Ma wielką głowę tworzącą medialne opinie i niezdarne polityczne ciałko Przerwaniem ciszy wokół coraz bardziej skandalicznej maniery wykorzystywania pamięci o solidarnościowym ruchu do wspierania polskiej lewej nogi jest list grupy ludzi dawnej "Solidarności". Wzywają oni Władysława Frasyniuka do "opamiętania się". Szef Partii Demokratycznej przyzwyczaił się do roli politycznego skandalisty, używając w razie krytyki wizerunku bohatera podziemia z lat 80. jako tarczy. List niekwestionowanych legend podziemia "S" - jak Konrad Bieliński czy Czesław Bielecki - odmawia zgody na używanie pamięci Sierpnia do obrony kłamstw Marka Belki. Wyrazisty protest ludzi opozycji jest dobrą okazją do szerszej analizy politycznej metody działania Demokratów.pl.
Demokracja na wyłączność
Manifesty "Oskarżam!!!" i "Żądam!!!" Władysława Frasyniuka i Henryki Bochniarz groteskowo nawiązują do słynnego listu Emila Zoli w obronie Dreyfusa. Groteskowe i sztubackie jest też epatowanie wykrzyknikami. Porażający jest natomiast sposób, w jaki liderzy PD opisują działalność IPN. Historycy instytutu są kreowani na ludzi z definicji podłych, łasych na "medialne pięć minut" budowane na krzywdzie innych. Niezwykle łatwo przychodzi Frasyniukowi oskarżanie zarówno IPN, jak i komisji sejmowych o "łamanie prawa, moralności, zasad etyki i zwykłej ludzkiej przyzwoitości". Z kolei Henryka Bochniarz bez większych ceregieli nazywa IPN "Instytutem Polskiej Niesławy". A przecież instytut powołano na podstawie ustawy, którą poparli politycy Unii Wolności - poprzedniczki Partii Demokratycznej. PD, uwielbiająca image partii twórców demokratycznego państwa, nie ma żadnych skrupułów, by IPN poniżać i obrażać. Zazwyczaj politykom PD w polemikach towarzyszy obowiązkowa dyskredytacja moralna: liderzy tej partii definiują swoich adwersarzy jako ludzi podłych, kierujących się najniższymi pobudkami.
Lewica ma zawsze rację
W USA czy Wielkiej Brytanii starannie rozróżniano krytykę politycznych przeciwników i dyskredytowanie samych instytucji, które akurat przejęli rywale. Nie niszczy się autorytetu instytucji, bo na dłuższą metę rozsadza to demokrację. Co więcej, dojrzałe demokracje są silne politykami, którzy potrafią się wznieść ponad przynależność do danego obozu w obliczu zjawisk groźnych dla jakości demokracji. Nic podobnego nie zdarzyło się w wypadku polskich komisji śledczych. O ile jeszcze przy Rywingate politycy ówczesnej Unii Wolności sekundowali wyjaśnianiu, kto był w grupie trzymającej władzę, bo ta działała na niekorzyść spółki Agora, o tyle już w wypadku komisji ds. Orlenu i PZU liderzy PD zachowują jednoznaczną wrogość.
Bliski środowisku PD Henryk Wujec w liście broniącym Frasyniuka pisze, że członkom komisji nie chodzi o prawdę, a o "dopadnięcie zwierzyny". Słuchając polityków PD, można odnieść wrażenie, że komisję tworzy jeden człowiek - Roman Giertych. "Państwowców" z PD nie interesuje, czy były wielopiętrowe układy korupcyjne. Nieomylnie jednak uderzają na alarm, gdy najmniejsza krzywda dzieje się ich pupilkowi - Markowi Belce. Co charakterystyczne, Władysław Frasyniuk i jego koledzy faktycznie kwestionują samo istnienie komisji śledczych.
Niegdyś lewicowa intelektualistka Simone de Beauvoire mawiała: "Wolę się mylić z Sartre'em, niż mieć rację z Raymondem Aronem". W myśl tej sentencji, lewicowość Jeana-Paula Sartre'a miała mu zawsze dawać rację, zaś prawicowość konserwatywnego myśliciela Arona w każdym wypadku odbierała mu słuszność. Dziś Frasyniuk proponuje nam nową wersję dogmatu de Beauvoire: lepiej popierać nawet najbardziej żenujące krętactwa Belki, niż zastanowić się nad tym, co swoimi pytaniami ustala komisja, w której działa Giertych.
