Nikomu w Europie nie zależy na pojednaniu z USA George Bush miał przyjechać do Europy skruszony i gotowy do kompromisów. Niemcy przygotowywali się do wizyty prezydenta USA w Moguncji przepełnieni wolą pojednania, pod warunkiem że doceni on należną im pozycję w świecie. Skończyło się na zapewnieniach o przełamaniu lodów i dyskusji o protokole z Kioto.
Wyskok Schrodera
Niemcy chcieliby być dla USA najważniejszym partnerem w Europie, ale nie są, dlatego prezydent Bush potraktował apel kanclerza Schrodera o zreformowanie NATO z pobłażaniem. Nic i nikt nie jest w stanie zaszkodzić sojuszowi - powiedział na wstępie swojej wizyty w Brukseli i uznał sprawę za załatwioną. Waszyngton wie, że za wieloma międzynarodowymi inicjatywami czy żądaniami Berlina stoi Paryż. Kiedy w 2002 r. zbliżały się wybory do Bundestagu, a rządząca partia socjaldemokratyczna gwałtownie traciła poparcie, Schroder postanowił wykorzystać przygotowania USA do interwencji w Iraku w wyborczej propagandzie. Z Iraku zrobił "sprawę szefa" i wziął politykę zagraniczną w swoje ręce. Wykorzystał antyamerykańskie i pacyfistyczne nastroje w kraju i wygrał wybory. I to wydaje się jedyną samodzielną niemiecką inicjatywą na arenie międzynarodowej. Nie licząc zabiegów o przyznanie Niemcom stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa z prawem weta.
O ile z wyborami Schroderowi się powiodło, zabiegi o uprzywilejowaną pozycję w ONZ nie przynoszą rezultatów i nie budzą entuzjazmu, także w Europie. Ostatni wyskok Schrodera w sprawie NATO może uniemożliwić, a przynajmniej opóźnić, realizację marzenia, aby staś się jednym z wielkich mocarstw, które w Nowym Jorku decydują o losach świata.
Plagi Busha
Po wizycie Busha w Moguncji zmienił się ton wypowiedzi niemieckich polityków, i to na lepsze. Nie zmieniła się za to w społeczeństwie niemieckim opinia o USA i ich prezydencie. Dwa dni przed przyjazdem Busha media donosiły o dramatycznych przeżyciach mieszkańców dwustutysięcznej stolicy Nadrenii-Palatynatu. Dzieci, które - jak wiadomo - uwielbiają chodzić do szkoły, w tym dniu były zmuszone pozostać w domach. Dorośli byli zrozpaczeni, bo nie wolno im było otwierać okien. A przecież każdy wie, że w zimie Niemcy przez cały dzień trzymają okna szeroko otwarte. Jeden z przewoźników zapowiedział zaskarżenie władz za skreślenie kilkunastu lotów, co będzie go kosztować kilkanaście milionów euro - przez Busha, który lądował na lotnisku we Frankfurcie nad Menem.
Prawdziwa plaga ten Bush, co widać wyraźnie w listach czytelników opublikowanych na łamach tygodnika "Der Spiegel". "To śmieszne. Kiedy myślę o jakimś wariacie z bombą, nie przychodzi mi wcale do głowy Kim Dzong Il. Do tej pory tylko USA doprowadziły do zagłady nuklearnej dwóch wielkich miast" - napisała Inge Wintestetter z Coburga. Andreas Grutzkau z Berlina tak wyjaśnia swoją nienawiść do USA: "Prawdopodobny wariat, który prawdopodobnie dysponuje paroma rakietami nuklearnymi, martwi mnie mniej niż ten, który dysponując ponad 10 tys. rakiet nuklearnych, zagraża pokojowi na świecie". W takiej to atmosferze przebiegała wizyta prezydenta supermocarstwa w mochte gern (chciałoby się) mocarstwie europejskim.
