Kandydat na prezydenta Cimoszewicz oddzielił się od marszałka Sejmu Cimoszewicza i obaj wyszli z sali
Czy druga osoba w państwie, główny ustawodawca, może nie znać konstytucji albo ją ignorować? Włodzimierz Cimoszewicz, marszałek Sejmu, złamał w ostatnią sobotę art. 32 ustawy zasadniczej. Przecież "wszyscy są równi wobec prawa. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne". Cimoszewicz zakpił sobie z konstytucji, nie mówiąc o tym, że uchybił powadze Sejmu, którego jest przecież marszałkiem. Cimoszewicz zakpił też sobie z procedury karnej, na której podstawie został wezwany przed komisję śledczą. Przy okazji zademonstrował też całkowite rozdwojenie jaźni.
Cimoszewiczów dwóch
Wezwany przez komisję śledczą ds. PKN Orlen, Cimoszewicz dokonał wykładni ustawy o komisji śledczej i na tej podstawie wystąpił o wyłączenie z prac komisji jej przewodniczącego Andrzeja Aumillera, a także posłów Romana Giertycha, Zbigniewa Wassermanna, Antoniego Macierewicza, Konstantego Miodowicza, Andrzeja Grzesika i Andrzeja Celińskiego (chyba tylko dla równowagi). Zrobił tak, bo uznał, że nie są oni bezstronni. Po pierwsze, dlatego że komentowali zawartość jego teczki z IPN i w ogóle go oceniali. Po drugie, dlatego że ich partyjni koledzy są konkurentami Cimoszewicza w walce o prezydenturę. Ergo: posłowie z komisji są "złączeni w zakresie kampanii wyborczej jednym wspólnym interesem. Chodzi o to, aby mający obecnie największe poparcie społeczne kandydat utracił je. (...) W waszym interesie leży moja porażka wyborcza". Taka psychologiczna, żeby nie powiedzieć psychiatryczna wykładnia prawa jest światowym ewenementem i powinna przejść do historii jako lex Cimoszewicz. Gdyby ją zastosować, niemożliwe byłoby nie tylko żadne postępowanie prokuratorskie i sądowe, ale też żaden egzamin, ocena czy zwykłe badanie. Łaskawości Cimoszewicza można tylko zawdzięczać, że nie wniósł o odebranie członkom komisji czynnego prawa wyborczego.
Stwierdziwszy, że pozostały w komisji poseł Zbigniew Witaszek, którego wyłączenia się nie domagał, nie stanowi kworum, Włodzimierz Cimoszewicz uznał, że jego dalsza obecność przed komisją nie ma sensu. Zanim wyszedł, wprawiwszy w osłupienie przewodniczącego Aumillera, który mówił do jego pleców, Cimoszewicz zademonstrował rozdwojenie jaźni. Stwierdził bowiem: "Oczekuję, że poinformuje pan [Andrzej Aumiller] marszałka Sejmu [Włodzimierza Cimoszewicza] o zaistniałej sytuacji i skieruje pan do niego wniosek o to, aby Prezydium Sejmu rozpatrzyło złożone przeze mnie wnioski". Innymi słowy, kandydat na prezydenta Cimoszewicz oddzielił się od marszałka Sejmu Cimoszewicza i obaj wyszli z sali. Nie wiadomo więc, który powiedział: "Nie pozostaje mi w tej sytuacji nic innego, jak życzyć panom miłego wypoczynku w czasie tego weekendu". Podczas konferencji prasowej, którą zwołał (zwołali) kilka minut później Cimoszewicz (Cimoszewiczowie), dodał (dodali) jeszcze: "Czas udać się do lasu".
