Wisłocka była mądrzejsza od profesorów o paręset orgazmów, z czego wyniknęła jej słynna książeczka
Ubawiłem się gratis. Media się zaniosły zachwytem, że czeska pisarka jedna (w randze Grocholi) zaszczyciła nasz Festiwal Kultury Popularnej. I że jak się tak dalej będzie nasza popkultura przelewać transgranicznie tam i z powrotem, to - kto wie - może odciśniemy się nawet w przygranicznych Czechach.
Ubawiłem się, bo pamiętam, że była u nas już taka książeczka, która się w świecie rekordowo odcisnęła. Nie z tej kultury, której mamy pełną gębę na zawołanie, ale zawsze. Polska książka o najwyższym nakładzie, jaki tylko. Nie uwierzycie Państwo - nie Mickiewicz. I nie czteropak: "Miłosz - Gombrowicz - Szymborska - Kapuściński" w promocji na Gwiazdkę. Polskie piśmiennictwo rozniosła po świecie Michalina Wisłocka, na co są kwity. Najpierw nasze, polskie. Jak "Sztuka kochania" wychynęła spod lady w 1976 r., to po kwadransie nikt jej nie uświadczył nawet na Bazarze Różyckiego. A drukarze zostawali po godzinach, tłukli nielegalne egzemplarze i rozprowadzali z zyskiem, który starczał na meblościankę Kopernik. W Polsce "Sztuka kochania" rozpełzła się w siedmiu milionach. W ZSRR wsiąkło w rynek w godzinę 50 tys. egzemplarzy oraz niepoliczalne dodruki. Prawdziwy boom zdarzył się jednak na kresach cywilizacji - dziesiątki milionów Chińczyków pilnie studiowały trudną "sztukę kochania" za Wisłocką. I dalej: to ona instruowała w tej jedwabnej materii towarzyszy z NRD i komunistów z Bułgarii. A gdyby się polski ataszat postarał odrobinę mocniej, to i Amerykanie zażywaliby rozkoszy z Wisłocką jako ściągą.
Wisłocka miała poza tym na składzie - uwaga, młode wilczki filmowe, spocone w pogoni za tematem! - smaczną biografię. Gdzie asceza siłaczki splata się z wielce filmowym pościelowym tartakiem. Bo zbiegło się tak, że za mąż Wisłocka poszła jako siedemnastolatka - z rozpędu. Pożycie odbywało się po polsku, czyli na tyle, by wyregulować poziom płynów w organizmie i ani kropli ponad to. Wisłocka własnego małżonka nie elektryzowała, ale już jej przyjaciółka bardzo, z czego wyniknął trójkącik. Pikantny, bo obie panie naraz obrodziły potomkami. Żeby ukręcić łeb skandalowi, Wisłocka dzieciaka z linii bocznej przepisała na siebie. Ot, matka Polka, która doczołguje się do osiemdziesiątki między stertami pieluch zaprasowanych w kant. Ale tu się wdał jeden bosman, co to na jej widok rozpiął i zaklął: "Ech, do czorta!". Po czym odstawił kamasutrę. Wisłocka zakosztowała i strzeliste orgazmy otworzyły jej w mózgu parę klapek, bardzo dla kultury polskiej kluczowych. Jasne stały się dla niej te siedemnastoletnie wypłosze, które ściskając pod barchanową bielizną pęczniejący brzuszek, a w dłoni mokrą od łez chusteczkę, wsuwały się chyłkiem do jej poradni im. Boya-Żeleńskiego. Te panieneczki orgazm przeszył, zanim zdobyły papiery na młodszą suwnicową z najniższym zaszeregowaniem. Więc dla zaoszczędzenia dziewczęcych łez wybrała się Wisłocka w ginekologiczną krucjatę po ostępach Białostockiego. W nie dogrzanych barakach szerzyła "globulki zet", po czym była przepędzana przez oddolne siły parafialne. Na łamy tygodnika "Razem", gdzie dalej przystępnie szerzyła. Tym razem ku oburzeniu kół profesorskich, które wymagały, by o pokładzinach głosić z wysokiego "C" albo wcale. Wisłocka była jednak mądrzejsza od profesorów o skromnych paręset orgazmów, z czego wyniknęła jej książeczka. Co to zbłądziła pod bambusowe strzechy itd.
Ale cały nasz narodowy feler w tym, że nie wstyd mi wyjeżdżać z tą rewelacją. Bo Wisłocka zgasła cichutko zeszłej zimy i pies z kulawą nogą. Żadnych wyrazów, pomniczka, ciepłej notki prasowej. Nie mówiąc o tym, żeby ktoś zaczernił ze trzy rolki celuloidu na jej temat. Nawet się nie dziwię. Bo w Polsce od środkowego Eda zmieniło się mniej, niż myślimy. "Grochola" nadal jest na ladzie, a "Wisłocka" spod lady.
