Najlepszym uczniem Tony'ego Blaira jest nowy przywódca konserwatystów David Cameron
Od kilku miesięcy nie ma właściwie dnia, by media nie wieściły rychłego końca jednej z najbardziej błyskotliwych karier politycznych w Europie. "Blair powinien odejść" - zawyrokował lewicowy "The Guardian". "Ostatnie dni Tony'ego Blaira" - orzekł prestiżowy "The Economist", który dotychczas stronił od ostrego atakowania premiera. Równie bezlitosne były sondaże. Według kwietniowej ankiety dziennika "Daily Telegraph", tylko 30 proc. Brytyjczyków jest zadowolonych z polityki szefa rządu, a 60 proc. jej nie aprobuje. Autorytet i wiarygodność przywódcy Partii Pracy spadły do poziomu najniższego od dziesięciu lat. Polityk, któremu partyjni koledzy często zarzucali "imperatorskie maniery", zdaje się nie panować nad sterami władzy. Krąg przyjaciół i doradców się rozpłynął. Sugestywny mówca, łatwo nawiązujący kontakt z otoczeniem, ma kłopoty z komunikowaniem się. Słynny, nie schodzący z twarzy uśmiech budzi irytację i uchodzi za fałszywy.
Trzecia droga
Lewicowe media doradzają Blairowi, by odszedł, póki nie będzie za późno, by dobrze zapisać się w historii. Premier ma wszak na koncie osiągnięcia, które go do tego predestynują. Ten syn konserwatywnego adwokata z Edynburga napisał na nowo historię brytyjskich laburzystów. "Nie wiem, kim jest ten młodzieniec, ale na pewno nie jest laburzystą" - mówił w 1979 r. o Blairze James Callaghan, ostatni premier Partii Pracy przed długą epoką politycznej i ideologicznej hegemonii konserwatystów. Po 18 latach przełamał ją właśnie Tony Blair, tworząc wcześniej New Labour, partię neolaburzystowską, którą nieraz nazywano "nielaburzystowską". Traktowany przez wielu jej członków jak obce ciało, systematycznie obalał ideologiczne tabu i świętości, coraz bardziej zbliżając partię do postulatów i pragnień 60 proc. Brytyjczyków tworzących Middle England, dziś nazywanych klasą średnią. Tę grupę odebrała swego czasu laburzystom Margaret Thatcher. Powrót okazał się trwały, czego dowodem było trzykrotne zwycięstwo Blaira w wyborach parlamentarnych.
Nowemu przywódcy obcy był radykalizm. Blair odrzucił dawne hasła socjalizmu, stawiając na "trzecią drogę", która - według jego krytyków - była kontynuacją polityki Margaret Thatcher i prowadziła prosto do kapitalizmu. New Labour, w odróżnieniu od "starej" Partii Pracy, dążyła nie tyle do równości, ile do tworzenia równych szans. Starała się przy tym nie tylko wyrażać aspiracje nowej klasy średniej, ale także stwarzać warunki dla mniej zamożnych, by mogli do niej awansować. "Praca ci służy" , "Więcej umiesz, więcej zarabiasz" - głosiły neolaburzystowskie slogany. Głównym osiągnięciem Blaira było utrwalenie prorynkowych reform zapoczątkowanych przez Margaret Thatcher i rozszerzenie ich na sferę edukacji i służby zdrowia. Premier naraził się własnej partii, wprowadzając w 1998 r. opłaty za studia na publicznych uniwersytetach. Otworzył też drogę do kontynuacji takich reform, dających brytyjskim uczelniom szanse konkurowania z lepiej uposażonymi uniwersytetami amerykańskimi. Efekty są dostrzegalne: w pierwszej dziesiątce najlepszych uniwersytetów świata poza amerykańskimi są dziś tylko dwie uczelnie z Europy, obie brytyjskie - Cambridge i Oksford.
