute, "administracja Busha wreszcie nauczyła się używać noża i widelca". Aby przekonać przywódców sojuszniczych państw do współpracy, trzeba ich objąć, pochwalić i mieć krótką pamięć do potknięć czy słabostek. Wbrew powszechnemu mniemaniu przywódcy nie kierują się wyłącznie interesami swych państw, lecz także emocjami i próżnością. Tylko dyplomacja, która bierze to pod uwagę, może być skuteczna.
Rafy atlantyckie
Na odnowioną współpracę atlantycką czyhają groźne pułapki. Po pierwsze, Europa dobrze zrobi, jeśli oprze się pokusie uznania tego, że to George W. Bush przybył do Canossy prosić o wybaczenie za Irak. Zderzyłoby się to z amerykańskim przekonaniem, że mimo błędów w zarządzaniu okupacją Iraku rozwój wydarzeń w tym kraju zaczyna grać na korzyść koalicji. Co więcej, po wyborach w Afganistanie, Palestynie, Iraku i na Ukrainie prezydent Bush ma prawo sądzić, że jego demokratyczna krucjata jest słuszna i zaczyna odnosić sukcesy. To niektórzy europejscy przywódcy powinni zrewidować swój nacisk na "stabilność" za wszelką cenę i brak wiary w to, że nieeuropejskie narody są zdolne do demokracji.
Druga sprawa, która może zniweczyć naprawę sojuszu transatlantyckiego, to relacje z Chinami. Europa chwali się, że jej model demokracji i poszanowania praw człowieka jest lepszy od amerykańskiego, a jednocześnie chce eksportować broń do monopartyjnej dyktatury, która niszczy kulturę Tybetu, utrzymuje gułagi i jawnie grozi demokratycznemu Tajwanowi użyciem siły. Czyżby Chiny stały się demokracją od czasu rozjechania protestów studenckich na placu Tiananmen, co było powodem ogłoszenia embarga? Najlepszym dowodem na to, że rosnąca potęga Chin nie jest amerykańskim wymysłem, jest to, że w przeddzień wizyty Busha w Europie Japonia zmieniła swą doktrynę obronną i de facto przyłączyła się do amerykańskiej gwarancji bezpieczeństwa dla Tajwanu. Sprzedanie Chinom europejskiej technologii, która mogłaby być użyta przeciwko wojskom amerykańskim na Dalekim Wschodzie, byłoby aktem wrogim. Biorąc pod uwagę odzew, jaki by to wywołało w Pentagonie i Kongresie, uzbrojenie Chin w nowoczesną technologię zapewne stanowiłoby początek końca sojuszu atlantyckiego. Wobec takich argumentów moralnych i strategicznych perspektywa sprzedaży kilku airbusów nie powinna przeważyć szali na rzecz anulowania embarga.
Bush a sprawa polska
Co z tego wszystkiego wynika dla Polski? Z jednej strony, pojednanie z Francją i Niemcami będzie oznaczać spadek naszego znaczenia, gdyż Polska nie będzie już potrzeba do wykazywania, że USA nie są w Europie osamotnione. Z drugiej jednak, początek kolejnej kadencji George'a W. Busha to potwierdzenie kursu polityki amerykańskiej, który stwarza dla nas wyjątkowo korzystną koniunkturę. Dopóki naczelnym celem Stanów Zjednoczonych była wojna z terroryzmem, Polska mogła odgrywać pewną, ale - zważywszy na nasz potencjał wojskowy - drugorzędną rolę. Polska nie jest też ani wylęgarnią terroryzmu, ani nie ma pierwszoplanowych interesów na Bliskim Wschodzie. Jeśli jednak, jak oznajmił Bush, celem Stanów Zjednoczonych jest eksport demokracji do wszystkich zakątków globu, to znaczenie Polski rośnie. Po pierwsze, jako kraj "Solidarności" jesteśmy uznawani za specjalistów od przeprowadzania pokojowych rewolucji. Pamiętajmy, że poparcie dla "Solidarności" było w czasie całej zimnej wojny sprawą, co do której wszystkie siły amerykańskiej polityki były zgodne. Po drugie, jesteśmy uważani - wiem, że trudno w to uwierzyć, czytając polską prasę - za godny naśladowania wzór tego, jak przeprowadzić kraj z dyktatury w demokrację. Po trzecie, graniczymy z trzema państwami, z których jedno - Ukraina - jest uznane za wspólny europejsko-amerykański sukces, drugie - Białoruś - jest na amerykańskiej liście "przyczółków tyranii", a trzecie - Rosja - znowu stało się terytorium misyjnym w działaniach na rzecz demokracji. Przemówieniami, w których wezwał do demokratycznych przemian w Egipcie, Arabii Saudyjskiej i Rosji, Bush rozwiał obawy, że powstanie lista krajów z dyspensą na demokrację. Jeśli dodamy do tego wzrost amerykańskiej pomocy wojskowej dla naszego kraju do 100 mln dolarów rocznie i postęp w sprawie wiz, który Bush obiecał w Bratysławie, to możemy mieć satysfakcję, że stawiając na współpracę polsko-amerykańską, obstawiliśmy właściwego konia.
