Tandem, który zatopił Volkswagena i gospodarkę Niemiec Volkswagen jest obecnie lustrzanym odbiciem stanu niemieckiej gospodarki: przynosi straty, zatrudnia kilkadziesiąt tysięcy ludzi za dużo, produkcja aut kosztuje o 40 proc. więcej niż u konkurentów, a fabryka koncernu w Wolfsburgu wykorzystuje 70 proc. mocy, bo brakuje chętnych na samochody z logo VW. I jeszcze jedno. Zarówno VW, jak i gospodarkę Nziemiec "uzdrawiał" do niedawna prawie 64-letni dr Peter Hartz.
"Zasiadając w radzie nadzorczej Volkswagena, nauczyłem się od Petera Hartza, jak trzymać kurs w burzliwych czasach, jak wyprowadzić przedsiębiorstwo z trudności i przekształcić je w koncern ze ścisłej światowej czołówki" - wspominał kiedyś kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder. Na początku lat 90. Hartza uznano za męża opatrznościowego, gdy wchodząc do rady nadzorczej VW i obejmując funkcję dyrektora personalnego, wprowadził swój plan ratunkowy. Kiedy dekadę później niemiecka gospodarka zaczęła osiadać na mieliźnie, kanclerz Schroeder wezwał na pomoc wypróbowanego przyjaciela. W lutym 2002 r. pod wodzą Hartza powstała Komisja ds. Nowoczesnych Usług na Rynku Pracy, która miała zaproponować najważniejszą od lat 40. reformę niemieckiego państwa opiekuńczego. "Niemiecki Hausner" okazał się jednak specjalistą od malowania trawy na zielono. W VW zamiast zwalczać chorobę, tylko uśmierzał ból, obniżając płace w zamian za długoletnie gwarancje zatrudnienia czy kupując poparcie związkowych liderów za fundowanie im wojaży po świecie i prostytutek. Recepta dr Hartza zastosowana w skali kraju (ogłoszony w sierpniu 2002 r. pakiet reform Hartz I-IV) miała zapewnić Schroederowi reputację socjaldemokraty, ale i twardziela, uzdrowiciela gospodarki i pogromcy bezrobocia oraz trzeci z rzędu triumf w wyborach. Tak samo jak w VW musiało się to skończyć skandalem. - By powstawały nowe miejsca pracy, potrzebny jest wzrost gospodarczy, a reformy Hartza nie dają żadnych impulsów do tego - mówi ekonomista prof. Rudolf Hickel z Uniwersytetu Bremy. Gdy Schršder obejmował w 1998 r. fotel kanclerza, w Niemczech bez pracy było około 4 mln osób; dziś bezrobotnych Niemców jest 4,7 mln.
Chłopcy z ferajny
Hartz, absolwent uczelni ekonomicznej w Saarbrucken, zawsze zdradzał zamiłowanie do "wielkich planów". Gdy w październiku 1993 r. został członkiem rady nadzorczej VW, od razu opracował plan postawienia koncernu na nogi. Zakładał on m.in. wprowadzenie w firmie czterodniowego tygodnia pracy. By nakłonić związki zawodowe do zgody na redukcję zatrudnienia i obniżkę płac, Hartz obiecał pozostającej w firmie załodze pracę do 2011 r. i realizację projektu 5000x5000 (w miejsce zwalnianych zatrudnienie nowych osób z niższymi pensjami). W ten sposób kupił spokój społeczny i VW zdołał dociągnąć do czasu hossy na rynku motoryzacyjnym. Ta pseudoreforma zjednała Hartzowi sympatię SPD, a zwłaszcza Schroedera, który wówczas był premierem Dolnej Saksonii, udziałowca koncernu z Wolfsburga, i członkiem rady nadzorczej VW.
Podczas pracy w VW Hartz stał się trybikiem czegoś, co w Niemczech określa się jako Deutsche AG - pajęczyny polityczno-biznesowych powiązań, oplatającej największe firmy w kraju. Niedawno wyszło na jaw, że VW opłacał posłów SPD Ingolfa Vierecka i Hansa-Hermanna Wendhausena, korumpował członków rady pracowniczej. W ciągu ostatnich dwóch lat na pięciogwiazdkowe hotele, loty pierwszą klasą i prostytutki dla związkowców z rady nadzorczej koncern wydał ponad milion euro. Wojaże współorganizował szef rady nadzorczej Klaus Volkert; koncern wypłacał też co kwartał 23 tys. euro brazylijskiej kochance Volkerta.
