Niedługo dzieci będą się uczyć o królu Władysławie J., który pokonał Krzyżaków pod Grunwaldem Strzeż tajemnicy państwowej!", "Strzeż tajemnicy służbowej! Może właśnie tobie wróg chce ją wyrwać!" - straszyły propagandowe PRL-owskie plakaty w latach 50. i 60. "Nie należy dopuszczać żadnych materiałów na temat projektów zmian w podziale administracyjnym kraju". "Nie zezwalać na publikowanie informacji o przyznawaniu przez premiera rent specjalnych dla różnych osób" - głosiły instrukcje cenzorskie w latach 70. Wzorce nieprzejrzystości życia publicznego przejęliśmy z carskiej Rosji, a później z ZSRR, gdzie za domaganie się uzasadnienia urzędniczej decyzji można było trafić do więzienia. Szesnaście lat po upadku PRL wciąż nie poradziliśmy sobie z jawnością i przejrzystością życia publicznego. Plakaty nawołujące do chronienia rzekomych wielkich tajemnic mogłyby dziś wrócić na ulice. Tyle że zamiast socrealistycznego bohatera można by na nich umieścić podobizny prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i jego żony, premiera Marka Belki i ich urzędników oraz generalnego inspektora ochrony danych osobowych Ewy Kuleszy.
Do czego prowadzi psychoza wywoływana przez zwolenników tajności, pokazały w ubiegłym tygodniu problemy Gliwickiego Centrum Ratownictwa. Chory na serce mieszkaniec podgliwickiego Pniowa nie zdążył podać pogotowiu swojego adresu, bo zasłabł. Dyspozytorka pogotowia nie wiedziała, dokąd wysłać karetkę. Usiłowała zdobyć adres w biurze numerów Telekomunikacji Polskiej. Bezskutecznie. Pracownica TP odmówiła, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych i prawem telekomunikacyjnym.
Ustawa-wytrych
W III RP zlikwidowano cenzurę, a w urzędach wprowadzono biuletyny informacji publicznej. Instytucje państwowe i samorządowe mają obowiązek udzielania bezzwłocznie informacji, o które proszą dziennikarze. Zmiany są jednak pozorne. Na przykład instrukcja cenzorska zakazującą informowania o rentach przyznawanych przez premiera przestała wprawdzie obowiązywać, ale do czasu. Po ujawnieniu w mediach, że Marek Belka przyznał rentę m.in. byłemu premierowi Mieczysławowi Rakowskiemu, informacje o rentach specjalnych znów są tajne. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów niedawno odmówiła "Wprost" podania nazwisk osób, którym premier przyznał w ostatnich tygodniach to świadczenie. "Tego rodzaju informacje jako objęte przepisami ustawy o ochronie danych osobowych podlegają ochronie" - czytamy w piśmie z kancelarii premiera.
Urzędnikom Belki nie chodzi o ochronę danych osobowych, ale o to, by opinia publiczna nie dowiedziała się, że rozdaje publiczne pieniądze komunistycznym aparatczykom takim jak Rakowski. Także Jolanta Kwaśniewska niedawno powoływała się na tę ustawę, odmawiając ujawnienia komisji śledczej ds. Orlenu listy prywatnych darczyńców fundacji Porozumienie bez Barier. Kwaśniewska nie tyle chciała chronić dane osobowe, ile bała się reakcji opinii publicznej, która prawdopodobnie dowiedziałaby się o zależnościach między wpłatami a decyzjami prezydenta, choćby takimi, kogo przyjąć w pałacu. Tak było w wypadku ściganego listem gończym boksera Andrzeja Gołoty, który wpłacił na fundację 100 tys. dolarów w czasie, gdy prezydent decydował o wydaniu mu listu żelaznego.