Pyszny arogant
Cimoszewicz dowiódł, że jest nieodrodnym dzieckiem PRL. Że podobnie jak Gomułka, Gierek, Jaroszewicz, Babiuch czy Jaruzelski uważa, iż ludzie władzy mogą robić praktycznie wszystko. Zademonstrował przy tym taką pychę i poczucie bezkarności, że członków komisji i obecnych w sali dziennikarzy zwyczajnie zatkało. Dał do zrozumienia, że główny ustawodawca, czyli marszałek Sejmu, może nakładać na obywateli wszelkie prawne ograniczenia, ale sam im nie podlega. Posłowie z komisji nie mogli wyjść z osłupienia. - Takiej lekcji chamstwa nie spodziewałem się od faceta, który ubiega się o urząd prezydenta - mówi "Wprost" Konstanty Miodowicz, członek komisji śledczej z PO. - To przykład skrajnej arogancji. Nie wyobrażam sobie, żeby Cimoszewicz zjawił się na przesłuchaniu u prokuratora i powiedział, że wyłącza prokuratora z przesłuchania, a na odchodnym oświadczył mu, że jedzie sobie na żubry - dodaje Zbigniew Wassermann (PiS). - Arogancja, jaką pokazał Cimoszewicz, da się porównać tylko z czasami, kiedy Polska była folwarkiem Jaruzelskiego - zauważa Antoni Macierewicz (RKN). Nawet lewicowy poseł Andrzej Aumiller (UP) nie mógł wyjść z osłupienia po występie Cimoszewicza. - Tym bardziej jest mi przykro, że jestem człowiekiem lewicy - mówi Aumiller.
Arogancja czy pycha są tylko brzydkimi cechami charakteru i można by przejść nad nimi do porządku. Ważniejsze jest to, że Cimoszewicz postawił się ponad prawem. Trzy komisje śledcze przesłuchały przez ostatnie miesiące prawie stu świadków. Stawili się oni i składali wyjaśnienia - wszyscy oprócz prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który również uznał się za stojącego ponad prawem. To świetna zapowiedź ewentualnych rządów prezydenta Cimoszewicza, który widocznie zamierza sprawować urząd monarchy, a nie pierwszego obywatela. Bardzo to kontrastuje z tym, że bez najmniejszych pretensji i pokrętnych interpretacji prawa przed komisjami śledczymi stanęli dwaj inni kandydaci na prezydenta - Lech Kaczyński i Marek Borowski. Dlaczego oni mogli, a Cimoszewicz nie? Bo jest "kandydatem cieszącym się obecnie największym zaufaniem społecznym".
Wielki interpretator
Kiedy Aleksander Kwaśniewski odmówił stawienia się przed komisją śledczą, dysponował przynajmniej kilkoma naciąganymi ekspertyzami prawnymi. Włodzimierz Cimoszewicz sam sobie wszystko wyłożył i zinterpretował. - Cimoszewicz stawił się przed komisją jako świadek, a nie marszałek Sejmu. Zgodnie z ustawą o komisji śledczej i kodeksem postępowania karnego, każda osoba ma obowiązek stawić się przed komisją i złożyć zeznania - mówi prawnik dr Janusz Kochanowski, prezes fundacji Ius et Lex. Znany adwokat Roman Nowosielski nie ma wątpliwości, że gdyby w podobny sposób zachował się zwykły obywatel zeznający jako świadek, zostałby surowo ukarany. - Gdyby ktoś z moich klientów wyszedł z sali rozpraw, sąd zareagowałby natychmiast: zostałby doprowadzony z powrotem i ukarany karą porządkową - mówi Nowosielski. Także prof. Piotr Kruszyński nie ma wątpliwości, że marszałek Sejmu złamał prawo. - Można zrozumieć powody polityczne, którymi kierował się Włodzimierz Cimoszewicz. Niemniej jednak naruszył prawo, samowolnie opuszczając posiedzenie komisji przed zakończeniem czynności - mówi "Wprost" prof. Kruszyński. - Pomysł wyłączenia członków komisji pod zarzutem braku bezstronności, bo świadek kandyduje na stanowisko prezydenta, to absolutnie nieuprawniona interpretacja. Oznaczałaby ona uniemożliwienie przesłuchania jakichkolwiek osób kandydujących na jakiekolwiek stanowisko polityczne. Doprowadziłoby to do oczywistego paraliżu prac komisji śledczych - podsumowuje dr Janusz Kochanowski.
