Każdy populizm zakończył się kryzysem gospodarczym, biedą, wielką inflacją i megabezrobociem
Czy Polsce grozi populizm? Czy PiS wygrał dzięki populizmowi w kampanii wyborczej? Czy rząd PiS z Andrzejem Lepperem i LPR będzie populistyczny? Jak świat długi i szeroki politolodzy, ekonomiści i dziennikarze ostrzegają przed populizmem. To słowo wytrych, który otwiera wiele różnych drzwi. O jakiś rodzaj populizmu można oskarżyć (oczywiście w różnym stopniu) i Silvio Berlusconiego, i Fidela Castro, i Władimira Putina, i brazylijskiego prezydenta Lula da Silvę. I słusznie, bowiem mamy do czynienia z chorobą, która nie zna granic państwowych, narodowych i ideologicznych. Zna tylko jedno: dążenie do zdobycia i utrzymania władzy, choćby kosztem rozwoju gospodarczego i funkcjonowania instytucji demokratycznego państwa i wolnego społeczeństwa. Czy Polsce więc - powtórzmy pytanie - grozi populizm?
Ciężka ręka populizmu
Trudno o jednoznaczną definicję populizmu. Może on bazować zarówno na ideologii lewicowej, jak i prawicowej. Może się odwoływać zarówno do nacjonalizmu, jak i do kosmopolityzmu. Ma jednak kilka ważnych cech wspólnych.
Po pierwsze, istnienie wroga. Populistyczni politycy jak jeden mąż zwracają się do przeciętnego człowieka i tłumaczą mu, że wolny rynek i demokratyczne państwo w istocie rzeczy służą interesom jakichś podejrzanych elit, które ograbiają zwykłego człowieka z efektów jego pracy. Elity te mogą być zdefiniowane różnie: klasyk populizmu Lenin wskazywał na rosyjską burżuazję i arystokrację, podczas gdy klasyk populizmu Hitler - na Żydów, którzy opanowali niemiecką gospodarkę. Lista kandydatów do roli "złych elit" jest zmienna i bazuje na podskórnych lękach i obawach społeczeństwa. Mogą to być międzynarodowe koncerny (ulubiony straszak populistów w Ameryce Łacińskiej), mogą to być zabierający pracę imigranci (faworyt zachodniej Europy) albo biznesmeni, którzy wraz z nieuczciwymi urzędnikami dokonali złodziejskiej prywatyzacji (faworyt Europy Wschodniej). Czarny charakter musi istnieć, bo populizm jak wody potrzebuje strachu. I nic dziwnego, że kwitnie tym bujniej, im silniejszy jest społeczny strach przed nędzą, bezrobociem i upadkiem kraju.
Po drugie, cechą wspólną populizmu są hojne przyrzeczenia. Populizm obiecuje, że na owe lęki istnieje prosta recepta, której nie stosuje się w kraju dlatego, że nie dopuszczają do tego zadowolone z obecnego stanu rzeczy elity. Nędza? Wystarczy zwiększyć zasiłki, a kłopot zniknie. Bezrobocie? Wystarczy zakazać imigracji. Dług zagraniczny? Można go przestać spłacać. Globalizacja? Trzeba znacjonalizować obcą własność w kraju. Ruina finansowa? Wystarczy skonfiskować nieuczciwie zdobyte majątki albo zabrać je Żydom lub burżuazji. Populiści obiecają każdemu, co tylko chce, byleby ich poparł.
Wreszcie, po trzecie, taką cechą wspólną jest paternalistyczne państwo. Negując sprawne funkcjonowanie instytucji rynku i demokratycznego społeczeństwa, każdy populista prędzej czy później musi zaproponować jedyne możliwe remedium na problemy - zastąpienie w wielu dziedzinach "niesprawiedliwego" rynku przez ciężką rękę państwa, choćby miało się to odbywać kosztem ograniczenia swobód obywateli.
