Wszyscy nieudacznicy walczą pod sztandarami socjalistycznej równości o bezpłatne studia na państwowych uczelniach O przemianach polityczno-społecznych i gospodarczych w Polsce pisze się u nas dużo i zwykle - niestety! - z niewielkim sensem. Dlatego polemiki w tych sprawach ograniczam zazwyczaj do przykładów o szczególnym nasileniu nonsensu. Tak będzie i tym razem. Dwie postępowe Panie Profesorzyce (znajoma z Włoch podpisuje się profesoressa, więc "profesorzyca" wydaje mi się językowym odpowiednikiem włoskiego oryginału) naopowiadały "Gazecie Wyborczej" tyle bzdur, że przekroczyły one znacznie i tak wysoki poziom nonsensu postępowej socjologii i psychologii.
Slogany przez lata powtarzane
Panie Profesorzyce Krystyna Szafraniec i Barbara Fatyga musiały przed wizytą w "GW" pilnie studiować wypowiedzi swoich kolegów i koleżanek po fachu, ponieważ powtórzyły niemal wszystkie wyświechtane slogany, z jakimi zetknąłem się w ostatnim piętnastoleciu, aby opisać sytuację młodzieży we współczesnej Polsce, a zwłaszcza w gospodarce rynkowej. Z tradycyjnych zbitek myślowych, świadczących o ubóstwie własnej refleksji, zabrakło mi tylko jednej. Mianowicie tej, że młodzież ma tak trudno, bo chodziła do szkoły pod górkę... Wprawdzie, jeśli do szkoły chodzi się pod górkę, to potem ze szkoły idzie się w dół, ale posługiwanie się logiką wydaje się czymś obcym rozmówczyniom "GW". Widać to na przykładzie odkrywczej uwagi, że "młodzi ludzie znajdują zatrudnienie przede wszystkim w firmach prywatnych". Ponieważ trzy czwarte PKB wytwarza się w sektorze prywatnym, to niby gdzie mają najczęściej znajdować zatrudnienie?
Zdecydowanie za trudne dla Pań Profesorzyc było rozwinięcie refleksji, że "administracja państwowa i sektor budżetowy praktycznie nie istnieją jako pracodawcy dla młodych". A tymczasem warto odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego? Ano dlatego, że nie dotarły tam rynek i konkurencja, ale nadal dominuje socjalizm, czyli klientelizm i nepotyzm. Taka odpowiedź jest jednak nie tylko trudna intelektualnie, ale także niewygodna politycznie dla z góry założonej tezy. Według Pań Profesorzyc, właśnie kapitalistyczny rynek powoduje, że młodzi chodzą pod górkę - i ogólnie jest im na tym rynku okropnie...
Młody zdolny prosi (rząd) o wsparcie
Cóż bowiem czytamy u znakomitych przedstawicielek nurtu narzekania na transformację w stylu starej Matysiakowej z wczesnego "realsocu". Otóż czytamy, że młodzi "jednak najwyraźniej zdecydowali się przystosować". I zamiast cieszyć się, że młodzi zaakceptowali nieodwracalne zmiany kapitalistycznej gospodarki rynkowej i demokracji, w której nikt im nie mówi, gdzie mają się uczyć i gdzie pracować, Panie Profesorzyce "matysiakują", że młodzi płacą za to "potem, krwią i łzami". I użalają się nad losem tych, którzy nolens volens sami starają się kierować swoim życiem, że to "opuszczona i osamotniona generacja" Że nie mogą liczyć na wsparcie jakichkolwiek instytucji, agend rządowych i innych. Panie Profesorzyce wychowane w "realsocu", który promował właśnie miernych, biernych, ale wiernych, uważają to za tragedię życiową, że ktoś stara się sam coś zrobić i metodą prób i błędów zmierzać do tego, co chciałby lub jest w stanie osiągnąć.
