Adwokatów cudzych interesów jest wśród polskich elit bez liku
Wbrew powszechnej opinii Polacy nie są narodem mającym poczucie własnej wartości. Być może kiedyś je mieliśmy, lecz wybito nam to z głowy, m.in. poprzez intensywną reedukację po 1989 r. Jeśli nacjonalizm oznacza nadmierną dumę z własnej kultury, narodu i państwa, stawianie tego, co własne, ponad tym, co obce, to jest on czymś, co zdecydowanie nam nie grozi. Potwierdzają to badania uniwersytetu w Chicago, o których niedawno doniosło "Metro" (24 marca 2006 r.): pod względem poczucia dumy narodowej Polacy są na szarym końcu - na 28. miejscu wśród 34 badanych narodów (za Węgrami i Słoweńcami, Rosjanami, Czechami).
Polacy są zakompleksieni, niepewni siebie i swojej wartości jako naród, sparaliżowani poczuciem zacofania. Mimo dokonań, z których mogą być dumni, i mimo że - jak pokazują badania przeprowadzone przez Richarda Lynna, emerytowanego profesora z uniwersytetu w Ulsterze - należą do najbardziej inteligentnych narodów w Europie. W tym rankingu są na drugim miejscu (przeciętny IQ 106) po zajmujących ex aequo pierwsze miejsce Niemcach i Holendrach (IQ 107), przed Brytyjczykami (IQ 100), Francuzami (94), nie wspominając już o Rumunach, Turkach i Serbach ("Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 28 marca 2006 r.).
Łasi na pochwały
Z niepewności co do własnej wartości wynika także (niestety, dość częsta) ksenofobia kompensująca kompleksy i lęk przed światem, zamykanie się we własnych opłotkach. Znacznie silniejsza jest jednak inna reakcja - występująca zwłaszcza wśród ludzi wykształconych lub jeszcze częściej "półwykształconych" - niechęć do samych siebie i przemożna potrzeba zdobycia uznania innych. Z tego powodu jesteśmy tak niezwykle wrażliwi na to, co mówią o nas za granicą. Stąd zaprzęganie wszystkich rodaków, którzy odnieśli tam sukces, do rydwanu zbiorowej chwały. Stąd również zbiorowa euforia, jeśli komuś uda się zyskać pochlebną ocenę świata, i wielka obawa, że taka opinia może być negatywna.
Kiedyś należeć do Zachodu, wrócić do Europy to był szczyt marzeń. Dlatego pochwała ludzi Zachodu świadczyła o tym, że jesteśmy krajem europejskim i cywilizowanym. Czasy się zmieniły, ale hołdownictwo i szukanie aprobaty w oczach tego wyższego świata pozostały. Przy okazji politycznej różnicy zdań czy konfliktu interesów rozlegają się w Polsce trwożne głosy, żeby ustąpić, nie kompromitować się, bo co też o nas pomyślą we Francji czy Niemczech. Niestety, Francuzi i Niemcy nie odwzajemniają nam tym samym. Niewiele sobie robią z opinii, jaką na temat ich działań mogliby mieć Polacy. Także Rosjanie zdają się zupełnie nie przejmować tym, co sądzą o nich inni. To zresztą przynosi im tylko uznanie tych, których szorstko potraktowali. I tym bardziej ceni się przyjaźń Rosjan, gdy już skłonni są wielkodusznie ją okazać. W Polsce natomiast tłumaczymy sobie, że "musimy zrozumieć, że Niemcy..., że Francuzi..., że Holendrzy...", ale rzadko mówimy, że "Niemcy, Francuzi, Holendrzy muszą zrozumieć, że my...". Adwokatów cudzych interesów jest wśród polskich elit bez liku - wszystko jedno, czy chodzi o firmy, jak Eureko, Uni-
Credit, czy o unię, o państwo, czy też o zagraniczne grupy interesów.
Naturalnie lepiej, żeby za granicą dobrze o nas mówili czy pisali. Oczywiście trzeba się uczyć od innych i nie należy popadać w megalomanię. Problemem jest to, że często taką dobrą opinię chce się osiągnąć przedkładaniem racji innych nad własne, bezmyślnym konformizmem, mizdrzeniem się, udawaniem, że jesteśmy inni, niż jesteśmy, dystansowaniem się wobec własnego kraju, jego przeszłości i teraźniejszości.