W rękach Boga
"The Economist" niewiele przesadził, nazywając swego czasu Tony'ego Blaira "najlepszym konserwatywnym premierem". Gospodarz gabinetu przy Downing Street 10 zbierał też punkty za politykę zagraniczną: większa aktywność w UE, otwarcie na problemy Bałkanów i świata muzułmańskiego, inicjatywy na rzecz Afryki. "Ocena Blaira byłaby jednoznacznie pozytywna, gdyby nie Irak" - twierdzi historyk Timothy Garton Ash. Charyzmatyczny premier początkowo przekonał większość społeczeństwa do "sprawiedliwej wojny", którą uzasadniały domniemane zasoby broni masowego rażenia w rękach Saddama. W kwietniu 2003 r. 60 proc. Brytyjczyków poparło wysłanie wojsk do Iraku w celu likwidacji niszczycielskiego arsenału. Wraz z pojawianiem się wątpliwości co do jego istnienia malała aprobata dla tej operacji. Niedawne oświadczenie Blaira, że pozostawia on ocenę polityki irackiej "w rękach Boga", wzburzyło Brytyjczyków. "The Economist" przekręca dziś nazwisko premiera na "Bliar", utożsamiając go z "liar", czyli kłamcą, a 57 proc. Brytyjczyków uważa zbrojną interwencję za błąd. Z tego powodu dziewięcioletnie rządy Blaira są dzielone na dwa okresy - przed i po Iraku. "Przed" maluje się w barwach niemal wyłącznie jasnych: otwarcie na Europę i świat, wprowadzenie minimalnej płacy, poprawa usług publicznych, reforma instytucji, ograniczona autonomia dla Szkocji i Walii, umocnienie pokoju w Irlandii Północnej. "Po" to okres nasilających się burz i wewnętrznych podziałów w partii zarówno w kwestii wojny w Iraku, jak i reform w szkolnictwie, służbie zdrowia i systemie emerytalnym, a także w walce z terroryzmem oraz polityce imigracyjnej. W Izbie Gmin laburzyści sabotują praktycznie każde posunięcie premiera. W listopadzie zeszłego roku odrzucili pakiet ustaw antyterrorystycznych, w marcu głosowali przeciw liberalnej reformie edukacji. Projekt przeszedł dzięki poparciu... deputowanych konserwatywnych.
W polityce poparcie przeciwników może odstręczyć najwierniejszych przyjaciół. A tych Blair, oskarżany już wcześniej o zdradę, ma w partii coraz mniej. Nie jest nawet pewne, czy należy do nich kanclerz skarbu Gordon Brown, od dawna typowany na następcę obecnego lidera. Gordon, w odróżnieniu od Blaira, cieszył się zawsze opinią człowieka oddanego laburzystowskim wartościom. Jeszcze w 1994 r., gdy Blair przejmował ster Partii Pracy, miał otrzymać obietnicę awansu na ministra finansów, a z biegiem czasu także na przywódcę ugrupowania. Wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z ustalonym scenariuszem, kiedy w końcu 2004 r. Blair zapowiedział, że nie będzie startował w następnych wyborach. Wkrótce wyraźnie tego pożałował. Perspektywa rezygnacji lidera uruchomiła bowiem w partii walki podjazdowe, a jego samego zdegradowała do statusu lame duck, kulawej kaczki, czyli polityka skazanego na bieżące administrowanie i niezdolnego do podejmowania strategicznych decyzji. W Londynie zaczęto mówić, że Blair cierpi na syndrom Nixona.