Wcale nie dziwię się mentalności autorek, ponieważ jest ona formowana przez wiele czynników: młodość w "realsocu", rodzaj wykształcenia, no i wreszcie praca na państwowej uczelni. Uczelnia państwowa to swoisty zakład pracy chronionej. Kiedy się ktoś już raz tam dostanie za zdolności czy koneksje, to - jeśli nie chce się mu pracować - może się bezstresowo dotelepać niewielkim wysiłkiem (także umysłowym) do emerytury.
Z tej perspektywy rynek wydaje się rzeczywiście czymś przerażającym, gdzie trzeba się sprawdzać nieustannie, bo inaczej trudno o sukcesy. Prywatna uczelnia, by odnieść się do obszaru rynku choćby częściowo zrozumiałego dla autorek krytykowanych tutaj bredni, jeśli będzie produkować kiepsko przygotowanych absolwentów, to po kilku latach będzie musiała zwinąć interes (który to proces właśnie się zaczyna!), bowiem utrzymuje się ona z pieniędzy klientów. Natomiast kiepska uczelnia państwowa, produkując tak samo niedokształconych absolwentów, istnieć będzie po wieki wieków amen, bowiem jest utrzymywana z przymusowo ściąganych pieniędzy podatników. I dlatego m.in. Panie Profesorzyce będą miały możliwość zajmowania się produkcją naukową i pozanaukową takich właśnie nonsensów, gdyż nikt ich z pracy na państwowej uczelni nie rozliczy i nie zwolni, niezależnie od osiągnięć zawodowych lub ich braku.
Stygmaty, kapitał ludzki i państwo
Do kompletu wyświechtanych antykapitalistycznych frazesów Pań Profesorzyc brakowało mi w trakcie czytania jeszcze jakiejś szczególnie pokrzywdzonej mniejszości - zgodnie z normami politycznie poprawnego zidiocenia. To młodzież ze wsi, która niewątpliwie ma w swej większości trudniejszy start. Tylko, czy Panie Profesorzyce rozumieją, choćby w części, dlaczego ta młodzież ma rzeczywiście trudniejszy start? Bynajmniej! Pierwsze i jedyne właściwie wyjaśnienie to modny frazes socjopsychologiczny o "poczuciu stygmatyzacji" (z bełkotliwych frazesów `a la mode zabrakło mi jeszcze "wykluczenia"!). I to wszystko. Ani słowa o realiach, czyli o różnicach - niekiedy drastycznych! - w wykształceniu, stanie majątkowym, aspiracjach itp. rodziców dzieci wiejskich i miejskich, będących pierwszą i najważniejszą barierą na drodze do awansu zawodowego. I to barierą na tyle powszechnie znaną, że nie przekraczającą możliwości zdobycia tej wiedzy wspomnianych Pań Profesorzyc.
Znacznie natomiast przekracza te możliwości wyjaśnienie, dlaczego na państwowych uczelniach odsetek dzieci chłopskich jest znacznie niższy niż na uczelniach prywatnych. Na przykład na prywatnej uczelni, z którą jestem związany, udział ten sięga 40 proc. (a nie 2-3 proc. jak na UJ czy UW). A dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że uczelnie państwowe (tak dobre, jak i kiepskie) są bezpłatne. W rezultacie miejsca na dobrych uczelniach państwowych zdobywają w ogromnej większości dzieci rodziców wykształconych, majętnych itp.
Natomiast nawet bardzo zdolne dzieci wiejskie na te uczelnie po prostu nie pójdą! A nie pójdą dlatego, że nawet gdyby zdały, to ich rodziców nie stać byłoby na utrzymanie dziecka w wielkim mieście. Gdyby studia były płatne i dzieci adwokatów, profesorów, sędziów, lekarzy, przedsiębiorców, kupców i innych płaciły za te studia, to być może byłoby dość pieniędzy na stypendia pozwalające innym zdolnym utrzymać się w wielkim mieście. Ale nie będzie, bo wszyscy nieudacznicy pod sztandarami socjalistycznej równości walczą o bezpłatne studia na państwowych uczelniach. I dlatego dzieci biedniejszych rodziców pójdą do najlepszej (najczęściej prywatnej) uczelni, na jaką ich stać, ale tam, gdzie można dojechać z domu! W dodatku szewc czy mechanik samochodowy w małym miasteczku będzie musiał zapłacić nie tylko za studia swego dziecka, a także ze swych podatków za część studiów syna warszawskiego adwokata czy krakowskiego przedsiębiorcy...