Praktyczny świętoszek
Dlaczego Włodzimierz Cimoszewicz chciał uniknąć przesłuchania przed komisją śledczą? Teraz, kiedy cieszy się dużym poparciem (około 30 proc.) i wykreował wizerunek polityka nie skompromitowanego, zwyczajnie bał się trudnych pytań, które by ten wizerunek zburzyły. Choćby pytań o wart pół miliona złotych pakiet akcji spółek PKN Orlen i Agora (wydawca "Gazety Wyborczej"). Jak sam napisał w oświadczeniu majątkowym, te akcje miał jeszcze w 2002 r. Roman Giertych chciał wyjaśnić, w jaki sposób Cimoszewicz nabył te akcje, skąd wziął na nie pieniądze i co się z nimi stało. Bo w kolejnych oświadczeniach nie ma ani akcji, ani śladu ich spieniężenia. Podczas naprędce zorganizowanej konferencji prasowej Cimoszewicz tłumaczył, że część pieniędzy pochodziła z pożyczki od córki i zięcia. Giertych chciał się jednak dowiedzieć, czy pożyczka została zarejestrowana w urzędzie skarbowym. Przy okazji Cimoszewicz zaatakował też tygodnik "Wprost", bo nie spodobały mu się pytania naszego dziennikarza dotyczące sposobu objęcia akcji Agory. "To pytania z tezą" - wytłumaczył zebranym. Mimo ucieczki Cimoszewicza posłowie i tak wkrótce dowiedzą się, jak kupił on akcje Orlenu i Agory i jak się ich pozbył. Na wniosek komisji te i inne pytania zostaną skierowane do Komisji Papierów Wartościowych oraz do urzędu skarbowego, w którym Cimoszewicz się rozlicza.
Posłów z komisji śledczej interesowało również, kiedy Cimoszewicz dowiedział się o zatrzymaniu przez UOP byłego prezesa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego i czy konsultowano z nim skład rady nadzorczej Orlenu. Konstanty Miodowicz (PO) chciał zapytać, kiedy Cimoszewicz dowiedział się o istnieniu cypryjskiej spółki J&S, która od grudnia 1996 r., a więc od czasu, kiedy Cimoszewicz był premierem, monopolizuje dostawy rosyjskiej ropy do polskich rafinerii. Innym tematem, który zamierzali drążyć parlamentarzyści, są decyzje dotyczące państwowej spółki Ciech, która także organizowała dostawy ropy do Polski. Jak zadeklarował w rozmowie z "Wprost" szef komisji śledczej Andrzej Aumiller, ta sprawa powinna być wyjaśniona choćby ze względu na wcześniejsze zeznania byłego premiera Józefa Oleksego. Stwierdził on, że ostateczne decyzje, które wykluczyły Ciech z organizowania dostaw ropy i wprowadziły na jego miejsce firmę J&S, zapadły właśnie wtedy, gdy Cimoszewicz był szefem rządu.
Posłowie z komisji śledczej chcieli też spytać Włodzimierza Cimoszewicza o kulisy udzielenia w maju 1997 r. przez jego rząd gwarancji w wysokości 20 mln dolarów dla Kredyt Banku na kredyty udzielane na budowę fabryki osocza w Mielcu. Udzielono je spółce Nedepol (obecnie LFO), należącej m.in. do Włodzimierza Wapińskiego, przyjaciela Aleksandra Kwaśniewskiego i Marka Siwca. Prokuratura w Tarnobrzegu już postawiła zarzut w tej sprawie Wiesławowi Kaczmarkowi, ministrowi gospodarki w rządzie Cimoszewicza.
Bantustan Cimoszewicza
W latach 70. XX wieku z obszaru Republiki Południowej Afryki wydzielono terytoria, na których miały żyć poszczególne plemiona i grupy czarnoskórej ludności. Od nazwy plemienia Bantu nazwano je bantustanami. Regiony te miały być formalnie niepodległymi państwami, w istocie jednak były rezerwatami i narzędziem rasistowskiej polityki apartheidu. Czyżby Cimoszewicz chciał teraz zafundować bantustan Polakom? Obowiązywałyby w nim dwa systemy prawne: jeden dla zwykłych obywateli, drugi dla kasty władców III RP. Czy polscy wyborcy pozwolą Cimoszewiczowi na wprowadzenie prawnego apartheidu? Wszystko rozstrzygnie się przy urnach.
