Hip-hop na stałe wprowadził mentalność i przestępczy kodeks getta do muzycznego mainstreamu Rap i hip-hop to już nie biedni, rymujący młodzieńcy z obskurnych spelunek w czarnych gettach. To płytowy biznes szacowany na 1,6 mld dolarów rocznie. Nie wspominając o ściśle powiązanych z hip-hopem i jego gwiazdami innych branżach: przemyśle reklamowym, modzie, produkcji odzieży i sportowego obuwia, filmie, a nawet porno-biznesie.
Hip-hop, czyli czarny punk rock
Niektórzy kronikarze hip-hopu skłaniają się do osobliwego podziału historii czarnej muzyki. Według nich, wszystko, co było przedtem - blues, rhythm and blues, soul, a nawet jazz - stanowiło tylko preludium do narodzin i ekspansji hip-hopu. Rzeczywiście, czarni wykonawcy nigdy wcześniej nie mieli tak wysokich, liczonych w milionach nakładów płyt i tak ogromnej białej publiczności. To właśnie zaskakująca fascynacja białej młodzieży z klasy średniej ciemnymi stronami życia w ostępach miejskiej dżungli przesądziła o tym, że hip-hop jest dziś najbardziej popularnym rodzajem muzyki w USA.
Jeśli skupimy się na tym, czym hip-hop jest w istocie, a raczej czym był na początku, przekonująca jest teza disc jockeya i filmowca Dona Lettsa, że był on czarnym odpowiednikiem białego punk rocka. O sukcesie obu tych gatunków pod koniec lat 70. decydował nie tylko talent wykonawców, ale też ich wiarygodność na ulicy (street credibility) oraz agresywność i umiejętność szokowania publiczności. Batalię o masowego słuchacza wygrał hip-hop, ale musiał za to zwycięstwo zapłacić wysoką cenę. Wraz z wartkim strumieniem gotówki płynącej do kieszeni producentów płytowych, menedżerów i wykonawców bezpowrotnie odeszły do przeszłości dni, gdy muzyka ta była autentycznym refleksem życia w nowojorskim południowym Bronksie (gdzie się narodziła około 1973 r.) czy komentarzem do wojen gangów i zamieszek na tle rasowym w Crenshaw i Compton w Los Angeles.
Dziś hip-hop jako biznes funkcjonuje według tych samych zasad co muzyka pop. Z tradycyjnym popem wiele go zresztą łączy: wielkie pieniądze, wszechwładza producentów, kalejdoskopowa zmienność gwiazdorskich konstelacji i błyskawiczne starzenie się płyt. Różni zaś tylko jedno: tu cała strategia przetrwania i utrzymania się na topie opiera się na agresji skierowanej przeciw konkurentom.
Mentalność getta
Okres niewinności hip-hopu zakończył się nieodwołalnie, gdy na przełomie lat 1996-1997, w odstępie ledwie sześciu miesięcy, zastrzelono dwóch raperów - Tupaca Shakura i Notorious B.I.G. Obaj zostali uwikłani w kampanię nienawiści i gangsterską wojnę między wschodnim a zachodnim wybrzeżem. Doprowadziła do niej rywalizacja między szefami dwóch wytwórni płytowych: Death Row z Los Angeles i nowojorską Bad Boy. Te tragedie nie tylko nie otrzeźwiły hiphopowego środowiska, ale dowiodły, że zbrodnie doskonale sprzedają płyty. Na następne incydenty nie trzeba było długo czekać, a do najbardziej spektakularnych można zaliczyć dwie strzelaniny między świtami skłóconych raperów pod siedzibą hiphopowej rozgłośni Hot 97 w Nowym Jorku (w 2001 r. i na początku 2005 r.), zamordowanie Jam Master Jaya z legendarnej grupy Run-DMC w 2002 r. i ostrzelanie w 2003 r. siedziby Violator Management na Manhattanie (opiekuje się ona m.in. Busta Rhymesem, Missy Elliott i 50 Centem).
Optymizmem nie nastraja dzisiejsza ostra konfrontacja między najbardziej kasowymi gwiazdami roku 2005, 50 Centem i The Game'em. Te fakty uświadamiają nawet najbardziej ociężałym umysłowo apologetom hip-hopu, że ta muzyka dawno przestała być drogą ucieczki czarnej młodzieży z getta, o której tak świetnie przed laty rymował Ice-T w utworze "Escape from the Killing Fields", ale mentalność i przestępczy kodeks getta wprowadziła na stałe do muzycznego mainstreamu.