Bielsze od bieli
O tym, że wielu laburzystów uważa już Blaira za ekslidera, świadczyły reakcje na jego słowa o "zbyt pospiesznej" zapowiedzi odejścia z polityki. W partii wybuchła panika, że może on ponownie ubiegać się o przywództwo. Blair musiał zapewnić, że nie ma takich zamiarów. Nie zapobiegło to jednak nowym manewrom, mającym przyspieszyć jego definitywne rozstanie się z fotelem lidera. W połowie marca konsternację w brytyjskiej polityce wywołała wiadomość o pożyczkach w wysokości 14 mld funtów, którymi zadłużona po uszy Labour Party finansowała swoją ostatnią kampanię wyborczą. Formalnie nie były one sprzeczne z prawem, ale były na bakier z etyką i dowodziły zręcznego wykorzystania luk prawnych. Co gorsza, nazwiska niektórych hojnych wierzycieli figurowały na uprzywilejowanych miejscach na liście kandydatów do tytułu lordowskiego lub dożywotniego miejsca w izbie wyższej parlamentu. Pogłoski o puczu w partii przybrały na sile po deklaracji Browna, iż nic nie wiedział o pożyczkach. Dla Blaira sytuacja była podwójnie kłopotliwa: podważała solenne zapewnienia, że jego kierownictwo będzie "bardziej niż czyste" i "bielsze od bieli", a przy tym potwierdzała bliskie, a zdaniem krytyków w partii, "nieczyste" związki z biznesem.
Blair nie rezygnuje z reform. Prócz przeforsowanych z pomocą konserwatystów zmian w systemie edukacji przymierza się do reform socjalnych, m.in. ograniczenia grupy przyjmujących zasiłki dla niepełnosprawnych i reformy służby zdrowia. Na decyzję czeka też sprawa budowy nowych elektrowni atomowych i modernizacji arsenału nuklearnego. Projekty premiera z coraz większą zaciekłością są jednak torpedowane przez jego partyjnych przeciwników. Nie przeszkadza im nawet to, że w ten sposób mogą osłabić pozycję Browna. Mniej charyzmatyczny od Blaira, z kłopotami w komunikowaniu się z mediami, ma za przeciwnika nowego lidera Partii Konserwatywnej, błyskotliwego Davida Camerona. Mimo braku doświadczenia politycznego uchodzi on za polityka zdolnego przełamać wyborczy impas, w którym torysi tkwią od 1997 r. Jednocześnie z sondaży wynika, że laburzyści z mocno atakowanym Blairem stawiają czoło konserwatystom Camerona skuteczniej niż z bezbarwnym Brownem, o którym nowy szef torysów mówi, że jest "analogowym człowiekiem w epoce technologii cyfrowej".
Przykuty do urzędu
Czy dni Blaira są rzeczywiście policzone? 53-letniemu politykowi już nieraz przepowiadano klęskę, która jednak nie następowała. Premier zdobył nawet przydomek "teflonowego Tony'ego" - polityka, który gładko wychodzi z opresji. Jego biograf Anthony Seldon twierdzi, że Blair przegapił najlepszy moment do odejścia, kiedy nie stracił jeszcze aury sukcesu, choćby po zamachach zeszłego roku w Londynie. Z perspektywy ambitnego polityka, który postawił sobie za cel trwałe przeobrażenie kraju, optymalny byłby termin końca kadencji - rok 2009. Minister spraw wewnętrznych Charles Clarke stwierdził niedawno, że premier nie odejdzie przed 2008 r. Zdaniem innych, może to nastąpić jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Wielu przypomina Blairowi, by nie powtarzał błędu Margaret Thatcher, która po 12 latach rządów została zmuszona do odejścia przez własną partię. "Zarówno przyjaciele, jak i wrogowie ostrzegają dziś Blaira przed przeciąganiem obecności w polityce i zdawaniem się na łaskę wydarzeń, nad którymi nie jest w stanie zapanować. Niestety, jak wszyscy liderzy u władzy wygląda on na przykutego do urzędu" - twierdzi Polly Toynbee, komentatorka dziennika "The Guardian".
Finał Blaira mogą przyspieszyć wybory 5 maja rozpisane w większości brytyjskich okręgów. Koła rządowe w Londynie z niepokojem przyjęły sondaże wskazujące na umacnianie się wpływów skrajnie prawicowej Brytyjskiej Partii Narodowej (BNP), na którą byłaby dziś skłonna głosować znaczna część elektoratu laburzystów. Powód: rozczarowanie polityką socjalną Partii Pracy, która zapewnia nadmierne przywileje imigrantom kosztem białej ludności uboższych dzielnic Londynu i innych miast. "Każdy kraj potrzebuje partii socjaldemokratycznej, ale w Wielkiej Brytanii już jej nie ma" - napisał w "The Guardian" laburzystowski deputowany George Galloway.