Czy druga osoba w państwie, główny ustawodawca, może nie znać konstytucji albo ją ignorować? Włodzimierz Cimoszewicz, marszałek Sejmu, złamał w ostatnią sobotę art. 32 ustawy zasadniczej. Przecież "wszyscy są równi wobec prawa. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne". Cimoszewicz zakpił sobie z konstytucji, nie mówiąc o tym, że uchybił powadze Sejmu, którego jest przecież marszałkiem. Cimoszewicz zakpił też sobie z procedury karnej, na której podstawie został wezwany przed komisję śledczą. Przy okazji zademonstrował też całkowite rozdwojenie jaźni.
Cimoszewiczów dwóch
Wezwany przez komisję śledczą ds. PKN Orlen, Cimoszewicz dokonał wykładni ustawy o komisji śledczej i na tej podstawie wystąpił o wyłączenie z prac komisji jej przewodniczącego Andrzeja Aumillera, a także posłów Romana Giertycha, Zbigniewa Wassermanna, Antoniego Macierewicza, Konstantego Miodowicza, Andrzeja Grzesika i Andrzeja Celińskiego (chyba tylko dla równowagi). Zrobił tak, bo uznał, że nie są oni bezstronni. Po pierwsze, dlatego że komentowali zawartość jego teczki z IPN i w ogóle go oceniali. Po drugie, dlatego że ich partyjni koledzy są konkurentami Cimoszewicza w walce o prezydenturę. Ergo: posłowie z komisji są "złączeni w zakresie kampanii wyborczej jednym wspólnym interesem. Chodzi o to, aby mający obecnie największe poparcie społeczne kandydat utracił je. (...) W waszym interesie leży moja porażka wyborcza". Taka psychologiczna, żeby nie powiedzieć psychiatryczna wykładnia prawa jest światowym ewenementem i powinna przejść do historii jako lex Cimoszewicz. Gdyby ją zastosować, niemożliwe byłoby nie tylko żadne postępowanie prokuratorskie i sądowe, ale też żaden egzamin, ocena czy zwykłe badanie. Łaskawości Cimoszewicza można tylko zawdzięczać, że nie wniósł o odebranie członkom komisji czynnego prawa wyborczego.
Stwierdziwszy, że pozostały w komisji poseł Zbigniew Witaszek, którego wyłączenia się nie domagał, nie stanowi kworum, Włodzimierz Cimoszewicz uznał, że jego dalsza obecność przed komisją nie ma sensu. Zanim wyszedł, wprawiwszy w osłupienie przewodniczącego Aumillera, który mówił do jego pleców, Cimoszewicz zademonstrował rozdwojenie jaźni. Stwierdził bowiem: "Oczekuję, że poinformuje pan [Andrzej Aumiller] marszałka Sejmu [Włodzimierza Cimoszewicza] o zaistniałej sytuacji i skieruje pan do niego wniosek o to, aby Prezydium Sejmu rozpatrzyło złożone przeze mnie wnioski". Innymi słowy, kandydat na prezydenta Cimoszewicz oddzielił się od marszałka Sejmu Cimoszewicza i obaj wyszli z sali. Nie wiadomo więc, który powiedział: "Nie pozostaje mi w tej sytuacji nic innego, jak życzyć panom miłego wypoczynku w czasie tego weekendu". Podczas konferencji prasowej, którą zwołał (zwołali) kilka minut później Cimoszewicz (Cimoszewiczowie), dodał (dodali) jeszcze: "Czas udać się do lasu".