Dyktat ziomali
Ostra krytyka hip-hopu nie jest nowością - datuje się od końca lat 80., gdy gangsta-rapowi wykonawcy z Los Angeles - Public Enemy, NWA (Niggaz with Attitude) i Ice-T - szokowali brutalnymi tekstami, ale też budzili szacunek nowatorskimi muzycznie i ważkimi kulturowo albumami w rodzaju "It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back" i "Fear of a Black Planet" oraz "Straight Outta Compton" i "The Iceberg/Freedom of Speech... Just Watch What You Say". Dziś hip-hop budzi niepokój dorosłych - i to niezależnie od koloru skóry - bo w większości koncentruje się na ugruntowywaniu najbardziej negatywnych rasowych stereotypów. Wedle tych standardów, uczciwa praca, szacunek dla prawa i system wartości klasy średniej to "białasowe frajerstwo". Za autentyczne czarne wartości uznaje się natomiast przemoc, handel narkotykami, bezwzględną lojalność wobec kolegów z gangu i brak szacunku dla kobiet.
Gdyby poszperać w hiphopowej przeszłości, obowiązujące dziś standardy wyznaczają nie przełomowe w swoim czasie dokonania Run-DMC, Public Enemy czy Wu-Tang Clanu, lecz nagrany przez NWA utwór "Fuck the Police" czy album "As Nasty As They Wanna Be" formacji 2 Live Crew. Swego czasu został on uznany za najbardziej obsceniczne i seksistowskie wyzwanie rzucone pierwszej poprawce do konstytucji USA od czasu ukazania się pierwszego numeru magazynu "The Hustler" Larry'ego Flynta. O aprobacie ulicy dla rapera coraz częściej decyduje nie faktyczna jakość jego płyt czy oryginalność tekstów, ale ładunek agresji w tzw. beef recordings, czyli nagraniach specjalnie obliczonych na znieważanie i prowokowanie rywali. A dyktat ulicy to rzecz święta, bowiem to ona decyduje o miejscu rapera w hiphopowej hierarchii, a więc o jego dochodach, za które musi on utrzymywać rodzinę, wieloosobową gwardię przyboczną, a jeszcze szpanować bogactwem w postaci wartej setki tysięcy dolarów biżuterii, stajni luksusowych samochodów i nieustających wystawnych imprez dla ziomali.
Muzyka wrogów
Hip-hop z czasów pierwszych sukcesów Sugar Hill Gang ("Rapper's Delight"), Kurtisa Blowa ("Freedom") Grandmastera Flasha czy Afriki Bambaaty z przełomu lat 70. i 80. zatracił swą integrującą "sąsiedztwa" siłę. Dziś raczej je dzieli i jest polem walki o dominację, pieniądze i sławę. Wielu wpływowych ludzi z branży uważa to za rzecz normalną. James Cruz z ostrzelanego z broni maszynowej Violator Management tłumaczy to tak: "Od najwcześniejszych dni rap opierał się na walce. To specyfika środowiskowa, przeniesiona z sąsiedztw i osiedli. Cały czas jesteś poddawany testowi i jeśli ten test zawalisz, tracisz twarz i nigdy nie zaznasz spokoju". Rzeczywiście, czołowi raperzy i producenci - Jay-Z, Nas, Snoop Dogg, Dr. Dre czy Eminem - swoją pozycję budowali poprzez bezlitosne gnojenie konkurencji. Sam Eminem przyznaje zresztą, że "początkujący raper nie ma ani przyjaciół, ani sojuszników, tylko wrogów".
Efektem tych hiphopowych utarczek na zniewagi jest to, że żadna gwiazda, która ma choć odrobinę instynktu samozachowawczego, nie pokaże się w miejscach publicznych bez obstawy, a wiele z nich nie wyjdzie na scenę bez kuloodpornej kamizelki. "To smutne, ale to uczucie lęku o własne życie odczuwam, gdy jestem wśród swoich - mówi Ja Rule. - W otoczeniu moich białych fanów nie czuję, że ktoś chce wyrządzić mi krzywdę, ale wśród czarnych muszę mieć się na baczności. To tragiczne. Nie chcę być źle zrozumiany. My kochamy nasze getta, a getta kochają nas, ale zawsze może się trafić jakiś szajbus".