W ubiegłym tygodniu Ewa Kulesza, generalny inspektor ochrony danych osobowych, tłumaczyła, że dziennikarze nie powinni mieć wglądu do akt Instytutu Pamięci Narodowej. Ogłosiła również, że ustawa o IPN nie upoważnia do przekazywania teczek komisji śledczej, a ustawa o ochronie danych osobowych nie pozwala posłom na rozpowszechnianie zawartych w nich informacji. - W Polsce było i jest bardzo trudno uzyskać jakiekolwiek informacje, a słowa "ustawa o ochronie danych osobowych" stały się wytrychem, za pomocą którego walczy się z jawnością - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Fundacji Helsińskiej, kandydat na rzecznika praw obywatelskich. Ustawę o danych osobowych ostro krytykuje także lider Platformy Obywatelskiej Jan Rokita. - Z jej powodu zaczęły znikać spisy lokatorów, policja nie może przekazać szkole danych ucznia złapanego na ćpaniu, bo popełniłaby przestępstwo. Już niedługo dzieci na lekcjach historii będą się uczyć o królu Władysławie J., który pokonał Krzyżaków pod Grunwaldem - mówi "Wprost" Rokita.
Tajna jawna teczka Belki
Minister sprawiedliwości Andrzej Kalwas po tym, jak media ujawniły zawartość teczki premiera Marka Belki przed jej oficjalnym odtajnieniem, zapowiedział zbadanie, czy posłowie z komisji śledczej "w dalszym ciągu gwarantują dochowanie tajemnicy państwowej". Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuratura wszczęły już 26 śledztw w sprawie przecieków z komisji śledczej. Opinii publicznej próbuje się wmówić w ten sposób, że dla państwa istotniejsze jest to, kto upublicznia informacje, a nie to, czego one dotyczą. Od tego, że urzędujący premier w latach 80. przekazał komunistycznym specsłużbom dokumenty przeznaczone dla administracji prezydenta Reagana, ważniejsze jest to, czy fakt ten ujawnił poseł Giertych czy też Macierewicz.
Obsesji utajniania nie oparł się prezes Instytutu Pamięci Narodowej prof. Leon Kieres. Dziennikarze "Wprost" dowiedzieli się, że gdy TVP podała, iż z SB współpracowali prof. Jerzy Holzer i Henryk Szlajfer z MSZ, prof. Kieres zastrzegł w specjalnej instrukcji, że terenowe oddziały instytutu nie mogą przekazywać dokumentów dziennikarzom bez jego decyzji. Mimo że prezes IPN upublicznił teczkę premiera Belki i ogłosił, że nie obowiązuje klauzula roku 1983 (dokumenty sporządzone po 19 lipca tego roku nie były ujawniane), de facto nadal ona obowiązuje. Po prostu prezes IPN nie przekazał swoim podwładnym na piśmie zezwolenia na ich ujawnianie. Niektórym nawet asekurancka postawa Leona Kieresa nie wystarcza. "Nic nie jest tajne" - oburzał się temu prof. Andrzej Romanowski, historyk, złorzecząc na ustawę o IPN. "Każdy, kto niegdyś został skrzywdzony przez UB bądź SB, może dziś czytać akta w IPN, wyciągać wnioski, poznawać nazwiska" - biadolił na łamach "Gazety Wyborczej". Rzeczywiście, to skandal, że ktoś się dowie, kto na niego donosił. Zapewne nie powinien też znać nazwisk esbeków bez ich zgody. Tak przynajmniej uznał generalny inspektor ochrony danych osobowych i powiadomił prokuraturę, że stowarzyszenie Stop Korupcji popełniło przestępstwo, ujawniając listę opolskich esbeków.
Tajny IPN w plastelinie
Po przeprowadzonej w lutym kontroli GIODO w IPN obsesja tajności w instytucie osiągnęła poziom absurdu. Pracownicy wściekają się na bzdurne procedury. Z witryny internetowej IPN usunięto na przykład listę ofiar procesów stalinowskich, ludzi skazanych na karę śmierci w latach 1944-1956. - Musieliśmy zrobić spis wszystkich baz danych, jakie posiadamy, ale przepis ten zinterpretowano bardzo rozszerzająco. Za "bazę danych" uznano nawet podpisy pod zdjęciami na wystawach edukacyjnych oraz w przygotowywanych w IPN albumach. To było szaleństwo, bo przez kilka dni niczym innym nie mogliśmy się zajmować - opowiada historyk z IPN. Wprowadzono również kuriozalne zabezpieczenia mające chronić instytut przed intruzami. Drzwi w budynkach IPN są plombowane plasteliną, a klucze wkłada się do specjalnych futerałów, które także plombuje się za pomocą plasteliny.