Nie powinny więc budzić zdziwienia wyniki badań, według których Niemcy większym zaufaniem darzą Putina niż Busha. Przecież też bardziej ufają dyktatorowi z Korei Północnej niż prezydentowi USA.
Ślepa miłość do Rosji
Kiedy się obserwuje wszechobecny w Niemczech patologiczny antyamerykanizm i ślepą miłość do Rosji - oba uczucia irracjonalne - można dojść do wniosku, że Niemcy niczego nie nauczyli się z własnej historii. Że jest w ich charakterze narodowym coś, co przeczy zdrowemu oglądowi świata i nie pozwala odróżnić dobra od zła. Amerykanów nienawidzą nie tylko z powodu wojny w Iraku, nienawidzą ich za wszystko, a przede wszystkim za dobro, jakiego doznali ze strony USA w postaci demokracji i dobrobytu. Może też za to, że Amerykanie złamali niemiecką potęgę. Ale Rosjanie zrobili to samo: sowiecka armia nie robiła ceregieli - zwycięski marsz do Berlina naznaczyła falą gwałtów i rabunków.
I nie przyniosła Niemcom nic poza komunistyczną dyktaturą na wschodzie kraju i wywiezieniem wszystkiego, co się dało, z torami kolejowymi włącznie. Czy za to Niemcy szanują Rosję, czy też ta miłość jest podszyta strachem przed nieznaną siłą? Na zasadzie: jeśli nie można zrozumieć duszy Rosjan, to może trzeba ich pokochać.
Przyjaźń Schrodera z Putinem jest nie tylko wyrazem tradycyjnych, od czasów Katarzyny II, ciepłych stosunków między obu krajami, przerywanymi tylko przez wojny. Za ostentacyjnie okazywanymi uczuciami do Putina kryje się coś ważniejszego - polityczny interes. Niemcy i Francja pragną za wszelką cenę utworzyć blok antyamerykański, europejsko-rosyjski. Przeciwwagę dla potęgi USA. Chodzi o to, że nawet wespół w zespół: Niemcy, Francja, Belgia i Luksemburg plus Rosja, nie są w stanie konkurować z Ameryką. Ani gospodarczo, ani militarnie, a w konsekwencji także politycznie. Źródło europejskiej słabości to gospodarka, obciążona garbem zdobyczy socjalnych, który rośnie wraz z UE. Gospodarkę rosyjską charakteryzuje spostrzeżenie, że wszystko jest dokładnie tak jak przed rewolucją - garstka miliarderów i milionerów okupujących zachodnie kurorty i kasyna oraz morze nędzy.
Niemcy na "nie"
Niemcy nie są już krajem na "tak" - napisała przed amerykańsko-niemieckim szczytem liberalna gazeta "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Na "tak" w stosunkach z USA oczywiście. Świeżo odkryta, deklaratywna przyjaźń między Berlinem i Waszyngtonem nie będzie w stanie usunąć nowych i starych kontrowersji. Brzmi to groźnie, ale w rzeczywistości przypomina nadmuchany balon. Artykuł odkrywa prawdziwe intencje niemieckiego rządu i jego rzeczywisty stosunek do USA. Podobno - według gazety - przed wizytą Busha Waszyngton dał do zrozumienia, że oczekuje w Niemczech pozytywnych reakcji na wybory w Iraku. A to jest próba wymuszenia akceptacji stanowiska, którego Niemcy nie podzielają. Niemcy życzą sobie, aby nie traktować ich już jako importera, ale przeciwnie - jako eksportera bezpieczeństwa. Berlin ma się zachowywać z rezerwą do wszystkiego, co płynie z Ameryki. Dlatego nie wolno przesadzać z pomocą dla Iraku, apel o większe zaangażowanie Niemiec w tym kraju należy traktować również z rezerwą. I oczywiście Niemcy muszą nadal twardo trwać przy swoim nein wobec wojny w Iraku.