Stygmat Polaka
Kiedyś przeprowadzałem badania nad mieszkającymi w Niemczech Polakami, a raczej pochodzącymi z Polski imigrantami. Chcieliśmy się dowiedzieć, jakim językiem mówią w domu nasi respondenci. "Tylko po niemiecku" - pospiesznie zapewniali moich niemieckich współpracowników łamanym niemieckim. Dla nich pozbycie się polskości było awansem cywilizacyjnym, a niemiec-kość - nobilitacją. Nie wynikało to tylko z faktu, że przyjechali z kraju biednego do bogatego i by uzyskać prawo pobytu, powoływali się na niemieckie pochodzenie kogoś z członków rodziny. Samo bycie Polakiem traktowali jak stygmat, którego trzeba się jak najszybciej pozbyć. Utwierdzali ich w tym przekonaniu niemieccy urzędnicy, zmieniający bez pytania i większych ceregieli całym rodzinom polskie imiona na niemieckie. Sytuacja w ostatnich latach trochę się zmieniła. Przestano się już wstydzić mówienia po polsku w miejscach publicznych. Polska, chociaż wciąż nie jest krajem bogatym, jest krajem coraz bardziej normalnym - do którego można się już przyznać, zwłaszcza że zachęcają do tego profity wynikające z podwójnego obywatelstwa. Ciągle jednak niepewność i chęć przekonania innych o własnej wartości, a jednocześnie przeświadczenie, że to "oni" wyznaczają standardy właściwych zachowań, charakteryzują postawę Polaków za granicą.
Trudno się dziwić, że tak myślą biedni emigranci, często tworzący underclass przyjmujących ich społeczeństw, gorzej, że takie myślenie jest rozpowszechnione w polskich środowiskach opiniotwórczych. Najzabawniejsze jest to, że zagraniczne opinie nie są zbyt oryginalne. Najczęściej pochodzą one prosto z polskich źródeł. Ta sama krążąca po Warszawie plotka lub opinia nabiera jednak niesłychanego znaczenia, gdy ukazuje się drukiem w takich pismach jak "The Guardian" czy "Frankfurter Allgemeine Zeitung". To, że zagraniczni dziennikarze, nawet jeśli są nam przyjaźni (co wcale nie jest regułą), reprezentują interesy i punkt widzenia swego kraju, a nie Polski, rzadko jest przy tym brane pod uwagę.
Kaczyński kontra Kwaśniewski
Wielkie obawy pojawiają się przed każdą wizytą Lecha Kaczyńskiego za granicą - że wypowiada się za ostro, że niepotrzebnie podkreśla różnice, zamiast pochlebiać tym, z którymi się spotyka, że zbyt wyraźnie formułuje polskie oczekiwania. Jak prezydent mógł przerwać wywiad z francuskim dziennikarzem, którego zachowanie uznał za aroganckie? Gdy przed wyjazdem do Niemiec ukazał się wywiad dla "Der Spiegel", rozdzierano szaty. "Gazeta Wyborcza" wyliczała, ile to niemieckich inicjatyw strona polska pozostawiła bez odpowiedzi. Niektórzy dziennikarze mieli nawet za złe, że nie podjęto nowej propozycji Eriki Stein-bach w sprawie Centrum przeciw Wypędzeniom. I co? I nic. Prezydent jest przyjmowany. Rozmowy się toczą. Gospodarze są superuprzejmi i starają się zrozumieć to, czego do tej pory nie rozumieli. Gdyby Kaczyński od razu mizdrzył się i zgadzał skwapliwie z każdym zdaniem, nie zadawaliby sobie trudu.
Po wizycie w Niemczech "Die Welt" napisał w komentarzu "Zadziwiający Kaczyński": "Mimo że żaden z niemieckich polityków nie przyznałby tego publicznie, nieufność wobec mającego skłonność do populizmu i pochopnych stwierdzeń Kaczyńskiego jest wielka. Ale ma w tym udział także polska strona. Wielu szanowanych w Niemczech publicystów i polityków ostrzegało przed nowym rządem w Warszawie lub nie ukrywało, że będziemy mieli do czynienia
z 'półdemokratą'. Ciągle nie ma na to dowodu. Być może w ogóle się nie znajdzie. Każdy, kto obserwował Kaczyńskiego w zimnym Berlinie, musiał ze zdziwieniem zauważyć, że prezydent odtajał i że na koniec prawie serdecznie obchodził się ze swymi rozmówcami" ("Die Welt" z 10 marca 2006 r.).
Wbrew opinii "szanowanych w Niemczech polskich publicystów i polityków" to prezydent Kwaśniewski - choć nie został zadenuncjowany za granicą jako "półdemokrata" - musiał udowadniać sobie i światu, że mimo swej postkomunistycznej przeszłości jest szczerym zwolennikiem demokracji, liberałem i w ogóle człowiekiem cywilizacji zachodniej. Stąd jego miękka ugodowość i "teflonowość". W nim też, w jego sukcesach zagranicznych Polacy przeglądali się jak w lśniącym lustrze. Nie przypadkiem bardziej krytykowano go za to, że w czasie obchodów 60. rocznicy "zwycięstwa nad faszyzmem" został postawiony w drugim rzędzie niż za skandaliczne zachowanie w Charkowie. To, że jednocześnie od dłuższego czasu nie była to polityka, która pozwalała skutecznie zabiegać o nasze interesy, pomijano milczeniem.