Tajna obsesja
Obywatele łożą na utrzymanie urzędników, dlatego mają pełne prawo wiedzieć, jak wypełniają oni swe obowiązki. Dotyczy to także prezydenta. Tymczasem w Polsce nie wiadomo, wobec kogo prezydent skorzystał z prawa łaski, nie można się też dowiedzieć, dlaczego ktoś otrzymał odznaczenie. Aleksander Kwaśniewski, poproszony przez komisję śledczą ds. Orlenu o przekazanie księgi wejść i wyjść do jego kancelarii, długo nie chciał się zgodzić. W końcu przystał na udostępnienie księgi posłom, ale tylko w prezydenckiej kancelarii, bez możliwości kopiowania. "Zaczynam się obawiać, aby nie ujawniono, jacy chłopcy przychodzili do mojej córki" - niby żartował prezydent. Jak potem dowiodły m.in. publikacje "Wprost", w rzeczywistości prezydent obawiał się ujawnienia informacji, że w jego kancelarii bywali bohaterowie afery Orlenu, tacy jak Marek Dochnal czy Zdzisław Zaryczny.
- W każdym demokratycznym państwie są sprawy, które powinny być objęte klauzulą tajemnicy. W Polsce jednak poziom utajniania osiągnął stan szaleńczej paranoi. Wbrew pozorom nie jest to jednak czyste wariactwo. Służy to bowiem ochronie określonego układu - uważa Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości. Padł on ofiarą nagonki zwolenników tajności już w 1993 r., gdy na konferencji prasowej ujawnił fragment instrukcji UOP, dającej tej instytucji prawo do inwigilacji opozycji.
- Oznaczało to powrót do praktyk PRL. Pierwsza reakcja polityków i części mediów była taka, że jestem zbrodniarzem, bo zdradzam tajne informacje. Miałem za to nawet sprawę karną - przypomina Kaczyński.
Tajni pedofile
Obsesja tajności nie dotyczy tylko świata polityki. Gdy "Super Express" opublikował na swoich łamach zdjęcia dwóch pedofilów z warszawskiego Żoliborza, prokuratura w pierwszej kolejności zajęła się dziennikarzami gazety, zarzucając im nieuprawnione ujawnienie wizerunków i danych pedofilów. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych od lat dane o przestępcach seksualnych są publikowane. Zwykle zawierają imię i nazwisko, miejsce zamieszkania oraz fotografię takiej osoby. Robi się tak, by chronić potencjalne ofiary na przykład przed atakiem ze strony sąsiada zboczeńca. W Luizjanie skazany za przestępstwo seksualne musi dodatkowo poinformować redakcję lokalnej gazety o tym, kim jest, gdzie mieszka oraz jakie popełnił przestępstwo. Identyczną informację musi przekazać lokalnym władzom oświatowym oraz wysłać do wszystkich swoich sąsiadów kartę pocztową z takimi danymi.
Skandynawski standard jawności
Gdy przyjrzeć się ogłaszanym przez Transparency International rankingom najmniej skorumpowanych państw, widać, że na czele są kraje, w których administracja państwowa działa najbardziej przejrzyście. Od lat w rankingach prowadzą kraje skandynawskie: Finlandia, Dania i Szwecja. Obywatele Szwecji mają zagwarantowany wgląd do dokumentów państwowych, także do protokołów z posiedzeń rządu. Mogą kopiować dokumenty nawet w kancelarii królewskiej. Każdy może również bez problemu dowiedzieć się, jakie dochody w deklaracji podatkowej umieścił premier, nielubiany sąsiad czy szef. Po wejściu do Unii Europejskiej szwedzcy i duńscy urzędnicy nie mogli zrozumieć, dlaczego pracując w Brukseli, nie mogą przekazywać dziennikarzom wszystkich dokumentów.