Na początku był Lenin
Populizm rozumiany jako metoda zdobywania głosów wyborczych przez składanie niemożliwych do zrealizowania obietnic zapewne zawsze istniał. Dopiero jednak XX wiek stworzył populizm współczesny, naprawdę groźny i zdolny do wyrządzenia ogromnych szkód społecznych i gospodarczych. To właśnie populizm legł u podstaw sukcesu obu wielkich totalitaryzmów ubiegłego stulecia: prawicowego faszyzmu i lewicowego komunizmu. Bolszewicy walczący o władzę nad ogarniętą wojennym chaosem i głodem Rosją nie zawahali się przed żadnym kłamstwem, byle tylko skanalizować społeczną nienawiść przeciw własnym wrogom i opanować kraj. Chłopom obiecywali ziemię, żołnierzom - pokój, robotnikom - dobrobyt i w końcu dopięli swego, łamiąc następnie wszystkie obietnice z czasów walki. Kilka lat później do boju ruszyli naziści, tłumacząc Niemcom, że winę za ich wszystkie cierpienia ponoszą żydowscy bankierzy i sklepikarze. Wspólnym dziełem Lenina, Stalina, Mussoliniego i Hitlera stało się wszechpotężne państwo, które uczyniło ze swoich obywateli niewolników, obracając jednocześnie ich nienawiść przeciwko starannie dobranym wrogom narodowym lub klasowym. Naśladowcy takiego działania znaleźli się wszędzie (nawet w USA, gdzie część recept Mussoliniego usiłował realizować Huey Long, populistyczny, walczący później o prezydenturę z Rooseveltem, gubernator Luizjany). W rezultacie w końcu lat 30. demokratyczne państwa na kuli ziemskiej dało się policzyć na palcach.
Straszliwe totalitaryzmy na szczęście upadły. Ale metody, które zastosowali dla zdobycia władzy ich krwawi twórcy, są nadal uważnie studiowane przez pilnych uczniów.
Czas Perona
Prawdziwym światowym laboratorium populizmu jest Ameryka Łacińska. Nic dziwnego, populizm znajduje najlepszy grunt do rozwoju właśnie tam, gdzie najwięcej jest frustracji i niezadowolenia wywołanego biedą i nierównościami dochodowymi, a pod tym względem kraje latynoamerykańskie przodują na świecie. Archetypem polityka, który zdobył władzę i utrzymywał ją, wprowadzając w życie swój populistyczny program, był Juan Perón, wieloletni prezydent dyktator Argentyny. Wojskowy, który doszedł do prezydentury dzięki zamachowi stanu, wielbiciel Mussoliniego, wkrótce uczynił swoją główną siłę ze związków zawodowych. W polityce gospodarczej miał proste recepty: rozdawać ludziom jak najwięcej pieniędzy, wspierać gdzie się da żądania związkowców, nacjonalizować przedsiębiorstwa, ograniczać import, sztucznie podtrzymując wzrost własnej produkcji. W walce o utrzymanie władzy dzielnie wspierała go żona Evita przedstawiana na propagandowych plakatach jako święta udzielająca prostym ludziom finansowego wsparcia.
Efekty takiej polityki kontynuowanej faktycznie do lat 80. (choć Perón w tym okresie na kilkanaście lat stracił władzę, a niedługo po jej odzyskaniu umarł) nie dały na siebie długo czekać. Kiedy Perón obejmował władzę, Argentyna była jednym z najwyżej rozwiniętych krajów świata, dwukrotnie bogatszym od Francji, Niemiec i Włoch, czterokrotnie - od Polski i Hiszpanii, minimalnie ustępującym zamożnością Szwajcarii i Szwecji. Dzisiaj PKB na mieszkańca Argentyny jest niższy od polskiego.
Jednak legenda Peróna nie zginęła. A w ślad za nią - rzesze latynoamerykańskich populistów, takich jak rządzący od siedmiu lat Wenezuelą Hugo Chávez (szukający recepty na narodowe szczęście przez nacjonalizację pól naftowych) albo brazylijski prezydent Luiz Inácio Lula da Silva (trzeba jednak przyznać, że niewiele zrealizował ze swojej antykapitalistycznej retoryki).