Niemcy muszą też podchodzić ostrożnie do amerykańskich zapowiedzi demokratyzacji Iraku. Najciekawsze jest zwrócenie uwagi "FAZ" na polityczną grę prowadzoną przez niemiecki rząd, który przestał publicznie marudzić na temat Iraku, ale za kulisami aż się gotuje. Mówi się o wysokiej cenie za wojnę Iraku, jaką jest międzynarodowy terroryzm, o niebezpieczeństwie szyicko-fundamentalistycznych skutków obalenia reżimu Husajna itp. Twarda retoryka jest wciąż aktualna. Negatywna zmiana w Iraku czy nowy spór z Waszyngtonem zostanie natychmiast wyciągnięty na światło dzienne i podany do wiadomości.
Gdy Condoleezza Rice powiedziała Schroderowi, że możliwe jest dyplomatyczne rozwiązanie kryzysu irańskiego, Berlin ocenił to jako pozytywny znak. Za kulisami nikt nie wątpił, że Amerykanie są zdolni do rozwiązania niedyplomatycznego.
Świat się nie zawali, jeśli Berlin będzie mówił Waszyngtonowi "nie". Zresztą robi to od kilku lat, a w tym czasie upadł reżim talibów i Afgańczycy wstąpili na drogę demokracji, a teraz to samo dzieje się w Iraku. Umarł Jaser Arafat, pupil "starej Europy", i nastąpiło porozumienie izraelsko-palestyńskie. W Gruzji i na Ukrainie doszło do pokojowych rewolucji. W tym samym czasie Niemcy pogrążyły się w kryzysie gospodarczym, a realne bezrobocie sięga tam już 16 proc. Świat zmienia się w szalonym tempie, tylko Europa Schrodera i Chiraca tego nie widzi, a jeśli widzi, to nie akceptuje i nie przyjmuje do wiadomości.
Nie można oczekiwać prawdziwego pojednania z USA, bo nikomu w Europie na tym nie zależy. Należy się raczej spodziewać kontynuacji groteskowej rywalizacji i nowych zgrzytów. Do takiej skostniałej i zapatrzonej w siebie Europy trudno przyjść z otwartymi ramionami - jak oczekiwano tego od Busha. Trzeba by na kolanach prosić o łaskę, by wzbudzić wdzięczność i sympatię, a i to nie jest pewne.
Niemcy chcieliby być dla USA najważniejszym partnerem w Europie, ale nie są, dlatego prezydent Bush potraktował apel kanclerza Schrodera o zreformowanie NATO z pobłażaniem. Nic i nikt nie jest w stanie zaszkodzić sojuszowi - powiedział na wstępie swojej wizyty w Brukseli i uznał sprawę za załatwioną. Waszyngton wie, że za wieloma międzynarodowymi inicjatywami czy żądaniami Berlina stoi Paryż. Kiedy w 2002 r. zbliżały się wybory do Bundestagu, a rządząca partia socjaldemokratyczna gwałtownie traciła poparcie, Schroder postanowił wykorzystać przygotowania USA do interwencji w Iraku w wyborczej propagandzie. Z Iraku zrobił "sprawę szefa" i wziął politykę zagraniczną w swoje ręce. Wykorzystał antyamerykańskie i pacyfistyczne nastroje w kraju i wygrał wybory. I to wydaje się jedyną samodzielną niemiecką inicjatywą na arenie międzynarodowej. Nie licząc zabiegów o przyznanie Niemcom stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa z prawem weta.
O ile z wyborami Schroderowi się powiodło, zabiegi o uprzywilejowaną pozycję w ONZ nie przynoszą rezultatów i nie budzą entuzjazmu, także w Europie. Ostatni wyskok Schrodera w sprawie NATO może uniemożliwić, a przynajmniej opóźnić, realizację marzenia, aby staś się jednym z wielkich mocarstw, które w Nowym Jorku decydują o losach świata.