Margaret Thatcher powiedziała kiedyś, że najlepszą rzeczą, jaką po sobie zostawia, jest odnowiona, zmierzająca w kierunku liberalnym Partia Pracy. O Tonym Blairze mówi się, że jego najlepszym uczniem jest nowy przywódca konserwatystów David Cameron.
Trzecia droga
Lewicowe media doradzają Blairowi, by odszedł, póki nie będzie za późno, by dobrze zapisać się w historii. Premier ma wszak na koncie osiągnięcia, które go do tego predestynują. Ten syn konserwatywnego adwokata z Edynburga napisał na nowo historię brytyjskich laburzystów. "Nie wiem, kim jest ten młodzieniec, ale na pewno nie jest laburzystą" - mówił w 1979 r. o Blairze James Callaghan, ostatni premier Partii Pracy przed długą epoką politycznej i ideologicznej hegemonii konserwatystów. Po 18 latach przełamał ją właśnie Tony Blair, tworząc wcześniej New Labour, partię neolaburzystowską, którą nieraz nazywano "nielaburzystowską". Traktowany przez wielu jej członków jak obce ciało, systematycznie obalał ideologiczne tabu i świętości, coraz bardziej zbliżając partię do postulatów i pragnień 60 proc. Brytyjczyków tworzących Middle England, dziś nazywanych klasą średnią. Tę grupę odebrała swego czasu laburzystom Margaret Thatcher. Powrót okazał się trwały, czego dowodem było trzykrotne zwycięstwo Blaira w wyborach parlamentarnych.
Nowemu przywódcy obcy był radykalizm. Blair odrzucił dawne hasła socjalizmu, stawiając na "trzecią drogę", która - według jego krytyków - była kontynuacją polityki Margaret Thatcher i prowadziła prosto do kapitalizmu. New Labour, w odróżnieniu od "starej" Partii Pracy, dążyła nie tyle do równości, ile do tworzenia równych szans. Starała się przy tym nie tylko wyrażać aspiracje nowej klasy średniej, ale także stwarzać warunki dla mniej zamożnych, by mogli do niej awansować. "Praca ci służy" , "Więcej umiesz, więcej zarabiasz" - głosiły neolaburzystowskie slogany. Głównym osiągnięciem Blaira było utrwalenie prorynkowych reform zapoczątkowanych przez Margaret Thatcher i rozszerzenie ich na sferę edukacji i służby zdrowia. Premier naraził się własnej partii, wprowadzając w 1998 r. opłaty za studia na publicznych uniwersytetach. Otworzył też drogę do kontynuacji takich reform, dających brytyjskim uczelniom szanse konkurowania z lepiej uposażonymi uniwersytetami amerykańskimi. Efekty są dostrzegalne: w pierwszej dziesiątce najlepszych uniwersytetów świata poza amerykańskimi są dziś tylko dwie uczelnie z Europy, obie brytyjskie - Cambridge i Oksford.