Czarna Grecja Europy
Przykłady politycznych triumfów, a potem gospodarczej degrengolady populizmu widzieliśmy również w ostatnich dziesięcioleciach w Europie. Do jednej z takich katastrof doszło w Grecji. W roku 1981 wyborcze zwycięstwo odniosła tam socjalistyczna partia PASOK, której przewodził Andreas Papandreu. Papandreu był nawet profesorem ekonomii, ale w poglądach gospodarczych zatrzymał się 30 lat przed objęciem władzy. Obiecywał więc archaiczne, typowo keynesowskie metody pobudzenia rozwoju gospodarczego (większe wydatki publiczne i stymulowanie wzrostu przez tani pieniądz) dokładnie wtedy, kiedy cały świat zajął się właśnie zwalczaniem inflacji i porządkowaniem finansów publicznych. Deklarował radykalny wzrost roli państwa w gospodarce i nacjonalizację wielkich banków oraz przedsiębiorstw właśnie wtedy, gdy Margaret Thatcher przystępowała do masowej reprywatyzacji. Proponował wystąpienie z NATO i Unii Europejskiej. A dzięki wzrostowi wydatków państwa obiecywał, że zbuduje w Grecji w ciągu kilku lat dobrobyt.
Efekty takiej polityki okazały się żałosne. Wystraszeni inwestorzy uciekli z kraju, rząd się zadłużył po uszy w rezultacie gigantycznych deficytów budżetowych, wzrost gospodarczy okazał się najniższy w całej Unii Europejskiej, a inflacja długo wynosiła około 20 proc. Grecja stała się czarną owcą Europy, wytykaną palcem jako kraj, który nie umie prowadzić rozsądnej polityki gospodarczej i marnuje unijne pieniądze.
Kilkanaście lat później populiście udało się przejąć władzę w sąsiadującej z nami Słowacji. Premier Vladimír Meciar najpierw wspólnie z Vaclavem Klausem doprowadził do rozpadu Czechosłowacji, a następnie zaczął w "swoim" kraju wprowadzać rządy ocierające się o autorytaryzm. Budował własną pozycję, rozdając za półdarmo kolegom i sprzymierzeńcom fikcyjnie prywatyzowane przedsiębiorstwa i banki. Jednocześnie toczył bezpardonową walkę z przeciwnikami politycznymi, której szczytowym punktem było porwanie przez agentów tajnych służb syna prezydenta kraju. W rezultacie w końcu lat 90. Słowacja znalazła się na końcu peletonu reform prowadzonych w krajach grupy wyszehradzkiej. Inwestycje zagraniczne nieomal zamarły, perspektywy wzrostu pogarszały się w oczach. Zarówno NATO, jak i Unia Europejska skreśliły kraj z listy liderów w procesie rozszerzenia.
Przestroga dla Polski
Najbardziej denerwuje jednak to, że potłuczone przez populistów skorupy muszą zazwyczaj zbierać ci, którzy przejmują po nich władzę. Program oszczędnościowy, który postawił na nogi Słowację i uczynił z niej największego odbiorcę inwestycji zagranicznych w regionie (w przeliczeniu na mieszkańca), musiał zrealizować już rząd Dzurindy. Na nim też skupia się rozgoryczenie Słowaków, bo przecież za Meciara było lepiej! Podobnie z demokratycznymi rządami Argentyny, usiłującymi poskładać razem gospodarkę po eksperymentach Peróna i lądującymi zamiast tego w kolejnych kryzysach. A populiści tylko na to czekają, aby ponownie powiedzieć: patrzcie, my umieliśmy rządzić dobrze, a nasi wrogowie żądają od was tylko wyrzeczeń. Dzisiaj odsuwamy się więc na bok, ale jutro wrócimy!
Warto by było, aby rządzący Polską zastanowili się dwa razy, zanim spróbowaliby sięgnąć po populistyczne recepty gospodarcze. Rachunek za taką politykę płaci się często latami. Na doprowadzenie do wybuchu inflacji przy odrobinie umiejętności trzeba zaledwie kilku miesięcy (najlepszym sposobem byłoby zapowiadane przez Samoobronę majstrowanie przy niezależności NBP), a gaszenie raz wywołanej inflacji jest bolesne i długotrwałe. Na rozregulowanie finansów publicznych trzeba roku, a wychodzenie z pułapki długu i deficytu może zająć dziesięciolecie. Odstraszyć inwestorów zagranicznych można w ciągu kilku miesięcy, ale przekonać ich na nowo, by inwestowali w Polsce, to zadanie na wiele lat.