Plagi Busha
Po wizycie Busha w Moguncji zmienił się ton wypowiedzi niemieckich polityków, i to na lepsze. Nie zmieniła się za to w społeczeństwie niemieckim opinia o USA i ich prezydencie. Dwa dni przed przyjazdem Busha media donosiły o dramatycznych przeżyciach mieszkańców dwustutysięcznej stolicy Nadrenii-Palatynatu. Dzieci, które - jak wiadomo - uwielbiają chodzić do szkoły, w tym dniu były zmuszone pozostać w domach. Dorośli byli zrozpaczeni, bo nie wolno im było otwierać okien. A przecież każdy wie, że w zimie Niemcy przez cały dzień trzymają okna szeroko otwarte. Jeden z przewoźników zapowiedział zaskarżenie władz za skreślenie kilkunastu lotów, co będzie go kosztować kilkanaście milionów euro - przez Busha, który lądował na lotnisku we Frankfurcie nad Menem.
Prawdziwa plaga ten Bush, co widać wyraźnie w listach czytelników opublikowanych na łamach tygodnika "Der Spiegel". "To śmieszne. Kiedy myślę o jakimś wariacie z bombą, nie przychodzi mi wcale do głowy Kim Dzong Il. Do tej pory tylko USA doprowadziły do zagłady nuklearnej dwóch wielkich miast" - napisała Inge Wintestetter z Coburga. Andreas Grutzkau z Berlina tak wyjaśnia swoją nienawiść do USA: "Prawdopodobny wariat, który prawdopodobnie dysponuje paroma rakietami nuklearnymi, martwi mnie mniej niż ten, który dysponując ponad 10 tys. rakiet nuklearnych, zagraża pokojowi na świecie". W takiej to atmosferze przebiegała wizyta prezydenta supermocarstwa w mochte gern (chciałoby się) mocarstwie europejskim.
Nie powinny więc budzić zdziwienia wyniki badań, według których Niemcy większym zaufaniem darzą Putina niż Busha. Przecież też bardziej ufają dyktatorowi z Korei Północnej niż prezydentowi USA.
Ślepa miłość do Rosji
Kiedy się obserwuje wszechobecny w Niemczech patologiczny antyamerykanizm i ślepą miłość do Rosji - oba uczucia irracjonalne - można dojść do wniosku, że Niemcy niczego nie nauczyli się z własnej historii. Że jest w ich charakterze narodowym coś, co przeczy zdrowemu oglądowi świata i nie pozwala odróżnić dobra od zła. Amerykanów nienawidzą nie tylko z powodu wojny w Iraku, nienawidzą ich za wszystko, a przede wszystkim za dobro, jakiego doznali ze strony USA w postaci demokracji i dobrobytu. Może też za to, że Amerykanie złamali niemiecką potęgę. Ale Rosjanie zrobili to samo: sowiecka armia nie robiła ceregieli - zwycięski marsz do Berlina naznaczyła falą gwałtów i rabunków.
I nie przyniosła Niemcom nic poza komunistyczną dyktaturą na wschodzie kraju i wywiezieniem wszystkiego, co się dało, z torami kolejowymi włącznie. Czy za to Niemcy szanują Rosję, czy też ta miłość jest podszyta strachem przed nieznaną siłą? Na zasadzie: jeśli nie można zrozumieć duszy Rosjan, to może trzeba ich pokochać.
Przyjaźń Schrodera z Putinem jest nie tylko wyrazem tradycyjnych, od czasów Katarzyny II, ciepłych stosunków między obu krajami, przerywanymi tylko przez wojny. Za ostentacyjnie okazywanymi uczuciami do Putina kryje się coś ważniejszego - polityczny interes. Niemcy i Francja pragną za wszelką cenę utworzyć blok antyamerykański, europejsko-rosyjski. Przeciwwagę dla potęgi USA. Chodzi o to, że nawet wespół w zespół: Niemcy, Francja, Belgia i Luksemburg plus Rosja, nie są w stanie konkurować z Ameryką. Ani gospodarczo, ani militarnie, a w konsekwencji także politycznie. Źródło europejskiej słabości to gospodarka, obciążona garbem zdobyczy socjalnych, który rośnie wraz z UE. Gospodarkę rosyjską charakteryzuje spostrzeżenie, że wszystko jest dokładnie tak jak przed rewolucją - garstka miliarderów i milionerów okupujących zachodnie kurorty i kasyna oraz morze nędzy.