Hartz, będąc członkiem rady i jednocześnie dyrektorem personalnym, co najmniej wiedział o tych nadużyciach (jak twierdzi "Bild", z kasy VW opłacano też prostytutkę dla Hartza). Co ciekawe, w 2002 r. ówczesny premier Dolnej Saksonii i członek rady nadzorczej VW Siegmar Gabriel przedłużył Hartzowi wygasający kontrakt na kolejne pięć lat, mimo że po ukończeniu 63 lat przez pracownika umowę można przedłużyć najwyżej o rok (czyli w wypadku Hartza najdalej do 2005 r.). Trzy miesiące później, po przegranych wyborach, Gabriel założył firmę
CoNeS, która od VW otrzymała wart 100 tys. euro kontrakt na doradztwo. Pod naporem mediów 12 lipca tego roku Hartz podał się do dymisji, którą w VW przyjęto. Znacznie gorsze od obyczajowo-finansowej afery są jednak wyniki firmy, w której pozorowane reformy doktora odbijają się po latach czkawką. W 2004 r. część koncernu pod marką VW straciła 250-300 mln euro, a obecnie aż 80 proc. wartości całej grupy stanowi dużo mniejsze Audi.
Plan za euro
Tandem Schroeder - Hartz od trzech lat usiłował zastosować w skali całych Niemiec tę samą politykę odwlekania katastrofy co wcześniej w VW. - Na całkowity bilans reformy jest jeszcze za wcześnie, ale już teraz widać, że główne punkty programu, takie jak liberalizacja czasu pracy, okazały się niewypałem - mówi Bernhard Boeckmann z Europejskiego Centrum Badań nad Gospodarką w Mannheim.
Czteroetapowe reformy Hartza miały doprowadzić do usprawnienia systemu pomocy społecznej, zredukowania bezrobocia i obcięcia wydatków socjalnych państwa o 20 mld euro, ale zamiast prostej obniżki podatków i składek społecznych czy ograniczenia biurokracji ich autor zaserwował lewicowe majsterkowiczostwo. Całkowitą porażką okazał się na przykład program "Ein-Euro-Job", czyli robót publicznych dla bezrobotnych z płacą w wysokości euro za godzinę. Kto odrzucał tę ofertę, miał tracić prawo do zasiłku, ale pod naciskiem związkowców wprowadzono tak wiele wyjątków od zasady, że cały program stracił sens. Według zapowiedzi ministra finansów Wolfganga Clementa, w Niemczech miało powstać 600 tys. nowych ein-euro-job, a bezrobocie miało zmaleć o 1,5 proc. Tyle że sama realizacja pomysłu pochłonęła 3 mld euro z budżetu, a bezrobocie mimo statystycznych sztuczek wcale nie spadło (ten, kto przepracuje chociaż 15 godzin w tygodniu za jedno euro na godzinę, jest wykreślany z rejestru bezrobotnych).
Nawet obcięcie zasiłków (do niecałych 350 euro miesięcznie) nie zmusiły bezrobotnych do poszukiwania pracy, choćby kiepsko płatnej. Lepszej zaś nie ma, bo społeczno-gospodarcza inżynieria Hartza zamiast pobudzić wzrost PKB, doprowadziła tylko do kolejnych nadużyć. Pomoc finansową dla nowo zakładanych firm w większości roztrwoniono, a wprowadzenie tzw. minietatów dla nowych pracowników (z pensją maksymalnie 400 euro miesięcznie) zamiast skłonić do zatrudniania nowych osób, spowodowało zjawisko dzielenia istniejących etatów na minietaty w celu uzyskania dotacji.
Odejście Hartza z VW w atmosferze skandalu to cios dla ustępującego kanclerza Schroedera. Cios, który najpewniej ostatecznie pogrzebie szanse wyborcze SPD i Zielonych. Hartz miał być Mojżeszem, który przeprowadzi socjaldemokrację przez morze rynkowych reform i weźmie na siebie winę za demontaż państwa opiekuńczego. Po wydaniu kilku miliardów euro i opracowaniu wielu szumnie brzmiących programów Schroeder nie stał się jednak niemieckim Blairem, a niemiecka gospodarka dalej sunie w tempie żółwia.
Chłopcy z ferajny
Hartz, absolwent uczelni ekonomicznej w Saarbrucken, zawsze zdradzał zamiłowanie do "wielkich planów". Gdy w październiku 1993 r. został członkiem rady nadzorczej VW, od razu opracował plan postawienia koncernu na nogi. Zakładał on m.in. wprowadzenie w firmie czterodniowego tygodnia pracy. By nakłonić związki zawodowe do zgody na redukcję zatrudnienia i obniżkę płac, Hartz obiecał pozostającej w firmie załodze pracę do 2011 r. i realizację projektu 5000x5000 (w miejsce zwalnianych zatrudnienie nowych osób z niższymi pensjami). W ten sposób kupił spokój społeczny i VW zdołał dociągnąć do czasu hossy na rynku motoryzacyjnym. Ta pseudoreforma zjednała Hartzowi sympatię SPD, a zwłaszcza Schroedera, który wówczas był premierem Dolnej Saksonii, udziałowca koncernu z Wolfsburga, i członkiem rady nadzorczej VW.