W Stanach Zjednoczonych tajność jest wyjątkiem, a nie regułą. Przy okazji afery rozporkowej prezydent USA Bill Clinton bez wahania ujawnił swoje dzienniki podawcze i szczegółowe informacje ze swojego kalendarza. "Prezydent USA może rozpętać wojnę nuklearną, jeśli uzna to za konieczne, ale nie może wydać dolara bez zgody Kongresu. I nie jest to sprawa osobistej moralności - zapewne politycy amerykańscy nie są bardziej moralni niż na przykład nigeryjscy. Chodzi o to, że polityczna machina Stanów Zjednoczonych wręcz wymusza jawność i przejrzystość" - mówił w jednym z wywiadów Edward Luttwak, amerykański politolog, doradca prezydenta Ronalda Reagana.
Podczas niedawnego przesłuchania Jolanty Kwaśniewskiej przed komisją śledczą Konstanty Miodowicz (PO) spytał ekspertów, dlaczego w USA można dociekać, jak pierwsza dama handlowała kiedyś działkami, i angażować prokuraturę w wyjaśnianie wpłat na zacną prezydencką fundację, a w Polsce jest to nieprzyzwoite. Przewodniczący komisji Andrzej Aumiller (SDPL) nazwał to pytanie filozoficznym. I trafił w sedno. Różnica między USA a Polską polega bowiem na różnej filozofii państw. Przy całym szacunku dla naszej międzynarodowej pozycji, to jednak Stany Zjednoczone mają więcej do utajnienia niż Polska. A jednak utajniają nieporównanie mniej. To między innymi z tego powodu są państwem znacznie bardziej demokratycznym i wolnym niż nasze.
Ustawa-wytrych
W III RP zlikwidowano cenzurę, a w urzędach wprowadzono biuletyny informacji publicznej. Instytucje państwowe i samorządowe mają obowiązek udzielania bezzwłocznie informacji, o które proszą dziennikarze. Zmiany są jednak pozorne. Na przykład instrukcja cenzorska zakazującą informowania o rentach przyznawanych przez premiera przestała wprawdzie obowiązywać, ale do czasu. Po ujawnieniu w mediach, że Marek Belka przyznał rentę m.in. byłemu premierowi Mieczysławowi Rakowskiemu, informacje o rentach specjalnych znów są tajne. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów niedawno odmówiła "Wprost" podania nazwisk osób, którym premier przyznał w ostatnich tygodniach to świadczenie. "Tego rodzaju informacje jako objęte przepisami ustawy o ochronie danych osobowych podlegają ochronie" - czytamy w piśmie z kancelarii premiera.
Urzędnikom Belki nie chodzi o ochronę danych osobowych, ale o to, by opinia publiczna nie dowiedziała się, że rozdaje publiczne pieniądze komunistycznym aparatczykom takim jak Rakowski. Także Jolanta Kwaśniewska niedawno powoływała się na tę ustawę, odmawiając ujawnienia komisji śledczej ds. Orlenu listy prywatnych darczyńców fundacji Porozumienie bez Barier. Kwaśniewska nie tyle chciała chronić dane osobowe, ile bała się reakcji opinii publicznej, która prawdopodobnie dowiedziałaby się o zależnościach między wpłatami a decyzjami prezydenta, choćby takimi, kogo przyjąć w pałacu. Tak było w wypadku ściganego listem gończym boksera Andrzeja Gołoty, który wpłacił na fundację 100 tys. dolarów w czasie, gdy prezydent decydował o wydaniu mu listu żelaznego.