Ciężka ręka populizmu
Trudno o jednoznaczną definicję populizmu. Może on bazować zarówno na ideologii lewicowej, jak i prawicowej. Może się odwoływać zarówno do nacjonalizmu, jak i do kosmopolityzmu. Ma jednak kilka ważnych cech wspólnych.
Po pierwsze, istnienie wroga. Populistyczni politycy jak jeden mąż zwracają się do przeciętnego człowieka i tłumaczą mu, że wolny rynek i demokratyczne państwo w istocie rzeczy służą interesom jakichś podejrzanych elit, które ograbiają zwykłego człowieka z efektów jego pracy. Elity te mogą być zdefiniowane różnie: klasyk populizmu Lenin wskazywał na rosyjską burżuazję i arystokrację, podczas gdy klasyk populizmu Hitler - na Żydów, którzy opanowali niemiecką gospodarkę. Lista kandydatów do roli "złych elit" jest zmienna i bazuje na podskórnych lękach i obawach społeczeństwa. Mogą to być międzynarodowe koncerny (ulubiony straszak populistów w Ameryce Łacińskiej), mogą to być zabierający pracę imigranci (faworyt zachodniej Europy) albo biznesmeni, którzy wraz z nieuczciwymi urzędnikami dokonali złodziejskiej prywatyzacji (faworyt Europy Wschodniej). Czarny charakter musi istnieć, bo populizm jak wody potrzebuje strachu. I nic dziwnego, że kwitnie tym bujniej, im silniejszy jest społeczny strach przed nędzą, bezrobociem i upadkiem kraju.
Po drugie, cechą wspólną populizmu są hojne przyrzeczenia. Populizm obiecuje, że na owe lęki istnieje prosta recepta, której nie stosuje się w kraju dlatego, że nie dopuszczają do tego zadowolone z obecnego stanu rzeczy elity. Nędza? Wystarczy zwiększyć zasiłki, a kłopot zniknie. Bezrobocie? Wystarczy zakazać imigracji. Dług zagraniczny? Można go przestać spłacać. Globalizacja? Trzeba znacjonalizować obcą własność w kraju. Ruina finansowa? Wystarczy skonfiskować nieuczciwie zdobyte majątki albo zabrać je Żydom lub burżuazji. Populiści obiecają każdemu, co tylko chce, byleby ich poparł.
Wreszcie, po trzecie, taką cechą wspólną jest paternalistyczne państwo. Negując sprawne funkcjonowanie instytucji rynku i demokratycznego społeczeństwa, każdy populista prędzej czy później musi zaproponować jedyne możliwe remedium na problemy - zastąpienie w wielu dziedzinach "niesprawiedliwego" rynku przez ciężką rękę państwa, choćby miało się to odbywać kosztem ograniczenia swobód obywateli.
Na początku był Lenin
Populizm rozumiany jako metoda zdobywania głosów wyborczych przez składanie niemożliwych do zrealizowania obietnic zapewne zawsze istniał. Dopiero jednak XX wiek stworzył populizm współczesny, naprawdę groźny i zdolny do wyrządzenia ogromnych szkód społecznych i gospodarczych. To właśnie populizm legł u podstaw sukcesu obu wielkich totalitaryzmów ubiegłego stulecia: prawicowego faszyzmu i lewicowego komunizmu. Bolszewicy walczący o władzę nad ogarniętą wojennym chaosem i głodem Rosją nie zawahali się przed żadnym kłamstwem, byle tylko skanalizować społeczną nienawiść przeciw własnym wrogom i opanować kraj. Chłopom obiecywali ziemię, żołnierzom - pokój, robotnikom - dobrobyt i w końcu dopięli swego, łamiąc następnie wszystkie obietnice z czasów walki. Kilka lat później do boju ruszyli naziści, tłumacząc Niemcom, że winę za ich wszystkie cierpienia ponoszą żydowscy bankierzy i sklepikarze. Wspólnym dziełem Lenina, Stalina, Mussoliniego i Hitlera stało się wszechpotężne państwo, które uczyniło ze swoich obywateli niewolników, obracając jednocześnie ich nienawiść przeciwko starannie dobranym wrogom narodowym lub klasowym. Naśladowcy takiego działania znaleźli się wszędzie (nawet w USA, gdzie część recept Mussoliniego usiłował realizować Huey Long, populistyczny, walczący później o prezydenturę z Rooseveltem, gubernator Luizjany). W rezultacie w końcu lat 30. demokratyczne państwa na kuli ziemskiej dało się policzyć na palcach.