Pyszny arogant
Cimoszewicz dowiódł, że jest nieodrodnym dzieckiem PRL. Że podobnie jak Gomułka, Gierek, Jaroszewicz, Babiuch czy Jaruzelski uważa, iż ludzie władzy mogą robić praktycznie wszystko. Zademonstrował przy tym taką pychę i poczucie bezkarności, że członków komisji i obecnych w sali dziennikarzy zwyczajnie zatkało. Dał do zrozumienia, że główny ustawodawca, czyli marszałek Sejmu, może nakładać na obywateli wszelkie prawne ograniczenia, ale sam im nie podlega. Posłowie z komisji nie mogli wyjść z osłupienia. - Takiej lekcji chamstwa nie spodziewałem się od faceta, który ubiega się o urząd prezydenta - mówi "Wprost" Konstanty Miodowicz, członek komisji śledczej z PO. - To przykład skrajnej arogancji. Nie wyobrażam sobie, żeby Cimoszewicz zjawił się na przesłuchaniu u prokuratora i powiedział, że wyłącza prokuratora z przesłuchania, a na odchodnym oświadczył mu, że jedzie sobie na żubry - dodaje Zbigniew Wassermann (PiS). - Arogancja, jaką pokazał Cimoszewicz, da się porównać tylko z czasami, kiedy Polska była folwarkiem Jaruzelskiego - zauważa Antoni Macierewicz (RKN). Nawet lewicowy poseł Andrzej Aumiller (UP) nie mógł wyjść z osłupienia po występie Cimoszewicza. - Tym bardziej jest mi przykro, że jestem człowiekiem lewicy - mówi Aumiller.
Arogancja czy pycha są tylko brzydkimi cechami charakteru i można by przejść nad nimi do porządku. Ważniejsze jest to, że Cimoszewicz postawił się ponad prawem. Trzy komisje śledcze przesłuchały przez ostatnie miesiące prawie stu świadków. Stawili się oni i składali wyjaśnienia - wszyscy oprócz prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który również uznał się za stojącego ponad prawem. To świetna zapowiedź ewentualnych rządów prezydenta Cimoszewicza, który widocznie zamierza sprawować urząd monarchy, a nie pierwszego obywatela. Bardzo to kontrastuje z tym, że bez najmniejszych pretensji i pokrętnych interpretacji prawa przed komisjami śledczymi stanęli dwaj inni kandydaci na prezydenta - Lech Kaczyński i Marek Borowski. Dlaczego oni mogli, a Cimoszewicz nie? Bo jest "kandydatem cieszącym się obecnie największym zaufaniem społecznym".
Wielki interpretator
Kiedy Aleksander Kwaśniewski odmówił stawienia się przed komisją śledczą, dysponował przynajmniej kilkoma naciąganymi ekspertyzami prawnymi. Włodzimierz Cimoszewicz sam sobie wszystko wyłożył i zinterpretował. - Cimoszewicz stawił się przed komisją jako świadek, a nie marszałek Sejmu. Zgodnie z ustawą o komisji śledczej i kodeksem postępowania karnego, każda osoba ma obowiązek stawić się przed komisją i złożyć zeznania - mówi prawnik dr Janusz Kochanowski, prezes fundacji Ius et Lex. Znany adwokat Roman Nowosielski nie ma wątpliwości, że gdyby w podobny sposób zachował się zwykły obywatel zeznający jako świadek, zostałby surowo ukarany. - Gdyby ktoś z moich klientów wyszedł z sali rozpraw, sąd zareagowałby natychmiast: zostałby doprowadzony z powrotem i ukarany karą porządkową - mówi Nowosielski. Także prof. Piotr Kruszyński nie ma wątpliwości, że marszałek Sejmu złamał prawo. - Można zrozumieć powody polityczne, którymi kierował się Włodzimierz Cimoszewicz. Niemniej jednak naruszył prawo, samowolnie opuszczając posiedzenie komisji przed zakończeniem czynności - mówi "Wprost" prof. Kruszyński. - Pomysł wyłączenia członków komisji pod zarzutem braku bezstronności, bo świadek kandyduje na stanowisko prezydenta, to absolutnie nieuprawniona interpretacja. Oznaczałaby ona uniemożliwienie przesłuchania jakichkolwiek osób kandydujących na jakiekolwiek stanowisko polityczne. Doprowadziłoby to do oczywistego paraliżu prac komisji śledczych - podsumowuje dr Janusz Kochanowski.
