Olimpiada w Londynie to koniec politycznej kariery... Jacques'a Chiraca Paryż miał więcej gotowych obiektów, mocniejsze zaplecze finansowe i doskonale dopracowane plany rozbudowy. Wygrał jednak Londyn. Bo reprezentuje to, co nowe, energiczne i pozytywne. Reprezentuje to, co swoją uśmiechniętą twarzą utożsamia Tony Blair, to, co jego równie jak on młodzi doradcy nazywają Cool Britannia. Tej żywotności nie są w stanie zmienić nawet ostatnie zamachy terrorystyczne. Paryż trąci natomiast stęchlizną. I był reprezentowany przez machine `a perdre - maszynę do przegrywania, skwaśniałego cynika Jacques'a Chiraca.
Waterloo Chiraca
Tylko w ciągu ostatniego roku Chirac doprowadził do antyfrancuskiej rewolty w Wybrzeżu Kości Słoniowej, przegrał batalię o przywództwo prawicy z Nicolasem Sarkozym, przegrał walkę o sukces gospodarczy (wzrost graniczy z recesją, a bezrobocie osiąga 10 proc.), przegrał referendum w sprawie traktatu konstytucyjnego: 14 kwietnia konfrontował się w telewizji z młodzieżą i zamiast zapewnić zwycięstwo zwolennikom "oui", spowodował zwiększenie zwolenników "non". Przegrał batalię o europejski budżet, a teraz przegrał igrzyska olimpijskie.
Igrzyska to dzisiaj nie tylko honorowy laur, nie tylko prestiż i światowy rozgłos, ale także 35 mld euro zysków bezpośrednich i drugie tyle pośrednich. To także 200 tys. miejsc pracy tymczasowych i 40--60 tys. stałych. To euforia na giełdzie i historyczny boom w tak istotnej gałęzi gospodarki jak budownictwo. To również radość bogatych i biednych, zadowolenie społeczeństwa, społeczna zgoda na reformy, które mogą uzdrowić przeregulowaną i przesocjalizowaną gospodarkę. Porażka Chiraca była więc boleśniejsza, niż można przypuszczać.
Paryż może by wygrał - zgodnie z oczekiwaniami i z typami bookmacherów, gdyby chociaż Chirac pozostał w domu. Po serii porażek zapragnął jednak zakosztować triumfu i jeszcze raz odbić się od dna sondaży popularności. Pojechał do Singapuru, by się sfotografować wśród uśmiechniętych zwycięzców, ale tam, jak sam zwykł strofować liderów "nowej" Europy, "stracił okazję, by siedzieć cicho".
Trafiony, zatopiony
"Brytyjczycy mają po Finach najgorszą kuchnię w Europie" i "jedynym wkładem Wielkiej Brytanii w europejskie rolnictwo są wściekłe krowy" - był łaskaw powiedzieć Chirac. Wystarczyło: swoimi dowcipasami i nieznośnym puszeniem się przed kamerami zirytował tych czterech-pięciu delegatów Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, którzy w ostatniej chwili zmienili zdanie i oddali swoje głosy na Londyn. Zrobili to wraz z delegatami z USA, Skandynawii, Włoch i - co dziwne w kontekście niedawnych przechadzek Chiraca z Putinem po brzozowym gaju w Kaliningradzie - z delegatami Rosji.
Gdyby wygrał Nowy Jork, Madryt czy - zwłaszcza - Moskwa, poczucie upokorzenia nie byłoby we Francji tak wielkie. Ale wygrał odwieczny rywal. Nic dziwnego, że w czwartkowej francuskiej prasie najczęściej powtarzanymi słowami były "Waterloo" i "Trafalgar". Nim jeszcze rozmontowano nad Sekwaną świecący wielki napis "Paris 2012", mer Bertrand Delanoe (zadeklarowany homoseksualista, który z pewnością nie odmówiłby zezwolenia na paradę równości) wspomniał coś o delegatach MKOl wychodzących z apartamentów Blaira i szefa brytyjskiego komitetu organizacyjnego lorda Sebastiana Coe w słynnym hotelu Riffles w Singapurze. Urażeni w swej dumie, upokorzeni Francuzi nie uwierzyli jednak w teorię spiskową. Bez pudła zlokalizowali winnego i rozpoczęli proces dekonstrukcji swojego prezydenta.