Puklerz moralnej wyższości
Nużący styl odmawiania adwersarzom legitymacji moralnej to, niestety, maniera, która ma korzenie w opozycyjnych czasach. Wówczas dla nękanej przez SB korowskiej opozycji silne podkreślanie motywacji moralnej było niezbędne do zachowania własnej godności i przezwyciężania bariery strachu. Korowcy musieli się bronić przed atakami i prowokacjami, nic więc dziwnego, że podkreślano znaczenie koleżeństwa i wzajemnej solidarności. Ten naturalny w warunkach opozycyjnych język wyraźnego podziału "szlachetni my i podli oni" stał się jednak karykaturą po 1989 r. - w środowisku UD, a potem UW i PD.
Owszem, przekonanie o posiadaniu patentu na moralność było też często przywarą części prawicy, ale to intelektualiści spod znaku UD i UW opanowali ten styl do perfekcji. Słynne tyrady Michnika o podłości, draństwie i robieniu czegoś, "by syn nie zarzucił po latach bezczynności wobec zła", były niegdyś używane do oceniania spraw wielkich, ale po 1989 r. coraz częściej broniono tak rzeczy małych, na przykład nowych przyjaciół z dawnej PZPR. Teraz, jak pokazuje apel Frasyniuka "Oskarżam", wielkie słowa są przywoływane w celu krycia kłamstwa dość przeciętnego aparatczyka z Pałacu Prezydenckiego.
Trudnym do zniesienia zabiegiem PD jest też całkowita instrumentalizacja przeszłości. W swoim oświadczeniu Frasyniuk wzywa dawnych z kolegów z podziemia do stworzenia frontu obrony Belki, bo premiera atakuje syn Macieja Giertycha, który kolaborował w latach 80. z Jaruzelskim. Frasyniuk nie raczy zauważyć, że Henryka Bochniarz, kandydatka PD na prezydenta, dokładnie w tych samych latach robiła karierę w PZPR, tak samo gorliwie popierając Jaruzelskiego. Ale o tym, kto jest naznaczony PRL, decyduje przecież PD.
Instrumentalizacja prawa
Środowisko PD ma całkowicie instrumentalny stosunek do prawa, o ile kłóci się ono z subiektywnie rozumianym pojęciem wolności i postępu. To też nawyk z czasów dysydenckich, gdy prawo było jedynie instrumentem opresji komunistycznych władz. Jeśli w opinii PD Lech Kaczyński tamuje wolność, zakazując homoparady, to dla demokratów jest jasne, że można łamać prawo i maszerować mimo zakazu władz miasta. Gdy w 1993 r. zwolennicy lustracji zorganizowali demonstrację, ówczesna premier Hanna Suchocka zarządziła ostre pałowanie demonstrantów, a politycy z Unii Demokratycznej gratulowali jej stanowczości. Ten subiektywny stosunek do prawa ma się nijak do demokracji, ale uskrzydla demokratów poczuciem moralnej wszechwiedzy. Ta sama cecha tak ich drażni w wypadku Radia Maryja.
Rezerwując sobie prawo do odsądzania konkurentów od czci i wiary, politycy PD wybuchają świętym oburzeniem, gdy ktoś narusza ich monopol na listy otwarte. Henryk Wujec głosi, że "potępianie publiczne Władka" wydaje mu się niestosowne, bo "wiele osób podpisanych zna Władka, wie, jak się zachowywał w stanie wojennym i więzieniu, wtedy wszyscyśmy go za to kochali". Co charakterystyczne, ten immunitet z racji heroizmu w przeszłości środowisko PD rezerwuje tylko dla siebie. Przez internaty i więzienia przeszli bracia Kaczyńscy, Bronisław Wildstein czy Zbigniew Romaszewski. Ale ich wolno swobodnie nazywać chorymi z nienawiści i siłami torującymi drogę do faszyzacji kraju.
Antydinozaury
Dinozaury miały wielkie cielska i małe główki. Z "obozem duchowych spadkobierców Jacka Kuronia" - by użyć określenia prof. Jerzego Jedlickiego - jest na odwrót. Ma wielką głowę tworzącą medialne opinie i niezdarne polityczne ciałko - Partię Demokratyczną. Obóz ten niewiele potrafi zdziałać w polityce, ale doskonale sprawdza się w roli herolda III RP. Doskonale potrafi też kreować wizję zagrożenia demokracji i budować wspólnotę strachu. Choć więc nominalnie demokraci popierają w prezydenckim wyścigu Henrykę Bochniarz, ich retoryka służy wygranej Włodzimierza Cimoszewicza. To z sumy lęków kreowanych przez Władysława Frasyniuka, Waldemara Kuczyńskiego czy Marka Beylina wyłania się bałamutna wizja Cimoszewicza jako ostatniej nadziei polskiej demokracji.