Już to, że Bush wybrał Europę jako cel swej pierwszej wielkiej zagranicznej podróży drugiej kadencji, powinien cieszyć, biorąc pod uwagę, że większość europejskich elit kibicowała jego rywalowi. Pamiętajmy też, że niechęć europejskich polityków - w większości socjaldemokratów - zaczęła się, zanim Bush podjął jakiekolwiek decyzje w sprawach zagranicznych. Samo zwycięstwo Busha z jego konserwatywnym programem uznali za zagrożenie. Na europejską niechęć do Busha oraz sprzeciw wobec wojny w Iraku nałożyły się błędy amerykańskiej polityki. Pomijam meritum kwestii Iraku, bo tu różnice poglądów były zapewne nie do przezwyciężenia. Natomiast amerykański sekretarz stanu Colin Powell, prywatnie ujmujący człowiek, w sumie wyrządził szkodę stosunkom transatlantyckim. Po pierwsze, był najmniej podróżującym sekretarzem stanu od lat, co oznaczało, że ani europejscy przywódcy, ani społeczeństwa nie słyszały argumentów przemawiających za polityką amerykańską. Po drugie, Powell w rzeczywistości nie zgadzał się z polityką swego szefa, ale nie podawał się do dymisji. To dawało państwom europejskim iluzję, że amerykańska polityka była taka, jakiej by sobie życzyły, co wprowadziło wiele zamieszania.
Wraz z nominacją Condoleezzy Rice przezwyciężono te słabości, a amerykańska polityka zyskuje wyjątkowo elokwentnego przedstawiciela. Spodziewam się, że Rice będzie jednym z najskuteczniejszych sekretarzy stanu w historii Ameryki. Poza bliskością w stosunku do prezydenta i intelektem jak brzytwa Rice ma atut, którego kiedyś tak umiejętnie używała Margaret Thatcher: mężczyźni krępowali się, by wejść w twardą dyskusję z kobietą, i tym samym pozwalali jej na więcej, niż pozwoliliby mężczyęnie. Rice jest młodsza, ładniejsza i ma czarną skórę, co będzie ten atut jeszcze potęgować.
Symbolika i przebieg wizyty Busha świadczą o tym, że nasi przywódcy po obu stronach Atlantyku nareszcie dojrzeli do poważnego strategicznego dialogu. To, że Bush spotkał się z przedstawicielami Unii Europejskiej w Brukseli, oznacza, że w Białym Domu zwyciężyła frakcja realistów, która stawia na przyjęcie do wiadomości rosnących ambicji unii w polityce zagranicznej. Nie oznacza to, że USA nie będą chciały utrzymywać specjalnych stosunków z poszczególnymi państwami członkowskimi, by wpływać na decyzje całej organizacji. Natomiast odsunęło się chyba to, do czego niemal doprowadziła polityka Paryża, polegająca na robieniu na złość Ameryce - mianowicie, że Stany Zjednoczone uznają integrację europejską za zagrożenie i wdrożą plan "dezagregacji", czyli rozbicia unii. Jednocześnie odwiedzając siedzibę NATO i deklarując, że drzwi do tej organizacji są otwarte dla demokratycznej Ukrainy, Bush potwierdził rolę USA jako tarana, który rozbija uprzedzenia Europejczyków z Zachodu do ich wschodnioeuropejskich sąsiadów.