Niektórzy kronikarze hip-hopu skłaniają się do osobliwego podziału historii czarnej muzyki. Według nich, wszystko, co było przedtem - blues, rhythm and blues, soul, a nawet jazz - stanowiło tylko preludium do narodzin i ekspansji hip-hopu. Rzeczywiście, czarni wykonawcy nigdy wcześniej nie mieli tak wysokich, liczonych w milionach nakładów płyt i tak ogromnej białej publiczności. To właśnie zaskakująca fascynacja białej młodzieży z klasy średniej ciemnymi stronami życia w ostępach miejskiej dżungli przesądziła o tym, że hip-hop jest dziś najbardziej popularnym rodzajem muzyki w USA.
Jeśli skupimy się na tym, czym hip-hop jest w istocie, a raczej czym był na początku, przekonująca jest teza disc jockeya i filmowca Dona Lettsa, że był on czarnym odpowiednikiem białego punk rocka. O sukcesie obu tych gatunków pod koniec lat 70. decydował nie tylko talent wykonawców, ale też ich wiarygodność na ulicy (street credibility) oraz agresywność i umiejętność szokowania publiczności. Batalię o masowego słuchacza wygrał hip-hop, ale musiał za to zwycięstwo zapłacić wysoką cenę. Wraz z wartkim strumieniem gotówki płynącej do kieszeni producentów płytowych, menedżerów i wykonawców bezpowrotnie odeszły do przeszłości dni, gdy muzyka ta była autentycznym refleksem życia w nowojorskim południowym Bronksie (gdzie się narodziła około 1973 r.) czy komentarzem do wojen gangów i zamieszek na tle rasowym w Crenshaw i Compton w Los Angeles.
Dziś hip-hop jako biznes funkcjonuje według tych samych zasad co muzyka pop. Z tradycyjnym popem wiele go zresztą łączy: wielkie pieniądze, wszechwładza producentów, kalejdoskopowa zmienność gwiazdorskich konstelacji i błyskawiczne starzenie się płyt. Różni zaś tylko jedno: tu cała strategia przetrwania i utrzymania się na topie opiera się na agresji skierowanej przeciw konkurentom.
Mentalność getta
Okres niewinności hip-hopu zakończył się nieodwołalnie, gdy na przełomie lat 1996-1997, w odstępie ledwie sześciu miesięcy, zastrzelono dwóch raperów - Tupaca Shakura i Notorious B.I.G. Obaj zostali uwikłani w kampanię nienawiści i gangsterską wojnę między wschodnim a zachodnim wybrzeżem. Doprowadziła do niej rywalizacja między szefami dwóch wytwórni płytowych: Death Row z Los Angeles i nowojorską Bad Boy. Te tragedie nie tylko nie otrzeźwiły hiphopowego środowiska, ale dowiodły, że zbrodnie doskonale sprzedają płyty. Na następne incydenty nie trzeba było długo czekać, a do najbardziej spektakularnych można zaliczyć dwie strzelaniny między świtami skłóconych raperów pod siedzibą hiphopowej rozgłośni Hot 97 w Nowym Jorku (w 2001 r. i na początku 2005 r.), zamordowanie Jam Master Jaya z legendarnej grupy Run-DMC w 2002 r. i ostrzelanie w 2003 r. siedziby Violator Management na Manhattanie (opiekuje się ona m.in. Busta Rhymesem, Missy Elliott i 50 Centem).
Optymizmem nie nastraja dzisiejsza ostra konfrontacja między najbardziej kasowymi gwiazdami roku 2005, 50 Centem i The Game'em. Te fakty uświadamiają nawet najbardziej ociężałym umysłowo apologetom hip-hopu, że ta muzyka dawno przestała być drogą ucieczki czarnej młodzieży z getta, o której tak świetnie przed laty rymował Ice-T w utworze "Escape from the Killing Fields", ale mentalność i przestępczy kodeks getta wprowadziła na stałe do muzycznego mainstreamu.