Wizja demokracji, jaka wyziera z apeli PD, to jednak wyrób demokracjopodobny. Zdolny egzystować jedynie wtedy, gdy w Pałacu Prezydenckim mieszka ktoś z dynastii postkomunistów z okrągłostołowym cenzusem. Ciekawe, na ile ów "czarny PR" wpłynie na wynik tegorocznych wyborów?
Manifesty "Oskarżam!!!" i "Żądam!!!" Władysława Frasyniuka i Henryki Bochniarz groteskowo nawiązują do słynnego listu Emila Zoli w obronie Dreyfusa. Groteskowe i sztubackie jest też epatowanie wykrzyknikami. Porażający jest natomiast sposób, w jaki liderzy PD opisują działalność IPN. Historycy instytutu są kreowani na ludzi z definicji podłych, łasych na "medialne pięć minut" budowane na krzywdzie innych. Niezwykle łatwo przychodzi Frasyniukowi oskarżanie zarówno IPN, jak i komisji sejmowych o "łamanie prawa, moralności, zasad etyki i zwykłej ludzkiej przyzwoitości". Z kolei Henryka Bochniarz bez większych ceregieli nazywa IPN "Instytutem Polskiej Niesławy". A przecież instytut powołano na podstawie ustawy, którą poparli politycy Unii Wolności - poprzedniczki Partii Demokratycznej. PD, uwielbiająca image partii twórców demokratycznego państwa, nie ma żadnych skrupułów, by IPN poniżać i obrażać. Zazwyczaj politykom PD w polemikach towarzyszy obowiązkowa dyskredytacja moralna: liderzy tej partii definiują swoich adwersarzy jako ludzi podłych, kierujących się najniższymi pobudkami.
Lewica ma zawsze rację
W USA czy Wielkiej Brytanii starannie rozróżniano krytykę politycznych przeciwników i dyskredytowanie samych instytucji, które akurat przejęli rywale. Nie niszczy się autorytetu instytucji, bo na dłuższą metę rozsadza to demokrację. Co więcej, dojrzałe demokracje są silne politykami, którzy potrafią się wznieść ponad przynależność do danego obozu w obliczu zjawisk groźnych dla jakości demokracji. Nic podobnego nie zdarzyło się w wypadku polskich komisji śledczych. O ile jeszcze przy Rywingate politycy ówczesnej Unii Wolności sekundowali wyjaśnianiu, kto był w grupie trzymającej władzę, bo ta działała na niekorzyść spółki Agora, o tyle już w wypadku komisji ds. Orlenu i PZU liderzy PD zachowują jednoznaczną wrogość.
Bliski środowisku PD Henryk Wujec w liście broniącym Frasyniuka pisze, że członkom komisji nie chodzi o prawdę, a o "dopadnięcie zwierzyny". Słuchając polityków PD, można odnieść wrażenie, że komisję tworzy jeden człowiek - Roman Giertych. "Państwowców" z PD nie interesuje, czy były wielopiętrowe układy korupcyjne. Nieomylnie jednak uderzają na alarm, gdy najmniejsza krzywda dzieje się ich pupilkowi - Markowi Belce. Co charakterystyczne, Władysław Frasyniuk i jego koledzy faktycznie kwestionują samo istnienie komisji śledczych.
Niegdyś lewicowa intelektualistka Simone de Beauvoire mawiała: "Wolę się mylić z Sartre'em, niż mieć rację z Raymondem Aronem". W myśl tej sentencji, lewicowość Jeana-Paula Sartre'a miała mu zawsze dawać rację, zaś prawicowość konserwatywnego myśliciela Arona w każdym wypadku odbierała mu słuszność. Dziś Frasyniuk proponuje nam nową wersję dogmatu de Beauvoire: lepiej popierać nawet najbardziej żenujące krętactwa Belki, niż zastanowić się nad tym, co swoimi pytaniami ustala komisja, w której działa Giertych.
Puklerz moralnej wyższości
Nużący styl odmawiania adwersarzom legitymacji moralnej to, niestety, maniera, która ma korzenie w opozycyjnych czasach. Wówczas dla nękanej przez SB korowskiej opozycji silne podkreślanie motywacji moralnej było niezbędne do zachowania własnej godności i przezwyciężania bariery strachu. Korowcy musieli się bronić przed atakami i prowokacjami, nic więc dziwnego, że podkreślano znaczenie koleżeństwa i wzajemnej solidarności. Ten naturalny w warunkach opozycyjnych język wyraźnego podziału "szlachetni my i podli oni" stał się jednak karykaturą po 1989 r. - w środowisku UD, a potem UW i PD.