Ubawiłem się, bo pamiętam, że była u nas już taka książeczka, która się w świecie rekordowo odcisnęła. Nie z tej kultury, której mamy pełną gębę na zawołanie, ale zawsze. Polska książka o najwyższym nakładzie, jaki tylko. Nie uwierzycie Państwo - nie Mickiewicz. I nie czteropak: "Miłosz - Gombrowicz - Szymborska - Kapuściński" w promocji na Gwiazdkę. Polskie piśmiennictwo rozniosła po świecie Michalina Wisłocka, na co są kwity. Najpierw nasze, polskie. Jak "Sztuka kochania" wychynęła spod lady w 1976 r., to po kwadransie nikt jej nie uświadczył nawet na Bazarze Różyckiego. A drukarze zostawali po godzinach, tłukli nielegalne egzemplarze i rozprowadzali z zyskiem, który starczał na meblościankę Kopernik. W Polsce "Sztuka kochania" rozpełzła się w siedmiu milionach. W ZSRR wsiąkło w rynek w godzinę 50 tys. egzemplarzy oraz niepoliczalne dodruki. Prawdziwy boom zdarzył się jednak na kresach cywilizacji - dziesiątki milionów Chińczyków pilnie studiowały trudną "sztukę kochania" za Wisłocką. I dalej: to ona instruowała w tej jedwabnej materii towarzyszy z NRD i komunistów z Bułgarii. A gdyby się polski ataszat postarał odrobinę mocniej, to i Amerykanie zażywaliby rozkoszy z Wisłocką jako ściągą.
Wisłocka miała poza tym na składzie - uwaga, młode wilczki filmowe, spocone w pogoni za tematem! - smaczną biografię. Gdzie asceza siłaczki splata się z wielce filmowym pościelowym tartakiem. Bo zbiegło się tak, że za mąż Wisłocka poszła jako siedemnastolatka - z rozpędu. Pożycie odbywało się po polsku, czyli na tyle, by wyregulować poziom płynów w organizmie i ani kropli ponad to. Wisłocka własnego małżonka nie elektryzowała, ale już jej przyjaciółka bardzo, z czego wyniknął trójkącik. Pikantny, bo obie panie naraz obrodziły potomkami. Żeby ukręcić łeb skandalowi, Wisłocka dzieciaka z linii bocznej przepisała na siebie. Ot, matka Polka, która doczołguje się do osiemdziesiątki między stertami pieluch zaprasowanych w kant. Ale tu się wdał jeden bosman, co to na jej widok rozpiął i zaklął: "Ech, do czorta!". Po czym odstawił kamasutrę. Wisłocka zakosztowała i strzeliste orgazmy otworzyły jej w mózgu parę klapek, bardzo dla kultury polskiej kluczowych. Jasne stały się dla niej te siedemnastoletnie wypłosze, które ściskając pod barchanową bielizną pęczniejący brzuszek, a w dłoni mokrą od łez chusteczkę, wsuwały się chyłkiem do jej poradni im. Boya-Żeleńskiego. Te panieneczki orgazm przeszył, zanim zdobyły papiery na młodszą suwnicową z najniższym zaszeregowaniem. Więc dla zaoszczędzenia dziewczęcych łez wybrała się Wisłocka w ginekologiczną krucjatę po ostępach Białostockiego. W nie dogrzanych barakach szerzyła "globulki zet", po czym była przepędzana przez oddolne siły parafialne. Na łamy tygodnika "Razem", gdzie dalej przystępnie szerzyła. Tym razem ku oburzeniu kół profesorskich, które wymagały, by o pokładzinach głosić z wysokiego "C" albo wcale. Wisłocka była jednak mądrzejsza od profesorów o skromnych paręset orgazmów, z czego wyniknęła jej książeczka. Co to zbłądziła pod bambusowe strzechy itd.
Ale cały nasz narodowy feler w tym, że nie wstyd mi wyjeżdżać z tą rewelacją. Bo Wisłocka zgasła cichutko zeszłej zimy i pies z kulawą nogą. Żadnych wyrazów, pomniczka, ciepłej notki prasowej. Nie mówiąc o tym, żeby ktoś zaczernił ze trzy rolki celuloidu na jej temat. Nawet się nie dziwię. Bo w Polsce od środkowego Eda zmieniło się mniej, niż myślimy. "Grochola" nadal jest na ladzie, a "Wisłocka" spod lady.
Więcej możesz przeczytać w 17/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.