Kto chadza z kulawym, uczy się kuleć
Kiedy Belg Jacques Rogge, przewodniczący MKOl, promujący na wszystkie sposoby Paryż, ogłosił zwycięstwo Londynu, w wielu stolicach świata rozległ się okrzyk radości. Nie z sympatii dla brytyjskiej stolicy, lecz z antypatii do Chiraca. "Chirac dostał w d..." - słychać było jednomyślny okrzyk. "The Olimpic Games of 2012 will take place in the city of London" - powiedział Rogge i pewnie nie był świadom, że tymi słowami zakończył karierę polityczną Chiraca. Miejmy nadzieję, że zakończył też na długo pewną epokę w europejskiej polityce. Epokę buty, dyktatów, inkasowania dawnego grandeur - prawdziwego czy urojonego. Zakończył epokę dojenia unijnego budżetu, pakowania go w nieproduktywne sektory i ściubienia grosza na naukę, badania i nowe technologie. Epokę odraczania reform, epokę doraźnych korzyści politycznych. Wzniesiono kielichy: za taką okazję warto było pociągnąć łyk dobrego bordeaux, chablis, syrah czy nawet z reguły niedobrego beaujolais. Chirac może się dziś pocieszać wyłącznie w towarzystwie miłośników marksizmu: Gerharda Schroedera, Jose Luisa Rodrigueza Zapatero i Władimira Putina. Cóż, "kto chadza z kulawym, uczy się kuleć" - jak mówi włoskie przysłowie.
Era Blaira
Poszarzały z wściekłości Chirac zdobył się tylko na congratulations `a Londres. A Blair wrócił przed ogłoszeniem decyzji MKOl z Singapuru do szkockiego Gleneagles i w oczekiwaniu na pierwszych uczestników szczytu G-8 (właściwie G-9, bo był tam również przywódca Chin) wyszedł na spacer do parku z szefem swojego gabinetu Jonathanem Powellem. O 12.47, na dwie minuty przed oficjalnym ogłoszeniem wyników ostatniego głosowania, zadzwonił telefon Powella. Mężczyzna z centrali telefonicznej przy Downing Street w odległym Londynie powiedział: "Mam dla premiera wiadomość w sprawie olimpiady". Powell, oddając aparat Blairowi, stwierdził: "Obawiam się, że to wiadomość, której nie chcielibyśmy otrzymać". Blair usłyszał: "Sir, wygrał Londyn". I podobno wydał dziki okrzyk radości, objął swego współpracownika oraz w nietypowy dla premierów i pacjentów z problemami sercowymi sposób pogalopował do żony Cherie, by przekazać jej radosną wiadomość i uczcić ją tak, jak tylko zżyte małżeństwa potrafią.
"Blair the winner" - ogłosiły brytyjskie gazety. "The new Churchill" - wyrokowały inne. Ci komentatorzy, którzy jeszcze na tydzień przed ostatnimi wyborami ogłaszali "koniec epoki Blaira", pisali o "dziecku szczęścia" i "polityku stulecia, który pozostawi po sobie niezatartą spuściznę". Wtedy jeszcze nie wiedziano o zamachach w Londynie. Ale nawet po zamachach, starcie Chiraca z Blairem miało w sobie coś epokowego, niosło porażkę starej i jutrzenkę nowej Europy. Skończyła się era Chiraca, zaczęła się era Blaira.