W rękach Boga
"The Economist" niewiele przesadził, nazywając swego czasu Tony'ego Blaira "najlepszym konserwatywnym premierem". Gospodarz gabinetu przy Downing Street 10 zbierał też punkty za politykę zagraniczną: większa aktywność w UE, otwarcie na problemy Bałkanów i świata muzułmańskiego, inicjatywy na rzecz Afryki. "Ocena Blaira byłaby jednoznacznie pozytywna, gdyby nie Irak" - twierdzi historyk Timothy Garton Ash. Charyzmatyczny premier początkowo przekonał większość społeczeństwa do "sprawiedliwej wojny", którą uzasadniały domniemane zasoby broni masowego rażenia w rękach Saddama. W kwietniu 2003 r. 60 proc. Brytyjczyków poparło wysłanie wojsk do Iraku w celu likwidacji niszczycielskiego arsenału. Wraz z pojawianiem się wątpliwości co do jego istnienia malała aprobata dla tej operacji. Niedawne oświadczenie Blaira, że pozostawia on ocenę polityki irackiej "w rękach Boga", wzburzyło Brytyjczyków. "The Economist" przekręca dziś nazwisko premiera na "Bliar", utożsamiając go z "liar", czyli kłamcą, a 57 proc. Brytyjczyków uważa zbrojną interwencję za błąd. Z tego powodu dziewięcioletnie rządy Blaira są dzielone na dwa okresy - przed i po Iraku. "Przed" maluje się w barwach niemal wyłącznie jasnych: otwarcie na Europę i świat, wprowadzenie minimalnej płacy, poprawa usług publicznych, reforma instytucji, ograniczona autonomia dla Szkocji i Walii, umocnienie pokoju w Irlandii Północnej. "Po" to okres nasilających się burz i wewnętrznych podziałów w partii zarówno w kwestii wojny w Iraku, jak i reform w szkolnictwie, służbie zdrowia i systemie emerytalnym, a także w walce z terroryzmem oraz polityce imigracyjnej. W Izbie Gmin laburzyści sabotują praktycznie każde posunięcie premiera. W listopadzie zeszłego roku odrzucili pakiet ustaw antyterrorystycznych, w marcu głosowali przeciw liberalnej reformie edukacji. Projekt przeszedł dzięki poparciu... deputowanych konserwatywnych.
W polityce poparcie przeciwników może odstręczyć najwierniejszych przyjaciół. A tych Blair, oskarżany już wcześniej o zdradę, ma w partii coraz mniej. Nie jest nawet pewne, czy należy do nich kanclerz skarbu Gordon Brown, od dawna typowany na następcę obecnego lidera. Gordon, w odróżnieniu od Blaira, cieszył się zawsze opinią człowieka oddanego laburzystowskim wartościom. Jeszcze w 1994 r., gdy Blair przejmował ster Partii Pracy, miał otrzymać obietnicę awansu na ministra finansów, a z biegiem czasu także na przywódcę ugrupowania. Wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z ustalonym scenariuszem, kiedy w końcu 2004 r. Blair zapowiedział, że nie będzie startował w następnych wyborach. Wkrótce wyraźnie tego pożałował. Perspektywa rezygnacji lidera uruchomiła bowiem w partii walki podjazdowe, a jego samego zdegradowała do statusu lame duck, kulawej kaczki, czyli polityka skazanego na bieżące administrowanie i niezdolnego do podejmowania strategicznych decyzji. W Londynie zaczęto mówić, że Blair cierpi na syndrom Nixona.
Bielsze od bieli
O tym, że wielu laburzystów uważa już Blaira za ekslidera, świadczyły reakcje na jego słowa o "zbyt pospiesznej" zapowiedzi odejścia z polityki. W partii wybuchła panika, że może on ponownie ubiegać się o przywództwo. Blair musiał zapewnić, że nie ma takich zamiarów. Nie zapobiegło to jednak nowym manewrom, mającym przyspieszyć jego definitywne rozstanie się z fotelem lidera. W połowie marca konsternację w brytyjskiej polityce wywołała wiadomość o pożyczkach w wysokości 14 mld funtów, którymi zadłużona po uszy Labour Party finansowała swoją ostatnią kampanię wyborczą. Formalnie nie były one sprzeczne z prawem, ale były na bakier z etyką i dowodziły zręcznego wykorzystania luk prawnych. Co gorsza, nazwiska niektórych hojnych wierzycieli figurowały na uprzywilejowanych miejscach na liście kandydatów do tytułu lordowskiego lub dożywotniego miejsca w izbie wyższej parlamentu. Pogłoski o puczu w partii przybrały na sile po deklaracji Browna, iż nic nie wiedział o pożyczkach. Dla Blaira sytuacja była podwójnie kłopotliwa: podważała solenne zapewnienia, że jego kierownictwo będzie "bardziej niż czyste" i "bielsze od bieli", a przy tym potwierdzała bliskie, a zdaniem krytyków w partii, "nieczyste" związki z biznesem.