Straszliwe totalitaryzmy na szczęście upadły. Ale metody, które zastosowali dla zdobycia władzy ich krwawi twórcy, są nadal uważnie studiowane przez pilnych uczniów.
Czas Perona
Prawdziwym światowym laboratorium populizmu jest Ameryka Łacińska. Nic dziwnego, populizm znajduje najlepszy grunt do rozwoju właśnie tam, gdzie najwięcej jest frustracji i niezadowolenia wywołanego biedą i nierównościami dochodowymi, a pod tym względem kraje latynoamerykańskie przodują na świecie. Archetypem polityka, który zdobył władzę i utrzymywał ją, wprowadzając w życie swój populistyczny program, był Juan Perón, wieloletni prezydent dyktator Argentyny. Wojskowy, który doszedł do prezydentury dzięki zamachowi stanu, wielbiciel Mussoliniego, wkrótce uczynił swoją główną siłę ze związków zawodowych. W polityce gospodarczej miał proste recepty: rozdawać ludziom jak najwięcej pieniędzy, wspierać gdzie się da żądania związkowców, nacjonalizować przedsiębiorstwa, ograniczać import, sztucznie podtrzymując wzrost własnej produkcji. W walce o utrzymanie władzy dzielnie wspierała go żona Evita przedstawiana na propagandowych plakatach jako święta udzielająca prostym ludziom finansowego wsparcia.
Efekty takiej polityki kontynuowanej faktycznie do lat 80. (choć Perón w tym okresie na kilkanaście lat stracił władzę, a niedługo po jej odzyskaniu umarł) nie dały na siebie długo czekać. Kiedy Perón obejmował władzę, Argentyna była jednym z najwyżej rozwiniętych krajów świata, dwukrotnie bogatszym od Francji, Niemiec i Włoch, czterokrotnie - od Polski i Hiszpanii, minimalnie ustępującym zamożnością Szwajcarii i Szwecji. Dzisiaj PKB na mieszkańca Argentyny jest niższy od polskiego.
Jednak legenda Peróna nie zginęła. A w ślad za nią - rzesze latynoamerykańskich populistów, takich jak rządzący od siedmiu lat Wenezuelą Hugo Chávez (szukający recepty na narodowe szczęście przez nacjonalizację pól naftowych) albo brazylijski prezydent Luiz Inácio Lula da Silva (trzeba jednak przyznać, że niewiele zrealizował ze swojej antykapitalistycznej retoryki).
Czarna Grecja Europy
Przykłady politycznych triumfów, a potem gospodarczej degrengolady populizmu widzieliśmy również w ostatnich dziesięcioleciach w Europie. Do jednej z takich katastrof doszło w Grecji. W roku 1981 wyborcze zwycięstwo odniosła tam socjalistyczna partia PASOK, której przewodził Andreas Papandreu. Papandreu był nawet profesorem ekonomii, ale w poglądach gospodarczych zatrzymał się 30 lat przed objęciem władzy. Obiecywał więc archaiczne, typowo keynesowskie metody pobudzenia rozwoju gospodarczego (większe wydatki publiczne i stymulowanie wzrostu przez tani pieniądz) dokładnie wtedy, kiedy cały świat zajął się właśnie zwalczaniem inflacji i porządkowaniem finansów publicznych. Deklarował radykalny wzrost roli państwa w gospodarce i nacjonalizację wielkich banków oraz przedsiębiorstw właśnie wtedy, gdy Margaret Thatcher przystępowała do masowej reprywatyzacji. Proponował wystąpienie z NATO i Unii Europejskiej. A dzięki wzrostowi wydatków państwa obiecywał, że zbuduje w Grecji w ciągu kilku lat dobrobyt.