Prawo 25. równoleżnika
Jaką rolę odegrał sport w tytanicznym starciu Londynu z Paryżem? Żadnej. Odkąd Coca-Cola kupiła sobie igrzyska w roku, w którym najzwyklejsza przyzwoitość nakazywała przyznać je Atenom, sport jest drugoplanowym dodatkiem do tej imprezy. Liczy się szmal, pecunia, która nie śmierdzi - jak mawiał cesarz Wespazjan, nakazując wyjmować monety z urynałów. Obowiązuje "prawo 25. równoleżnika półkuli północnej", liczą się tylko miasta, które leżą w jego bezpośredniej bliskości. O prawo do organizacji igrzysk rywalizowały Nowy Jork, Londyn, Paryż, Moskwa i - nieco za bardzo wysunięty na południe - Madryt. Pozostali kandydaci: Lipsk, Stambuł, Hawana i Rio de Janeiro, zostali wyeliminowani już w pierwszej fazie: Rio - bo leżało na półkuli południowej i w związku z tym było bez szans, a pozostali - bo są za biedni i nie mają prawa podskakiwać miastom dysponującym oficjalnie budżetami w wysokości 2-3 mln dolarów, a nieoficjalnie - dwukrotnie wyższymi.
Po porażce Paryża Francuzom na otarcie łez pozostał tylko baron Pierre de Coubertin. Rzeczywistość i "run for money" uczyniły zeń najbardziej dziś patetyczną z postaci historycznych. Udział to zawracanie głowy, liczy się zwycięstwo i związany z nim cash. O miejscach na podium już dawno my, dziennikarze, powinniśmy informować w rubryce "Ekonomia", a nie w rubryce "Sport".
Igrzyska olimpijskie budzą niesmak, podobnie jak mityngi lekkoatletyczne czy bankierskie starcia w piłkarskiej Lidze Mistrzów. Pora zatem na zmowę. Zmowę nas, kibiców, którym z niewiadomych względów nadal bliska jest idea szlachetnej rywalizacji i międzynarodowego braterstwa przez sport. Zmowę mediów, dających dziś zbędny rozgłos sukcesom wypracowanym w zaciszach gabinetów finansowych molochów. Pozostawmy MKOl, FIFA, UEFA, ILAA itp. bankierom i kombinatorom. Propagujmy ubogie, a może nawet źle zorganizowane igrzyska w Lagos, Bujumburze, Antananarywa, Tegucigalpie czy Muskacie. A po zakończeniu epoki Kwaśniewskiego może nawet w Warszawie?
Tylko w ciągu ostatniego roku Chirac doprowadził do antyfrancuskiej rewolty w Wybrzeżu Kości Słoniowej, przegrał batalię o przywództwo prawicy z Nicolasem Sarkozym, przegrał walkę o sukces gospodarczy (wzrost graniczy z recesją, a bezrobocie osiąga 10 proc.), przegrał referendum w sprawie traktatu konstytucyjnego: 14 kwietnia konfrontował się w telewizji z młodzieżą i zamiast zapewnić zwycięstwo zwolennikom "oui", spowodował zwiększenie zwolenników "non". Przegrał batalię o europejski budżet, a teraz przegrał igrzyska olimpijskie.
Igrzyska to dzisiaj nie tylko honorowy laur, nie tylko prestiż i światowy rozgłos, ale także 35 mld euro zysków bezpośrednich i drugie tyle pośrednich. To także 200 tys. miejsc pracy tymczasowych i 40--60 tys. stałych. To euforia na giełdzie i historyczny boom w tak istotnej gałęzi gospodarki jak budownictwo. To również radość bogatych i biednych, zadowolenie społeczeństwa, społeczna zgoda na reformy, które mogą uzdrowić przeregulowaną i przesocjalizowaną gospodarkę. Porażka Chiraca była więc boleśniejsza, niż można przypuszczać.
Paryż może by wygrał - zgodnie z oczekiwaniami i z typami bookmacherów, gdyby chociaż Chirac pozostał w domu. Po serii porażek zapragnął jednak zakosztować triumfu i jeszcze raz odbić się od dna sondaży popularności. Pojechał do Singapuru, by się sfotografować wśród uśmiechniętych zwycięzców, ale tam, jak sam zwykł strofować liderów "nowej" Europy, "stracił okazję, by siedzieć cicho".