Blair nie rezygnuje z reform. Prócz przeforsowanych z pomocą konserwatystów zmian w systemie edukacji przymierza się do reform socjalnych, m.in. ograniczenia grupy przyjmujących zasiłki dla niepełnosprawnych i reformy służby zdrowia. Na decyzję czeka też sprawa budowy nowych elektrowni atomowych i modernizacji arsenału nuklearnego. Projekty premiera z coraz większą zaciekłością są jednak torpedowane przez jego partyjnych przeciwników. Nie przeszkadza im nawet to, że w ten sposób mogą osłabić pozycję Browna. Mniej charyzmatyczny od Blaira, z kłopotami w komunikowaniu się z mediami, ma za przeciwnika nowego lidera Partii Konserwatywnej, błyskotliwego Davida Camerona. Mimo braku doświadczenia politycznego uchodzi on za polityka zdolnego przełamać wyborczy impas, w którym torysi tkwią od 1997 r. Jednocześnie z sondaży wynika, że laburzyści z mocno atakowanym Blairem stawiają czoło konserwatystom Camerona skuteczniej niż z bezbarwnym Brownem, o którym nowy szef torysów mówi, że jest "analogowym człowiekiem w epoce technologii cyfrowej".
Przykuty do urzędu
Czy dni Blaira są rzeczywiście policzone? 53-letniemu politykowi już nieraz przepowiadano klęskę, która jednak nie następowała. Premier zdobył nawet przydomek "teflonowego Tony'ego" - polityka, który gładko wychodzi z opresji. Jego biograf Anthony Seldon twierdzi, że Blair przegapił najlepszy moment do odejścia, kiedy nie stracił jeszcze aury sukcesu, choćby po zamachach zeszłego roku w Londynie. Z perspektywy ambitnego polityka, który postawił sobie za cel trwałe przeobrażenie kraju, optymalny byłby termin końca kadencji - rok 2009. Minister spraw wewnętrznych Charles Clarke stwierdził niedawno, że premier nie odejdzie przed 2008 r. Zdaniem innych, może to nastąpić jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Wielu przypomina Blairowi, by nie powtarzał błędu Margaret Thatcher, która po 12 latach rządów została zmuszona do odejścia przez własną partię. "Zarówno przyjaciele, jak i wrogowie ostrzegają dziś Blaira przed przeciąganiem obecności w polityce i zdawaniem się na łaskę wydarzeń, nad którymi nie jest w stanie zapanować. Niestety, jak wszyscy liderzy u władzy wygląda on na przykutego do urzędu" - twierdzi Polly Toynbee, komentatorka dziennika "The Guardian".
Finał Blaira mogą przyspieszyć wybory 5 maja rozpisane w większości brytyjskich okręgów. Koła rządowe w Londynie z niepokojem przyjęły sondaże wskazujące na umacnianie się wpływów skrajnie prawicowej Brytyjskiej Partii Narodowej (BNP), na którą byłaby dziś skłonna głosować znaczna część elektoratu laburzystów. Powód: rozczarowanie polityką socjalną Partii Pracy, która zapewnia nadmierne przywileje imigrantom kosztem białej ludności uboższych dzielnic Londynu i innych miast. "Każdy kraj potrzebuje partii socjaldemokratycznej, ale w Wielkiej Brytanii już jej nie ma" - napisał w "The Guardian" laburzystowski deputowany George Galloway.
Margaret Thatcher powiedziała kiedyś, że najlepszą rzeczą, jaką po sobie zostawia, jest odnowiona, zmierzająca w kierunku liberalnym Partia Pracy. O Tonym Blairze mówi się, że jego najlepszym uczniem jest nowy przywódca konserwatystów David Cameron.
Więcej możesz przeczytać w 17/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.