Praktyczny świętoszek
Dlaczego Włodzimierz Cimoszewicz chciał uniknąć przesłuchania przed komisją śledczą? Teraz, kiedy cieszy się dużym poparciem (około 30 proc.) i wykreował wizerunek polityka nie skompromitowanego, zwyczajnie bał się trudnych pytań, które by ten wizerunek zburzyły. Choćby pytań o wart pół miliona złotych pakiet akcji spółek PKN Orlen i Agora (wydawca "Gazety Wyborczej"). Jak sam napisał w oświadczeniu majątkowym, te akcje miał jeszcze w 2002 r. Roman Giertych chciał wyjaśnić, w jaki sposób Cimoszewicz nabył te akcje, skąd wziął na nie pieniądze i co się z nimi stało. Bo w kolejnych oświadczeniach nie ma ani akcji, ani śladu ich spieniężenia. Podczas naprędce zorganizowanej konferencji prasowej Cimoszewicz tłumaczył, że część pieniędzy pochodziła z pożyczki od córki i zięcia. Giertych chciał się jednak dowiedzieć, czy pożyczka została zarejestrowana w urzędzie skarbowym. Przy okazji Cimoszewicz zaatakował też tygodnik "Wprost", bo nie spodobały mu się pytania naszego dziennikarza dotyczące sposobu objęcia akcji Agory. "To pytania z tezą" - wytłumaczył zebranym. Mimo ucieczki Cimoszewicza posłowie i tak wkrótce dowiedzą się, jak kupił on akcje Orlenu i Agory i jak się ich pozbył. Na wniosek komisji te i inne pytania zostaną skierowane do Komisji Papierów Wartościowych oraz do urzędu skarbowego, w którym Cimoszewicz się rozlicza.
Posłów z komisji śledczej interesowało również, kiedy Cimoszewicz dowiedział się o zatrzymaniu przez UOP byłego prezesa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego i czy konsultowano z nim skład rady nadzorczej Orlenu. Konstanty Miodowicz (PO) chciał zapytać, kiedy Cimoszewicz dowiedział się o istnieniu cypryjskiej spółki J&S, która od grudnia 1996 r., a więc od czasu, kiedy Cimoszewicz był premierem, monopolizuje dostawy rosyjskiej ropy do polskich rafinerii. Innym tematem, który zamierzali drążyć parlamentarzyści, są decyzje dotyczące państwowej spółki Ciech, która także organizowała dostawy ropy do Polski. Jak zadeklarował w rozmowie z "Wprost" szef komisji śledczej Andrzej Aumiller, ta sprawa powinna być wyjaśniona choćby ze względu na wcześniejsze zeznania byłego premiera Józefa Oleksego. Stwierdził on, że ostateczne decyzje, które wykluczyły Ciech z organizowania dostaw ropy i wprowadziły na jego miejsce firmę J&S, zapadły właśnie wtedy, gdy Cimoszewicz był szefem rządu.
Posłowie z komisji śledczej chcieli też spytać Włodzimierza Cimoszewicza o kulisy udzielenia w maju 1997 r. przez jego rząd gwarancji w wysokości 20 mln dolarów dla Kredyt Banku na kredyty udzielane na budowę fabryki osocza w Mielcu. Udzielono je spółce Nedepol (obecnie LFO), należącej m.in. do Włodzimierza Wapińskiego, przyjaciela Aleksandra Kwaśniewskiego i Marka Siwca. Prokuratura w Tarnobrzegu już postawiła zarzut w tej sprawie Wiesławowi Kaczmarkowi, ministrowi gospodarki w rządzie Cimoszewicza.
Bantustan Cimoszewicza
W latach 70. XX wieku z obszaru Republiki Południowej Afryki wydzielono terytoria, na których miały żyć poszczególne plemiona i grupy czarnoskórej ludności. Od nazwy plemienia Bantu nazwano je bantustanami. Regiony te miały być formalnie niepodległymi państwami, w istocie jednak były rezerwatami i narzędziem rasistowskiej polityki apartheidu. Czyżby Cimoszewicz chciał teraz zafundować bantustan Polakom? Obowiązywałyby w nim dwa systemy prawne: jeden dla zwykłych obywateli, drugi dla kasty władców III RP. Czy polscy wyborcy pozwolą Cimoszewiczowi na wprowadzenie prawnego apartheidu? Wszystko rozstrzygnie się przy urnach.
Więcej możesz przeczytać w 28/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.