Dyktat ziomali
Ostra krytyka hip-hopu nie jest nowością - datuje się od końca lat 80., gdy gangsta-rapowi wykonawcy z Los Angeles - Public Enemy, NWA (Niggaz with Attitude) i Ice-T - szokowali brutalnymi tekstami, ale też budzili szacunek nowatorskimi muzycznie i ważkimi kulturowo albumami w rodzaju "It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back" i "Fear of a Black Planet" oraz "Straight Outta Compton" i "The Iceberg/Freedom of Speech... Just Watch What You Say". Dziś hip-hop budzi niepokój dorosłych - i to niezależnie od koloru skóry - bo w większości koncentruje się na ugruntowywaniu najbardziej negatywnych rasowych stereotypów. Wedle tych standardów, uczciwa praca, szacunek dla prawa i system wartości klasy średniej to "białasowe frajerstwo". Za autentyczne czarne wartości uznaje się natomiast przemoc, handel narkotykami, bezwzględną lojalność wobec kolegów z gangu i brak szacunku dla kobiet.
Gdyby poszperać w hiphopowej przeszłości, obowiązujące dziś standardy wyznaczają nie przełomowe w swoim czasie dokonania Run-DMC, Public Enemy czy Wu-Tang Clanu, lecz nagrany przez NWA utwór "Fuck the Police" czy album "As Nasty As They Wanna Be" formacji 2 Live Crew. Swego czasu został on uznany za najbardziej obsceniczne i seksistowskie wyzwanie rzucone pierwszej poprawce do konstytucji USA od czasu ukazania się pierwszego numeru magazynu "The Hustler" Larry'ego Flynta. O aprobacie ulicy dla rapera coraz częściej decyduje nie faktyczna jakość jego płyt czy oryginalność tekstów, ale ładunek agresji w tzw. beef recordings, czyli nagraniach specjalnie obliczonych na znieważanie i prowokowanie rywali. A dyktat ulicy to rzecz święta, bowiem to ona decyduje o miejscu rapera w hiphopowej hierarchii, a więc o jego dochodach, za które musi on utrzymywać rodzinę, wieloosobową gwardię przyboczną, a jeszcze szpanować bogactwem w postaci wartej setki tysięcy dolarów biżuterii, stajni luksusowych samochodów i nieustających wystawnych imprez dla ziomali.
Muzyka wrogów
Hip-hop z czasów pierwszych sukcesów Sugar Hill Gang ("Rapper's Delight"), Kurtisa Blowa ("Freedom") Grandmastera Flasha czy Afriki Bambaaty z przełomu lat 70. i 80. zatracił swą integrującą "sąsiedztwa" siłę. Dziś raczej je dzieli i jest polem walki o dominację, pieniądze i sławę. Wielu wpływowych ludzi z branży uważa to za rzecz normalną. James Cruz z ostrzelanego z broni maszynowej Violator Management tłumaczy to tak: "Od najwcześniejszych dni rap opierał się na walce. To specyfika środowiskowa, przeniesiona z sąsiedztw i osiedli. Cały czas jesteś poddawany testowi i jeśli ten test zawalisz, tracisz twarz i nigdy nie zaznasz spokoju". Rzeczywiście, czołowi raperzy i producenci - Jay-Z, Nas, Snoop Dogg, Dr. Dre czy Eminem - swoją pozycję budowali poprzez bezlitosne gnojenie konkurencji. Sam Eminem przyznaje zresztą, że "początkujący raper nie ma ani przyjaciół, ani sojuszników, tylko wrogów".
Efektem tych hiphopowych utarczek na zniewagi jest to, że żadna gwiazda, która ma choć odrobinę instynktu samozachowawczego, nie pokaże się w miejscach publicznych bez obstawy, a wiele z nich nie wyjdzie na scenę bez kuloodpornej kamizelki. "To smutne, ale to uczucie lęku o własne życie odczuwam, gdy jestem wśród swoich - mówi Ja Rule. - W otoczeniu moich białych fanów nie czuję, że ktoś chce wyrządzić mi krzywdę, ale wśród czarnych muszę mieć się na baczności. To tragiczne. Nie chcę być źle zrozumiany. My kochamy nasze getta, a getta kochają nas, ale zawsze może się trafić jakiś szajbus".
Więcej możesz przeczytać w 31/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.