Niemcy na "nie"
Niemcy nie są już krajem na "tak" - napisała przed amerykańsko-niemieckim szczytem liberalna gazeta "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Na "tak" w stosunkach z USA oczywiście. Świeżo odkryta, deklaratywna przyjaźń między Berlinem i Waszyngtonem nie będzie w stanie usunąć nowych i starych kontrowersji. Brzmi to groźnie, ale w rzeczywistości przypomina nadmuchany balon. Artykuł odkrywa prawdziwe intencje niemieckiego rządu i jego rzeczywisty stosunek do USA. Podobno - według gazety - przed wizytą Busha Waszyngton dał do zrozumienia, że oczekuje w Niemczech pozytywnych reakcji na wybory w Iraku. A to jest próba wymuszenia akceptacji stanowiska, którego Niemcy nie podzielają. Niemcy życzą sobie, aby nie traktować ich już jako importera, ale przeciwnie - jako eksportera bezpieczeństwa. Berlin ma się zachowywać z rezerwą do wszystkiego, co płynie z Ameryki. Dlatego nie wolno przesadzać z pomocą dla Iraku, apel o większe zaangażowanie Niemiec w tym kraju należy traktować również z rezerwą. I oczywiście Niemcy muszą nadal twardo trwać przy swoim nein wobec wojny w Iraku.
Niemcy muszą też podchodzić ostrożnie do amerykańskich zapowiedzi demokratyzacji Iraku. Najciekawsze jest zwrócenie uwagi "FAZ" na polityczną grę prowadzoną przez niemiecki rząd, który przestał publicznie marudzić na temat Iraku, ale za kulisami aż się gotuje. Mówi się o wysokiej cenie za wojnę Iraku, jaką jest międzynarodowy terroryzm, o niebezpieczeństwie szyicko-fundamentalistycznych skutków obalenia reżimu Husajna itp. Twarda retoryka jest wciąż aktualna. Negatywna zmiana w Iraku czy nowy spór z Waszyngtonem zostanie natychmiast wyciągnięty na światło dzienne i podany do wiadomości.
Gdy Condoleezza Rice powiedziała Schroderowi, że możliwe jest dyplomatyczne rozwiązanie kryzysu irańskiego, Berlin ocenił to jako pozytywny znak. Za kulisami nikt nie wątpił, że Amerykanie są zdolni do rozwiązania niedyplomatycznego.
Świat się nie zawali, jeśli Berlin będzie mówił Waszyngtonowi "nie". Zresztą robi to od kilku lat, a w tym czasie upadł reżim talibów i Afgańczycy wstąpili na drogę demokracji, a teraz to samo dzieje się w Iraku. Umarł Jaser Arafat, pupil "starej Europy", i nastąpiło porozumienie izraelsko-palestyńskie. W Gruzji i na Ukrainie doszło do pokojowych rewolucji. W tym samym czasie Niemcy pogrążyły się w kryzysie gospodarczym, a realne bezrobocie sięga tam już 16 proc. Świat zmienia się w szalonym tempie, tylko Europa Schrodera i Chiraca tego nie widzi, a jeśli widzi, to nie akceptuje i nie przyjmuje do wiadomości.
Nie można oczekiwać prawdziwego pojednania z USA, bo nikomu w Europie na tym nie zależy. Należy się raczej spodziewać kontynuacji groteskowej rywalizacji i nowych zgrzytów. Do takiej skostniałej i zapatrzonej w siebie Europy trudno przyjść z otwartymi ramionami - jak oczekiwano tego od Busha. Trzeba by na kolanach prosić o łaskę, by wzbudzić wdzięczność i sympatię, a i to nie jest pewne.
Więcej możesz przeczytać w 9/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.