W ubiegłym tygodniu Ewa Kulesza, generalny inspektor ochrony danych osobowych, tłumaczyła, że dziennikarze nie powinni mieć wglądu do akt Instytutu Pamięci Narodowej. Ogłosiła również, że ustawa o IPN nie upoważnia do przekazywania teczek komisji śledczej, a ustawa o ochronie danych osobowych nie pozwala posłom na rozpowszechnianie zawartych w nich informacji. - W Polsce było i jest bardzo trudno uzyskać jakiekolwiek informacje, a słowa "ustawa o ochronie danych osobowych" stały się wytrychem, za pomocą którego walczy się z jawnością - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Fundacji Helsińskiej, kandydat na rzecznika praw obywatelskich. Ustawę o danych osobowych ostro krytykuje także lider Platformy Obywatelskiej Jan Rokita. - Z jej powodu zaczęły znikać spisy lokatorów, policja nie może przekazać szkole danych ucznia złapanego na ćpaniu, bo popełniłaby przestępstwo. Już niedługo dzieci na lekcjach historii będą się uczyć o królu Władysławie J., który pokonał Krzyżaków pod Grunwaldem - mówi "Wprost" Rokita.
Tajna jawna teczka Belki
Minister sprawiedliwości Andrzej Kalwas po tym, jak media ujawniły zawartość teczki premiera Marka Belki przed jej oficjalnym odtajnieniem, zapowiedział zbadanie, czy posłowie z komisji śledczej "w dalszym ciągu gwarantują dochowanie tajemnicy państwowej". Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuratura wszczęły już 26 śledztw w sprawie przecieków z komisji śledczej. Opinii publicznej próbuje się wmówić w ten sposób, że dla państwa istotniejsze jest to, kto upublicznia informacje, a nie to, czego one dotyczą. Od tego, że urzędujący premier w latach 80. przekazał komunistycznym specsłużbom dokumenty przeznaczone dla administracji prezydenta Reagana, ważniejsze jest to, czy fakt ten ujawnił poseł Giertych czy też Macierewicz.
Obsesji utajniania nie oparł się prezes Instytutu Pamięci Narodowej prof. Leon Kieres. Dziennikarze "Wprost" dowiedzieli się, że gdy TVP podała, iż z SB współpracowali prof. Jerzy Holzer i Henryk Szlajfer z MSZ, prof. Kieres zastrzegł w specjalnej instrukcji, że terenowe oddziały instytutu nie mogą przekazywać dokumentów dziennikarzom bez jego decyzji. Mimo że prezes IPN upublicznił teczkę premiera Belki i ogłosił, że nie obowiązuje klauzula roku 1983 (dokumenty sporządzone po 19 lipca tego roku nie były ujawniane), de facto nadal ona obowiązuje. Po prostu prezes IPN nie przekazał swoim podwładnym na piśmie zezwolenia na ich ujawnianie. Niektórym nawet asekurancka postawa Leona Kieresa nie wystarcza. "Nic nie jest tajne" - oburzał się temu prof. Andrzej Romanowski, historyk, złorzecząc na ustawę o IPN. "Każdy, kto niegdyś został skrzywdzony przez UB bądź SB, może dziś czytać akta w IPN, wyciągać wnioski, poznawać nazwiska" - biadolił na łamach "Gazety Wyborczej". Rzeczywiście, to skandal, że ktoś się dowie, kto na niego donosił. Zapewne nie powinien też znać nazwisk esbeków bez ich zgody. Tak przynajmniej uznał generalny inspektor ochrony danych osobowych i powiadomił prokuraturę, że stowarzyszenie Stop Korupcji popełniło przestępstwo, ujawniając listę opolskich esbeków.
Tajny IPN w plastelinie
Po przeprowadzonej w lutym kontroli GIODO w IPN obsesja tajności w instytucie osiągnęła poziom absurdu. Pracownicy wściekają się na bzdurne procedury. Z witryny internetowej IPN usunięto na przykład listę ofiar procesów stalinowskich, ludzi skazanych na karę śmierci w latach 1944-1956. - Musieliśmy zrobić spis wszystkich baz danych, jakie posiadamy, ale przepis ten zinterpretowano bardzo rozszerzająco. Za "bazę danych" uznano nawet podpisy pod zdjęciami na wystawach edukacyjnych oraz w przygotowywanych w IPN albumach. To było szaleństwo, bo przez kilka dni niczym innym nie mogliśmy się zajmować - opowiada historyk z IPN. Wprowadzono również kuriozalne zabezpieczenia mające chronić instytut przed intruzami. Drzwi w budynkach IPN są plombowane plasteliną, a klucze wkłada się do specjalnych futerałów, które także plombuje się za pomocą plasteliny.