Wydaje się, że już najwyższy czas dojrzeć i wyzwolić się z kompleksów osłabiających naszą inteligencję i polityczną władzę sądzenia.
Polacy są zakompleksieni, niepewni siebie i swojej wartości jako naród, sparaliżowani poczuciem zacofania. Mimo dokonań, z których mogą być dumni, i mimo że - jak pokazują badania przeprowadzone przez Richarda Lynna, emerytowanego profesora z uniwersytetu w Ulsterze - należą do najbardziej inteligentnych narodów w Europie. W tym rankingu są na drugim miejscu (przeciętny IQ 106) po zajmujących ex aequo pierwsze miejsce Niemcach i Holendrach (IQ 107), przed Brytyjczykami (IQ 100), Francuzami (94), nie wspominając już o Rumunach, Turkach i Serbach ("Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 28 marca 2006 r.).
Łasi na pochwały
Z niepewności co do własnej wartości wynika także (niestety, dość częsta) ksenofobia kompensująca kompleksy i lęk przed światem, zamykanie się we własnych opłotkach. Znacznie silniejsza jest jednak inna reakcja - występująca zwłaszcza wśród ludzi wykształconych lub jeszcze częściej "półwykształconych" - niechęć do samych siebie i przemożna potrzeba zdobycia uznania innych. Z tego powodu jesteśmy tak niezwykle wrażliwi na to, co mówią o nas za granicą. Stąd zaprzęganie wszystkich rodaków, którzy odnieśli tam sukces, do rydwanu zbiorowej chwały. Stąd również zbiorowa euforia, jeśli komuś uda się zyskać pochlebną ocenę świata, i wielka obawa, że taka opinia może być negatywna.
Kiedyś należeć do Zachodu, wrócić do Europy to był szczyt marzeń. Dlatego pochwała ludzi Zachodu świadczyła o tym, że jesteśmy krajem europejskim i cywilizowanym. Czasy się zmieniły, ale hołdownictwo i szukanie aprobaty w oczach tego wyższego świata pozostały. Przy okazji politycznej różnicy zdań czy konfliktu interesów rozlegają się w Polsce trwożne głosy, żeby ustąpić, nie kompromitować się, bo co też o nas pomyślą we Francji czy Niemczech. Niestety, Francuzi i Niemcy nie odwzajemniają nam tym samym. Niewiele sobie robią z opinii, jaką na temat ich działań mogliby mieć Polacy. Także Rosjanie zdają się zupełnie nie przejmować tym, co sądzą o nich inni. To zresztą przynosi im tylko uznanie tych, których szorstko potraktowali. I tym bardziej ceni się przyjaźń Rosjan, gdy już skłonni są wielkodusznie ją okazać. W Polsce natomiast tłumaczymy sobie, że "musimy zrozumieć, że Niemcy..., że Francuzi..., że Holendrzy...", ale rzadko mówimy, że "Niemcy, Francuzi, Holendrzy muszą zrozumieć, że my...". Adwokatów cudzych interesów jest wśród polskich elit bez liku - wszystko jedno, czy chodzi o firmy, jak Eureko, Uni-
Credit, czy o unię, o państwo, czy też o zagraniczne grupy interesów.
Naturalnie lepiej, żeby za granicą dobrze o nas mówili czy pisali. Oczywiście trzeba się uczyć od innych i nie należy popadać w megalomanię. Problemem jest to, że często taką dobrą opinię chce się osiągnąć przedkładaniem racji innych nad własne, bezmyślnym konformizmem, mizdrzeniem się, udawaniem, że jesteśmy inni, niż jesteśmy, dystansowaniem się wobec własnego kraju, jego przeszłości i teraźniejszości.
Stygmat Polaka
Kiedyś przeprowadzałem badania nad mieszkającymi w Niemczech Polakami, a raczej pochodzącymi z Polski imigrantami. Chcieliśmy się dowiedzieć, jakim językiem mówią w domu nasi respondenci. "Tylko po niemiecku" - pospiesznie zapewniali moich niemieckich współpracowników łamanym niemieckim. Dla nich pozbycie się polskości było awansem cywilizacyjnym, a niemiec-kość - nobilitacją. Nie wynikało to tylko z faktu, że przyjechali z kraju biednego do bogatego i by uzyskać prawo pobytu, powoływali się na niemieckie pochodzenie kogoś z członków rodziny. Samo bycie Polakiem traktowali jak stygmat, którego trzeba się jak najszybciej pozbyć. Utwierdzali ich w tym przekonaniu niemieccy urzędnicy, zmieniający bez pytania i większych ceregieli całym rodzinom polskie imiona na niemieckie. Sytuacja w ostatnich latach trochę się zmieniła. Przestano się już wstydzić mówienia po polsku w miejscach publicznych. Polska, chociaż wciąż nie jest krajem bogatym, jest krajem coraz bardziej normalnym - do którego można się już przyznać, zwłaszcza że zachęcają do tego profity wynikające z podwójnego obywatelstwa. Ciągle jednak niepewność i chęć przekonania innych o własnej wartości, a jednocześnie przeświadczenie, że to "oni" wyznaczają standardy właściwych zachowań, charakteryzują postawę Polaków za granicą.