Podróż prezydenta USA do Europy odbyła się w innym stylu niż dotychczasowe. Jak powiedział jeden z moich kolegów w American Enterprise Institute, "administracja Busha wreszcie nauczyła się używać noża i widelca". Aby przekonać przywódców sojuszniczych państw do współpracy, trzeba ich objąć, pochwalić i mieć krótką pamięć do potknięć czy słabostek. Wbrew powszechnemu mniemaniu przywódcy nie kierują się wyłącznie interesami swych państw, lecz także emocjami i próżnością. Tylko dyplomacja, która bierze to pod uwagę, może być skuteczna.
Rafy atlantyckie
Na odnowioną współpracę atlantycką czyhają groźne pułapki. Po pierwsze, Europa dobrze zrobi, jeśli oprze się pokusie uznania tego, że to George W. Bush przybył do Canossy prosić o wybaczenie za Irak. Zderzyłoby się to z amerykańskim przekonaniem, że mimo błędów w zarządzaniu okupacją Iraku rozwój wydarzeń w tym kraju zaczyna grać na korzyść koalicji. Co więcej, po wyborach w Afganistanie, Palestynie, Iraku i na Ukrainie prezydent Bush ma prawo sądzić, że jego demokratyczna krucjata jest słuszna i zaczyna odnosić sukcesy. To niektórzy europejscy przywódcy powinni zrewidować swój nacisk na "stabilność" za wszelką cenę i brak wiary w to, że nieeuropejskie narody są zdolne do demokracji.
Druga sprawa, która może zniweczyć naprawę sojuszu transatlantyckiego, to relacje z Chinami. Europa chwali się, że jej model demokracji i poszanowania praw człowieka jest lepszy od amerykańskiego, a jednocześnie chce eksportować broń do monopartyjnej dyktatury, która niszczy kulturę Tybetu, utrzymuje gułagi i jawnie grozi demokratycznemu Tajwanowi użyciem siły. Czyżby Chiny stały się demokracją od czasu rozjechania protestów studenckich na placu Tiananmen, co było powodem ogłoszenia embarga? Najlepszym dowodem na to, że rosnąca potęga Chin nie jest amerykańskim wymysłem, jest to, że w przeddzień wizyty Busha w Europie Japonia zmieniła swą doktrynę obronną i de facto przyłączyła się do amerykańskiej gwarancji bezpieczeństwa dla Tajwanu. Sprzedanie Chinom europejskiej technologii, która mogłaby być użyta przeciwko wojskom amerykańskim na Dalekim Wschodzie, byłoby aktem wrogim. Biorąc pod uwagę odzew, jaki by to wywołało w Pentagonie i Kongresie, uzbrojenie Chin w nowoczesną technologię zapewne stanowiłoby początek końca sojuszu atlantyckiego. Wobec takich argumentów moralnych i strategicznych perspektywa sprzedaży kilku airbusów nie powinna przeważyć szali na rzecz anulowania embarga.