Trafiony, zatopiony
"Brytyjczycy mają po Finach najgorszą kuchnię w Europie" i "jedynym wkładem Wielkiej Brytanii w europejskie rolnictwo są wściekłe krowy" - był łaskaw powiedzieć Chirac. Wystarczyło: swoimi dowcipasami i nieznośnym puszeniem się przed kamerami zirytował tych czterech-pięciu delegatów Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, którzy w ostatniej chwili zmienili zdanie i oddali swoje głosy na Londyn. Zrobili to wraz z delegatami z USA, Skandynawii, Włoch i - co dziwne w kontekście niedawnych przechadzek Chiraca z Putinem po brzozowym gaju w Kaliningradzie - z delegatami Rosji.
Gdyby wygrał Nowy Jork, Madryt czy - zwłaszcza - Moskwa, poczucie upokorzenia nie byłoby we Francji tak wielkie. Ale wygrał odwieczny rywal. Nic dziwnego, że w czwartkowej francuskiej prasie najczęściej powtarzanymi słowami były "Waterloo" i "Trafalgar". Nim jeszcze rozmontowano nad Sekwaną świecący wielki napis "Paris 2012", mer Bertrand Delanoe (zadeklarowany homoseksualista, który z pewnością nie odmówiłby zezwolenia na paradę równości) wspomniał coś o delegatach MKOl wychodzących z apartamentów Blaira i szefa brytyjskiego komitetu organizacyjnego lorda Sebastiana Coe w słynnym hotelu Riffles w Singapurze. Urażeni w swej dumie, upokorzeni Francuzi nie uwierzyli jednak w teorię spiskową. Bez pudła zlokalizowali winnego i rozpoczęli proces dekonstrukcji swojego prezydenta.
Kto chadza z kulawym, uczy się kuleć
Kiedy Belg Jacques Rogge, przewodniczący MKOl, promujący na wszystkie sposoby Paryż, ogłosił zwycięstwo Londynu, w wielu stolicach świata rozległ się okrzyk radości. Nie z sympatii dla brytyjskiej stolicy, lecz z antypatii do Chiraca. "Chirac dostał w d..." - słychać było jednomyślny okrzyk. "The Olimpic Games of 2012 will take place in the city of London" - powiedział Rogge i pewnie nie był świadom, że tymi słowami zakończył karierę polityczną Chiraca. Miejmy nadzieję, że zakończył też na długo pewną epokę w europejskiej polityce. Epokę buty, dyktatów, inkasowania dawnego grandeur - prawdziwego czy urojonego. Zakończył epokę dojenia unijnego budżetu, pakowania go w nieproduktywne sektory i ściubienia grosza na naukę, badania i nowe technologie. Epokę odraczania reform, epokę doraźnych korzyści politycznych. Wzniesiono kielichy: za taką okazję warto było pociągnąć łyk dobrego bordeaux, chablis, syrah czy nawet z reguły niedobrego beaujolais. Chirac może się dziś pocieszać wyłącznie w towarzystwie miłośników marksizmu: Gerharda Schroedera, Jose Luisa Rodrigueza Zapatero i Władimira Putina. Cóż, "kto chadza z kulawym, uczy się kuleć" - jak mówi włoskie przysłowie.