Trudno się dziwić, że tak myślą biedni emigranci, często tworzący underclass przyjmujących ich społeczeństw, gorzej, że takie myślenie jest rozpowszechnione w polskich środowiskach opiniotwórczych. Najzabawniejsze jest to, że zagraniczne opinie nie są zbyt oryginalne. Najczęściej pochodzą one prosto z polskich źródeł. Ta sama krążąca po Warszawie plotka lub opinia nabiera jednak niesłychanego znaczenia, gdy ukazuje się drukiem w takich pismach jak "The Guardian" czy "Frankfurter Allgemeine Zeitung". To, że zagraniczni dziennikarze, nawet jeśli są nam przyjaźni (co wcale nie jest regułą), reprezentują interesy i punkt widzenia swego kraju, a nie Polski, rzadko jest przy tym brane pod uwagę.
Kaczyński kontra Kwaśniewski
Wielkie obawy pojawiają się przed każdą wizytą Lecha Kaczyńskiego za granicą - że wypowiada się za ostro, że niepotrzebnie podkreśla różnice, zamiast pochlebiać tym, z którymi się spotyka, że zbyt wyraźnie formułuje polskie oczekiwania. Jak prezydent mógł przerwać wywiad z francuskim dziennikarzem, którego zachowanie uznał za aroganckie? Gdy przed wyjazdem do Niemiec ukazał się wywiad dla "Der Spiegel", rozdzierano szaty. "Gazeta Wyborcza" wyliczała, ile to niemieckich inicjatyw strona polska pozostawiła bez odpowiedzi. Niektórzy dziennikarze mieli nawet za złe, że nie podjęto nowej propozycji Eriki Stein-bach w sprawie Centrum przeciw Wypędzeniom. I co? I nic. Prezydent jest przyjmowany. Rozmowy się toczą. Gospodarze są superuprzejmi i starają się zrozumieć to, czego do tej pory nie rozumieli. Gdyby Kaczyński od razu mizdrzył się i zgadzał skwapliwie z każdym zdaniem, nie zadawaliby sobie trudu.
Po wizycie w Niemczech "Die Welt" napisał w komentarzu "Zadziwiający Kaczyński": "Mimo że żaden z niemieckich polityków nie przyznałby tego publicznie, nieufność wobec mającego skłonność do populizmu i pochopnych stwierdzeń Kaczyńskiego jest wielka. Ale ma w tym udział także polska strona. Wielu szanowanych w Niemczech publicystów i polityków ostrzegało przed nowym rządem w Warszawie lub nie ukrywało, że będziemy mieli do czynienia
z 'półdemokratą'. Ciągle nie ma na to dowodu. Być może w ogóle się nie znajdzie. Każdy, kto obserwował Kaczyńskiego w zimnym Berlinie, musiał ze zdziwieniem zauważyć, że prezydent odtajał i że na koniec prawie serdecznie obchodził się ze swymi rozmówcami" ("Die Welt" z 10 marca 2006 r.).
Wbrew opinii "szanowanych w Niemczech polskich publicystów i polityków" to prezydent Kwaśniewski - choć nie został zadenuncjowany za granicą jako "półdemokrata" - musiał udowadniać sobie i światu, że mimo swej postkomunistycznej przeszłości jest szczerym zwolennikiem demokracji, liberałem i w ogóle człowiekiem cywilizacji zachodniej. Stąd jego miękka ugodowość i "teflonowość". W nim też, w jego sukcesach zagranicznych Polacy przeglądali się jak w lśniącym lustrze. Nie przypadkiem bardziej krytykowano go za to, że w czasie obchodów 60. rocznicy "zwycięstwa nad faszyzmem" został postawiony w drugim rzędzie niż za skandaliczne zachowanie w Charkowie. To, że jednocześnie od dłuższego czasu nie była to polityka, która pozwalała skutecznie zabiegać o nasze interesy, pomijano milczeniem.
Wydaje się, że już najwyższy czas dojrzeć i wyzwolić się z kompleksów osłabiających naszą inteligencję i polityczną władzę sądzenia.
Więcej możesz przeczytać w 17/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.