Podczas pracy w VW Hartz stał się trybikiem czegoś, co w Niemczech określa się jako Deutsche AG - pajęczyny polityczno-biznesowych powiązań, oplatającej największe firmy w kraju. Niedawno wyszło na jaw, że VW opłacał posłów SPD Ingolfa Vierecka i Hansa-Hermanna Wendhausena, korumpował członków rady pracowniczej. W ciągu ostatnich dwóch lat na pięciogwiazdkowe hotele, loty pierwszą klasą i prostytutki dla związkowców z rady nadzorczej koncern wydał ponad milion euro. Wojaże współorganizował szef rady nadzorczej Klaus Volkert; koncern wypłacał też co kwartał 23 tys. euro brazylijskiej kochance Volkerta.
Hartz, będąc członkiem rady i jednocześnie dyrektorem personalnym, co najmniej wiedział o tych nadużyciach (jak twierdzi "Bild", z kasy VW opłacano też prostytutkę dla Hartza). Co ciekawe, w 2002 r. ówczesny premier Dolnej Saksonii i członek rady nadzorczej VW Siegmar Gabriel przedłużył Hartzowi wygasający kontrakt na kolejne pięć lat, mimo że po ukończeniu 63 lat przez pracownika umowę można przedłużyć najwyżej o rok (czyli w wypadku Hartza najdalej do 2005 r.). Trzy miesiące później, po przegranych wyborach, Gabriel założył firmę
CoNeS, która od VW otrzymała wart 100 tys. euro kontrakt na doradztwo. Pod naporem mediów 12 lipca tego roku Hartz podał się do dymisji, którą w VW przyjęto. Znacznie gorsze od obyczajowo-finansowej afery są jednak wyniki firmy, w której pozorowane reformy doktora odbijają się po latach czkawką. W 2004 r. część koncernu pod marką VW straciła 250-300 mln euro, a obecnie aż 80 proc. wartości całej grupy stanowi dużo mniejsze Audi.
Plan za euro
Tandem Schroeder - Hartz od trzech lat usiłował zastosować w skali całych Niemiec tę samą politykę odwlekania katastrofy co wcześniej w VW. - Na całkowity bilans reformy jest jeszcze za wcześnie, ale już teraz widać, że główne punkty programu, takie jak liberalizacja czasu pracy, okazały się niewypałem - mówi Bernhard Boeckmann z Europejskiego Centrum Badań nad Gospodarką w Mannheim.
Czteroetapowe reformy Hartza miały doprowadzić do usprawnienia systemu pomocy społecznej, zredukowania bezrobocia i obcięcia wydatków socjalnych państwa o 20 mld euro, ale zamiast prostej obniżki podatków i składek społecznych czy ograniczenia biurokracji ich autor zaserwował lewicowe majsterkowiczostwo. Całkowitą porażką okazał się na przykład program "Ein-Euro-Job", czyli robót publicznych dla bezrobotnych z płacą w wysokości euro za godzinę. Kto odrzucał tę ofertę, miał tracić prawo do zasiłku, ale pod naciskiem związkowców wprowadzono tak wiele wyjątków od zasady, że cały program stracił sens. Według zapowiedzi ministra finansów Wolfganga Clementa, w Niemczech miało powstać 600 tys. nowych ein-euro-job, a bezrobocie miało zmaleć o 1,5 proc. Tyle że sama realizacja pomysłu pochłonęła 3 mld euro z budżetu, a bezrobocie mimo statystycznych sztuczek wcale nie spadło (ten, kto przepracuje chociaż 15 godzin w tygodniu za jedno euro na godzinę, jest wykreślany z rejestru bezrobotnych).
Nawet obcięcie zasiłków (do niecałych 350 euro miesięcznie) nie zmusiły bezrobotnych do poszukiwania pracy, choćby kiepsko płatnej. Lepszej zaś nie ma, bo społeczno-gospodarcza inżynieria Hartza zamiast pobudzić wzrost PKB, doprowadziła tylko do kolejnych nadużyć. Pomoc finansową dla nowo zakładanych firm w większości roztrwoniono, a wprowadzenie tzw. minietatów dla nowych pracowników (z pensją maksymalnie 400 euro miesięcznie) zamiast skłonić do zatrudniania nowych osób, spowodowało zjawisko dzielenia istniejących etatów na minietaty w celu uzyskania dotacji.
Odejście Hartza z VW w atmosferze skandalu to cios dla ustępującego kanclerza Schroedera. Cios, który najpewniej ostatecznie pogrzebie szanse wyborcze SPD i Zielonych. Hartz miał być Mojżeszem, który przeprowadzi socjaldemokrację przez morze rynkowych reform i weźmie na siebie winę za demontaż państwa opiekuńczego. Po wydaniu kilku miliardów euro i opracowaniu wielu szumnie brzmiących programów Schroeder nie stał się jednak niemieckim Blairem, a niemiecka gospodarka dalej sunie w tempie żółwia.
Więcej możesz przeczytać w 31/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.