Bush a sprawa polska
Co z tego wszystkiego wynika dla Polski? Z jednej strony, pojednanie z Francją i Niemcami będzie oznaczać spadek naszego znaczenia, gdyż Polska nie będzie już potrzeba do wykazywania, że USA nie są w Europie osamotnione. Z drugiej jednak, początek kolejnej kadencji George'a W. Busha to potwierdzenie kursu polityki amerykańskiej, który stwarza dla nas wyjątkowo korzystną koniunkturę. Dopóki naczelnym celem Stanów Zjednoczonych była wojna z terroryzmem, Polska mogła odgrywać pewną, ale - zważywszy na nasz potencjał wojskowy - drugorzędną rolę. Polska nie jest też ani wylęgarnią terroryzmu, ani nie ma pierwszoplanowych interesów na Bliskim Wschodzie. Jeśli jednak, jak oznajmił Bush, celem Stanów Zjednoczonych jest eksport demokracji do wszystkich zakątków globu, to znaczenie Polski rośnie. Po pierwsze, jako kraj "Solidarności" jesteśmy uznawani za specjalistów od przeprowadzania pokojowych rewolucji. Pamiętajmy, że poparcie dla "Solidarności" było w czasie całej zimnej wojny sprawą, co do której wszystkie siły amerykańskiej polityki były zgodne. Po drugie, jesteśmy uważani - wiem, że trudno w to uwierzyć, czytając polską prasę - za godny naśladowania wzór tego, jak przeprowadzić kraj z dyktatury w demokrację. Po trzecie, graniczymy z trzema państwami, z których jedno - Ukraina - jest uznane za wspólny europejsko-amerykański sukces, drugie - Białoruś - jest na amerykańskiej liście "przyczółków tyranii", a trzecie - Rosja - znowu stało się terytorium misyjnym w działaniach na rzecz demokracji. Przemówieniami, w których wezwał do demokratycznych przemian w Egipcie, Arabii Saudyjskiej i Rosji, Bush rozwiał obawy, że powstanie lista krajów z dyspensą na demokrację. Jeśli dodamy do tego wzrost amerykańskiej pomocy wojskowej dla naszego kraju do 100 mln dolarów rocznie i postęp w sprawie wiz, który Bush obiecał w Bratysławie, to możemy mieć satysfakcję, że stawiając na współpracę polsko-amerykańską, obstawiliśmy właściwego konia.
PUTIN JAK CHRUSZCZOW |
---|
Anegdota o rozmowie Chruszczowa z Kennedym opowiada, że po wysłuchaniu tyrady amerykańskiego prezydenta o rakietach na Kubie, łamaniu praw człowieka i uwięzionych dysydentach Chruszczow spokojnie odpowiedział: "A u was biją Murzynów". Władimir Putin postanowił naśladować byłego sekretarza. Odpowiednio dobrani przez kremlowskich "technologów politycznych" dziennikarze poinformowali prezydenta Busha podczas konferencji prasowej, że czują się wolni w wolnym kraju, a prawdziwy koszmar w tej dziedzinie panuje w Stanach Zjednoczonych, które łamią prawa człowieka. Z konferencji kończącej spotkanie Bush - Putin wypływał wniosek - na lekcje z przestrzegania praw człowieka USA powinny się udać do Moskwy. Obaj prezydenci, mimo że w stolicy Słowacji spędzili cały dzień, dla prasy byli praktycznie niedostępni. Dla ponad tysiąca dziennikarzy, którzy przyjechali do Bratysławy na amerykańsko-rosyjski szczyt, jedyną szansą na spotkanie była konferencja prasowa. Aby na nią wejść, nie wystarczyła zwykła akredytacja - prowadzono na nią oddzielne zapisy. Sens selekcji wyjaśnił się na konferencji. Właściwie oprócz pierwszego pytania amerykańskiego dziennikarza, który chciał wiedzieć, dlaczego Putin wprowadza autorytaryzm, pozostałe były formami ataku na Busha. Zamiast się dowiedzieć, co obaj prezydenci sądzą o "pomarańczowej rewolucji" na Ukrainie, sytuacji w Iranie czy Syrii, musieliśmy słuchać, jak Bush zapewnia, że USA przestrzegają konstytucji i wolności słowa, a wolność pracy dziennikarzy to fundament demokracji. - Nasz prezydent nie boi się nikogo - z dumą podkreślała przed konferencją Jekaterina Nikonowa, dziennikarka rosyjskiej telewizji państwowej. Po spotkaniu z dziennikarzami ta wiara w Putina przestała dziwić - rosyjski prezydent zapewniał, że nie jest ministrem propagandy, ale jednocześnie dowiódł, że w sztuce manipulowania mediami jest bliski perfekcji. Agaton Koziński Bratysława |
Więcej możesz przeczytać w 9/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.