Panie Profesorzyce Krystyna Szafraniec i Barbara Fatyga musiały przed wizytą w "GW" pilnie studiować wypowiedzi swoich kolegów i koleżanek po fachu, ponieważ powtórzyły niemal wszystkie wyświechtane slogany, z jakimi zetknąłem się w ostatnim piętnastoleciu, aby opisać sytuację młodzieży we współczesnej Polsce, a zwłaszcza w gospodarce rynkowej. Z tradycyjnych zbitek myślowych, świadczących o ubóstwie własnej refleksji, zabrakło mi tylko jednej. Mianowicie tej, że młodzież ma tak trudno, bo chodziła do szkoły pod górkę... Wprawdzie, jeśli do szkoły chodzi się pod górkę, to potem ze szkoły idzie się w dół, ale posługiwanie się logiką wydaje się czymś obcym rozmówczyniom "GW". Widać to na przykładzie odkrywczej uwagi, że "młodzi ludzie znajdują zatrudnienie przede wszystkim w firmach prywatnych". Ponieważ trzy czwarte PKB wytwarza się w sektorze prywatnym, to niby gdzie mają najczęściej znajdować zatrudnienie?
Zdecydowanie za trudne dla Pań Profesorzyc było rozwinięcie refleksji, że "administracja państwowa i sektor budżetowy praktycznie nie istnieją jako pracodawcy dla młodych". A tymczasem warto odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego? Ano dlatego, że nie dotarły tam rynek i konkurencja, ale nadal dominuje socjalizm, czyli klientelizm i nepotyzm. Taka odpowiedź jest jednak nie tylko trudna intelektualnie, ale także niewygodna politycznie dla z góry założonej tezy. Według Pań Profesorzyc, właśnie kapitalistyczny rynek powoduje, że młodzi chodzą pod górkę - i ogólnie jest im na tym rynku okropnie...
Młody zdolny prosi (rząd) o wsparcie
Cóż bowiem czytamy u znakomitych przedstawicielek nurtu narzekania na transformację w stylu starej Matysiakowej z wczesnego "realsocu". Otóż czytamy, że młodzi "jednak najwyraźniej zdecydowali się przystosować". I zamiast cieszyć się, że młodzi zaakceptowali nieodwracalne zmiany kapitalistycznej gospodarki rynkowej i demokracji, w której nikt im nie mówi, gdzie mają się uczyć i gdzie pracować, Panie Profesorzyce "matysiakują", że młodzi płacą za to "potem, krwią i łzami". I użalają się nad losem tych, którzy nolens volens sami starają się kierować swoim życiem, że to "opuszczona i osamotniona generacja" Że nie mogą liczyć na wsparcie jakichkolwiek instytucji, agend rządowych i innych. Panie Profesorzyce wychowane w "realsocu", który promował właśnie miernych, biernych, ale wiernych, uważają to za tragedię życiową, że ktoś stara się sam coś zrobić i metodą prób i błędów zmierzać do tego, co chciałby lub jest w stanie osiągnąć.
Wcale nie dziwię się mentalności autorek, ponieważ jest ona formowana przez wiele czynników: młodość w "realsocu", rodzaj wykształcenia, no i wreszcie praca na państwowej uczelni. Uczelnia państwowa to swoisty zakład pracy chronionej. Kiedy się ktoś już raz tam dostanie za zdolności czy koneksje, to - jeśli nie chce się mu pracować - może się bezstresowo dotelepać niewielkim wysiłkiem (także umysłowym) do emerytury.