Era Blaira
Poszarzały z wściekłości Chirac zdobył się tylko na congratulations `a Londres. A Blair wrócił przed ogłoszeniem decyzji MKOl z Singapuru do szkockiego Gleneagles i w oczekiwaniu na pierwszych uczestników szczytu G-8 (właściwie G-9, bo był tam również przywódca Chin) wyszedł na spacer do parku z szefem swojego gabinetu Jonathanem Powellem. O 12.47, na dwie minuty przed oficjalnym ogłoszeniem wyników ostatniego głosowania, zadzwonił telefon Powella. Mężczyzna z centrali telefonicznej przy Downing Street w odległym Londynie powiedział: "Mam dla premiera wiadomość w sprawie olimpiady". Powell, oddając aparat Blairowi, stwierdził: "Obawiam się, że to wiadomość, której nie chcielibyśmy otrzymać". Blair usłyszał: "Sir, wygrał Londyn". I podobno wydał dziki okrzyk radości, objął swego współpracownika oraz w nietypowy dla premierów i pacjentów z problemami sercowymi sposób pogalopował do żony Cherie, by przekazać jej radosną wiadomość i uczcić ją tak, jak tylko zżyte małżeństwa potrafią.
"Blair the winner" - ogłosiły brytyjskie gazety. "The new Churchill" - wyrokowały inne. Ci komentatorzy, którzy jeszcze na tydzień przed ostatnimi wyborami ogłaszali "koniec epoki Blaira", pisali o "dziecku szczęścia" i "polityku stulecia, który pozostawi po sobie niezatartą spuściznę". Wtedy jeszcze nie wiedziano o zamachach w Londynie. Ale nawet po zamachach, starcie Chiraca z Blairem miało w sobie coś epokowego, niosło porażkę starej i jutrzenkę nowej Europy. Skończyła się era Chiraca, zaczęła się era Blaira.
Prawo 25. równoleżnika
Jaką rolę odegrał sport w tytanicznym starciu Londynu z Paryżem? Żadnej. Odkąd Coca-Cola kupiła sobie igrzyska w roku, w którym najzwyklejsza przyzwoitość nakazywała przyznać je Atenom, sport jest drugoplanowym dodatkiem do tej imprezy. Liczy się szmal, pecunia, która nie śmierdzi - jak mawiał cesarz Wespazjan, nakazując wyjmować monety z urynałów. Obowiązuje "prawo 25. równoleżnika półkuli północnej", liczą się tylko miasta, które leżą w jego bezpośredniej bliskości. O prawo do organizacji igrzysk rywalizowały Nowy Jork, Londyn, Paryż, Moskwa i - nieco za bardzo wysunięty na południe - Madryt. Pozostali kandydaci: Lipsk, Stambuł, Hawana i Rio de Janeiro, zostali wyeliminowani już w pierwszej fazie: Rio - bo leżało na półkuli południowej i w związku z tym było bez szans, a pozostali - bo są za biedni i nie mają prawa podskakiwać miastom dysponującym oficjalnie budżetami w wysokości 2-3 mln dolarów, a nieoficjalnie - dwukrotnie wyższymi.
Po porażce Paryża Francuzom na otarcie łez pozostał tylko baron Pierre de Coubertin. Rzeczywistość i "run for money" uczyniły zeń najbardziej dziś patetyczną z postaci historycznych. Udział to zawracanie głowy, liczy się zwycięstwo i związany z nim cash. O miejscach na podium już dawno my, dziennikarze, powinniśmy informować w rubryce "Ekonomia", a nie w rubryce "Sport".
Igrzyska olimpijskie budzą niesmak, podobnie jak mityngi lekkoatletyczne czy bankierskie starcia w piłkarskiej Lidze Mistrzów. Pora zatem na zmowę. Zmowę nas, kibiców, którym z niewiadomych względów nadal bliska jest idea szlachetnej rywalizacji i międzynarodowego braterstwa przez sport. Zmowę mediów, dających dziś zbędny rozgłos sukcesom wypracowanym w zaciszach gabinetów finansowych molochów. Pozostawmy MKOl, FIFA, UEFA, ILAA itp. bankierom i kombinatorom. Propagujmy ubogie, a może nawet źle zorganizowane igrzyska w Lagos, Bujumburze, Antananarywa, Tegucigalpie czy Muskacie. A po zakończeniu epoki Kwaśniewskiego może nawet w Warszawie?
Więcej możesz przeczytać w 28/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.