Owszem, przekonanie o posiadaniu patentu na moralność było też często przywarą części prawicy, ale to intelektualiści spod znaku UD i UW opanowali ten styl do perfekcji. Słynne tyrady Michnika o podłości, draństwie i robieniu czegoś, "by syn nie zarzucił po latach bezczynności wobec zła", były niegdyś używane do oceniania spraw wielkich, ale po 1989 r. coraz częściej broniono tak rzeczy małych, na przykład nowych przyjaciół z dawnej PZPR. Teraz, jak pokazuje apel Frasyniuka "Oskarżam", wielkie słowa są przywoływane w celu krycia kłamstwa dość przeciętnego aparatczyka z Pałacu Prezydenckiego.
Trudnym do zniesienia zabiegiem PD jest też całkowita instrumentalizacja przeszłości. W swoim oświadczeniu Frasyniuk wzywa dawnych z kolegów z podziemia do stworzenia frontu obrony Belki, bo premiera atakuje syn Macieja Giertycha, który kolaborował w latach 80. z Jaruzelskim. Frasyniuk nie raczy zauważyć, że Henryka Bochniarz, kandydatka PD na prezydenta, dokładnie w tych samych latach robiła karierę w PZPR, tak samo gorliwie popierając Jaruzelskiego. Ale o tym, kto jest naznaczony PRL, decyduje przecież PD.
Instrumentalizacja prawa
Środowisko PD ma całkowicie instrumentalny stosunek do prawa, o ile kłóci się ono z subiektywnie rozumianym pojęciem wolności i postępu. To też nawyk z czasów dysydenckich, gdy prawo było jedynie instrumentem opresji komunistycznych władz. Jeśli w opinii PD Lech Kaczyński tamuje wolność, zakazując homoparady, to dla demokratów jest jasne, że można łamać prawo i maszerować mimo zakazu władz miasta. Gdy w 1993 r. zwolennicy lustracji zorganizowali demonstrację, ówczesna premier Hanna Suchocka zarządziła ostre pałowanie demonstrantów, a politycy z Unii Demokratycznej gratulowali jej stanowczości. Ten subiektywny stosunek do prawa ma się nijak do demokracji, ale uskrzydla demokratów poczuciem moralnej wszechwiedzy. Ta sama cecha tak ich drażni w wypadku Radia Maryja.
Rezerwując sobie prawo do odsądzania konkurentów od czci i wiary, politycy PD wybuchają świętym oburzeniem, gdy ktoś narusza ich monopol na listy otwarte. Henryk Wujec głosi, że "potępianie publiczne Władka" wydaje mu się niestosowne, bo "wiele osób podpisanych zna Władka, wie, jak się zachowywał w stanie wojennym i więzieniu, wtedy wszyscyśmy go za to kochali". Co charakterystyczne, ten immunitet z racji heroizmu w przeszłości środowisko PD rezerwuje tylko dla siebie. Przez internaty i więzienia przeszli bracia Kaczyńscy, Bronisław Wildstein czy Zbigniew Romaszewski. Ale ich wolno swobodnie nazywać chorymi z nienawiści i siłami torującymi drogę do faszyzacji kraju.
Antydinozaury
Dinozaury miały wielkie cielska i małe główki. Z "obozem duchowych spadkobierców Jacka Kuronia" - by użyć określenia prof. Jerzego Jedlickiego - jest na odwrót. Ma wielką głowę tworzącą medialne opinie i niezdarne polityczne ciałko - Partię Demokratyczną. Obóz ten niewiele potrafi zdziałać w polityce, ale doskonale sprawdza się w roli herolda III RP. Doskonale potrafi też kreować wizję zagrożenia demokracji i budować wspólnotę strachu. Choć więc nominalnie demokraci popierają w prezydenckim wyścigu Henrykę Bochniarz, ich retoryka służy wygranej Włodzimierza Cimoszewicza. To z sumy lęków kreowanych przez Władysława Frasyniuka, Waldemara Kuczyńskiego czy Marka Beylina wyłania się bałamutna wizja Cimoszewicza jako ostatniej nadziei polskiej demokracji.
Wizja demokracji, jaka wyziera z apeli PD, to jednak wyrób demokracjopodobny. Zdolny egzystować jedynie wtedy, gdy w Pałacu Prezydenckim mieszka ktoś z dynastii postkomunistów z okrągłostołowym cenzusem. Ciekawe, na ile ów "czarny PR" wpłynie na wynik tegorocznych wyborów?
Więcej możesz przeczytać w 28/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.