Z tej perspektywy rynek wydaje się rzeczywiście czymś przerażającym, gdzie trzeba się sprawdzać nieustannie, bo inaczej trudno o sukcesy. Prywatna uczelnia, by odnieść się do obszaru rynku choćby częściowo zrozumiałego dla autorek krytykowanych tutaj bredni, jeśli będzie produkować kiepsko przygotowanych absolwentów, to po kilku latach będzie musiała zwinąć interes (który to proces właśnie się zaczyna!), bowiem utrzymuje się ona z pieniędzy klientów. Natomiast kiepska uczelnia państwowa, produkując tak samo niedokształconych absolwentów, istnieć będzie po wieki wieków amen, bowiem jest utrzymywana z przymusowo ściąganych pieniędzy podatników. I dlatego m.in. Panie Profesorzyce będą miały możliwość zajmowania się produkcją naukową i pozanaukową takich właśnie nonsensów, gdyż nikt ich z pracy na państwowej uczelni nie rozliczy i nie zwolni, niezależnie od osiągnięć zawodowych lub ich braku.
Stygmaty, kapitał ludzki i państwo
Do kompletu wyświechtanych antykapitalistycznych frazesów Pań Profesorzyc brakowało mi w trakcie czytania jeszcze jakiejś szczególnie pokrzywdzonej mniejszości - zgodnie z normami politycznie poprawnego zidiocenia. To młodzież ze wsi, która niewątpliwie ma w swej większości trudniejszy start. Tylko, czy Panie Profesorzyce rozumieją, choćby w części, dlaczego ta młodzież ma rzeczywiście trudniejszy start? Bynajmniej! Pierwsze i jedyne właściwie wyjaśnienie to modny frazes socjopsychologiczny o "poczuciu stygmatyzacji" (z bełkotliwych frazesów `a la mode zabrakło mi jeszcze "wykluczenia"!). I to wszystko. Ani słowa o realiach, czyli o różnicach - niekiedy drastycznych! - w wykształceniu, stanie majątkowym, aspiracjach itp. rodziców dzieci wiejskich i miejskich, będących pierwszą i najważniejszą barierą na drodze do awansu zawodowego. I to barierą na tyle powszechnie znaną, że nie przekraczającą możliwości zdobycia tej wiedzy wspomnianych Pań Profesorzyc.
Znacznie natomiast przekracza te możliwości wyjaśnienie, dlaczego na państwowych uczelniach odsetek dzieci chłopskich jest znacznie niższy niż na uczelniach prywatnych. Na przykład na prywatnej uczelni, z którą jestem związany, udział ten sięga 40 proc. (a nie 2-3 proc. jak na UJ czy UW). A dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że uczelnie państwowe (tak dobre, jak i kiepskie) są bezpłatne. W rezultacie miejsca na dobrych uczelniach państwowych zdobywają w ogromnej większości dzieci rodziców wykształconych, majętnych itp.
Natomiast nawet bardzo zdolne dzieci wiejskie na te uczelnie po prostu nie pójdą! A nie pójdą dlatego, że nawet gdyby zdały, to ich rodziców nie stać byłoby na utrzymanie dziecka w wielkim mieście. Gdyby studia były płatne i dzieci adwokatów, profesorów, sędziów, lekarzy, przedsiębiorców, kupców i innych płaciły za te studia, to być może byłoby dość pieniędzy na stypendia pozwalające innym zdolnym utrzymać się w wielkim mieście. Ale nie będzie, bo wszyscy nieudacznicy pod sztandarami socjalistycznej równości walczą o bezpłatne studia na państwowych uczelniach. I dlatego dzieci biedniejszych rodziców pójdą do najlepszej (najczęściej prywatnej) uczelni, na jaką ich stać, ale tam, gdzie można dojechać z domu! W dodatku szewc czy mechanik samochodowy w małym miasteczku będzie musiał zapłacić nie tylko za studia swego dziecka, a także ze swych podatków za część studiów syna warszawskiego adwokata czy krakowskiego przedsiębiorcy...
Więcej możesz przeczytać w 28/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.