Tajna obsesja
Obywatele łożą na utrzymanie urzędników, dlatego mają pełne prawo wiedzieć, jak wypełniają oni swe obowiązki. Dotyczy to także prezydenta. Tymczasem w Polsce nie wiadomo, wobec kogo prezydent skorzystał z prawa łaski, nie można się też dowiedzieć, dlaczego ktoś otrzymał odznaczenie. Aleksander Kwaśniewski, poproszony przez komisję śledczą ds. Orlenu o przekazanie księgi wejść i wyjść do jego kancelarii, długo nie chciał się zgodzić. W końcu przystał na udostępnienie księgi posłom, ale tylko w prezydenckiej kancelarii, bez możliwości kopiowania. "Zaczynam się obawiać, aby nie ujawniono, jacy chłopcy przychodzili do mojej córki" - niby żartował prezydent. Jak potem dowiodły m.in. publikacje "Wprost", w rzeczywistości prezydent obawiał się ujawnienia informacji, że w jego kancelarii bywali bohaterowie afery Orlenu, tacy jak Marek Dochnal czy Zdzisław Zaryczny.
- W każdym demokratycznym państwie są sprawy, które powinny być objęte klauzulą tajemnicy. W Polsce jednak poziom utajniania osiągnął stan szaleńczej paranoi. Wbrew pozorom nie jest to jednak czyste wariactwo. Służy to bowiem ochronie określonego układu - uważa Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości. Padł on ofiarą nagonki zwolenników tajności już w 1993 r., gdy na konferencji prasowej ujawnił fragment instrukcji UOP, dającej tej instytucji prawo do inwigilacji opozycji.
- Oznaczało to powrót do praktyk PRL. Pierwsza reakcja polityków i części mediów była taka, że jestem zbrodniarzem, bo zdradzam tajne informacje. Miałem za to nawet sprawę karną - przypomina Kaczyński.
Tajni pedofile
Obsesja tajności nie dotyczy tylko świata polityki. Gdy "Super Express" opublikował na swoich łamach zdjęcia dwóch pedofilów z warszawskiego Żoliborza, prokuratura w pierwszej kolejności zajęła się dziennikarzami gazety, zarzucając im nieuprawnione ujawnienie wizerunków i danych pedofilów. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych od lat dane o przestępcach seksualnych są publikowane. Zwykle zawierają imię i nazwisko, miejsce zamieszkania oraz fotografię takiej osoby. Robi się tak, by chronić potencjalne ofiary na przykład przed atakiem ze strony sąsiada zboczeńca. W Luizjanie skazany za przestępstwo seksualne musi dodatkowo poinformować redakcję lokalnej gazety o tym, kim jest, gdzie mieszka oraz jakie popełnił przestępstwo. Identyczną informację musi przekazać lokalnym władzom oświatowym oraz wysłać do wszystkich swoich sąsiadów kartę pocztową z takimi danymi.
Skandynawski standard jawności
Gdy przyjrzeć się ogłaszanym przez Transparency International rankingom najmniej skorumpowanych państw, widać, że na czele są kraje, w których administracja państwowa działa najbardziej przejrzyście. Od lat w rankingach prowadzą kraje skandynawskie: Finlandia, Dania i Szwecja. Obywatele Szwecji mają zagwarantowany wgląd do dokumentów państwowych, także do protokołów z posiedzeń rządu. Mogą kopiować dokumenty nawet w kancelarii królewskiej. Każdy może również bez problemu dowiedzieć się, jakie dochody w deklaracji podatkowej umieścił premier, nielubiany sąsiad czy szef. Po wejściu do Unii Europejskiej szwedzcy i duńscy urzędnicy nie mogli zrozumieć, dlaczego pracując w Brukseli, nie mogą przekazywać dziennikarzom wszystkich dokumentów.
W Stanach Zjednoczonych tajność jest wyjątkiem, a nie regułą. Przy okazji afery rozporkowej prezydent USA Bill Clinton bez wahania ujawnił swoje dzienniki podawcze i szczegółowe informacje ze swojego kalendarza. "Prezydent USA może rozpętać wojnę nuklearną, jeśli uzna to za konieczne, ale nie może wydać dolara bez zgody Kongresu. I nie jest to sprawa osobistej moralności - zapewne politycy amerykańscy nie są bardziej moralni niż na przykład nigeryjscy. Chodzi o to, że polityczna machina Stanów Zjednoczonych wręcz wymusza jawność i przejrzystość" - mówił w jednym z wywiadów Edward Luttwak, amerykański politolog, doradca prezydenta Ronalda Reagana.
Podczas niedawnego przesłuchania Jolanty Kwaśniewskiej przed komisją śledczą Konstanty Miodowicz (PO) spytał ekspertów, dlaczego w USA można dociekać, jak pierwsza dama handlowała kiedyś działkami, i angażować prokuraturę w wyjaśnianie wpłat na zacną prezydencką fundację, a w Polsce jest to nieprzyzwoite. Przewodniczący komisji Andrzej Aumiller (SDPL) nazwał to pytanie filozoficznym. I trafił w sedno. Różnica między USA a Polską polega bowiem na różnej filozofii państw. Przy całym szacunku dla naszej międzynarodowej pozycji, to jednak Stany Zjednoczone mają więcej do utajnienia niż Polska. A jednak utajniają nieporównanie mniej. To między innymi z tego powodu są państwem znacznie bardziej demokratycznym i wolnym niż nasze.
Jawność kontra tajność Fragmenty debaty na temat dostępu dziennikarzy do akt IPN, zorganizowanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich |
---|
prof. Andrzej Malanowski z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich Ustawa o IPN jest zła, a praktyka jeszcze gorsza. Główny zarzut rzecznika praw obywatelskich jest taki, że osoby, których dotyczą akta, są pozbawione dostępu do nich. Niestety, stanowisko generalnego inspektora ochrony danych osobowych, Ewy Kuleszy, jest słuszne. Dziennikarze nie powinni mieć wglądu do teczek. Zwłaszcza że nie mają tego prawa bezpośrednio zainteresowani, którzy są "rozstrzeliwani" przez media przed opinią publiczną. Bronisław Wildstein publicysta "Wprost" Na jakiej podstawie mielibyśmy stosować zawężoną interpretację ustawy o IPN zakazującą dziennikarzom dostępu do akt? Jeśli odmówimy tego prawa dziennikarzom, odmówimy go obywatelom. Skądinąd zastanawiająca jest chęć obrony obywateli przed wiedzą o nich samych. W Polsce mamy do czynienia z sytuacją, w której trzeba uzasadniać, żeby ujawniać, zamiast uzasadniać, dlaczego chcemy utajniać. prof. Andrzej Friszke członek kolegium IPN Nie było intencją kolegium IPN otwieranie akt na zasadzie dostępu do newsów. Są to materiały zebrane w sposób specyficzny. Czy zawierają prawdę materialną? Nie. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać dokumentów potwierdzających bądź obalających tezy, rozumieć język resortu, obieg materiałów. Dlatego powinni mieć do nich wgląd badacze, którzy są weryfikowani i recenzowani przez innych badaczy. Julia Pitera prezes polskiego oddziału Transparency International Musimy mieć świadomość, jak wielkie spustoszenie spowodował brak lustracji. Wystarczy prześledzić prace komisji śledczych, aby zorientować się w skali ingerencji służb specjalnych w gospodarkę. Oczywiście rozumiem, że rozliczenie z przeszłością może się wiązać z krzywdami wyrządzonymi poszczególnym osobom. Ale wielokrotnie więcej krzywd wyrządzają ludzie związani z dawnymi służbami. |
Więcej możesz przeczytać w 28/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.