Efekty takiej polityki okazały się żałosne. Wystraszeni inwestorzy uciekli z kraju, rząd się zadłużył po uszy w rezultacie gigantycznych deficytów budżetowych, wzrost gospodarczy okazał się najniższy w całej Unii Europejskiej, a inflacja długo wynosiła około 20 proc. Grecja stała się czarną owcą Europy, wytykaną palcem jako kraj, który nie umie prowadzić rozsądnej polityki gospodarczej i marnuje unijne pieniądze.
Kilkanaście lat później populiście udało się przejąć władzę w sąsiadującej z nami Słowacji. Premier Vladimír Meciar najpierw wspólnie z Vaclavem Klausem doprowadził do rozpadu Czechosłowacji, a następnie zaczął w "swoim" kraju wprowadzać rządy ocierające się o autorytaryzm. Budował własną pozycję, rozdając za półdarmo kolegom i sprzymierzeńcom fikcyjnie prywatyzowane przedsiębiorstwa i banki. Jednocześnie toczył bezpardonową walkę z przeciwnikami politycznymi, której szczytowym punktem było porwanie przez agentów tajnych służb syna prezydenta kraju. W rezultacie w końcu lat 90. Słowacja znalazła się na końcu peletonu reform prowadzonych w krajach grupy wyszehradzkiej. Inwestycje zagraniczne nieomal zamarły, perspektywy wzrostu pogarszały się w oczach. Zarówno NATO, jak i Unia Europejska skreśliły kraj z listy liderów w procesie rozszerzenia.
Przestroga dla Polski
Najbardziej denerwuje jednak to, że potłuczone przez populistów skorupy muszą zazwyczaj zbierać ci, którzy przejmują po nich władzę. Program oszczędnościowy, który postawił na nogi Słowację i uczynił z niej największego odbiorcę inwestycji zagranicznych w regionie (w przeliczeniu na mieszkańca), musiał zrealizować już rząd Dzurindy. Na nim też skupia się rozgoryczenie Słowaków, bo przecież za Meciara było lepiej! Podobnie z demokratycznymi rządami Argentyny, usiłującymi poskładać razem gospodarkę po eksperymentach Peróna i lądującymi zamiast tego w kolejnych kryzysach. A populiści tylko na to czekają, aby ponownie powiedzieć: patrzcie, my umieliśmy rządzić dobrze, a nasi wrogowie żądają od was tylko wyrzeczeń. Dzisiaj odsuwamy się więc na bok, ale jutro wrócimy!
Warto by było, aby rządzący Polską zastanowili się dwa razy, zanim spróbowaliby sięgnąć po populistyczne recepty gospodarcze. Rachunek za taką politykę płaci się często latami. Na doprowadzenie do wybuchu inflacji przy odrobinie umiejętności trzeba zaledwie kilku miesięcy (najlepszym sposobem byłoby zapowiadane przez Samoobronę majstrowanie przy niezależności NBP), a gaszenie raz wywołanej inflacji jest bolesne i długotrwałe. Na rozregulowanie finansów publicznych trzeba roku, a wychodzenie z pułapki długu i deficytu może zająć dziesięciolecie. Odstraszyć inwestorów zagranicznych można w ciągu kilku miesięcy, ale przekonać ich na nowo, by inwestowali w Polsce, to zadanie na wiele lat.
Juan Perón prezydent Argentyny (1946-55 i 1973-74) Motto: "Daj ludziom, szczególnie robotnikom, tyle, ile można. Kiedy będzie ci się zdawało, że dajesz im za dużo, daj jeszcze więcej. Wszyscy będą chcieli cię zastraszyć perspektywą upadku gospodarczego, ale to jedno wielkie kłamstwo" Wrogowie: komuniści, wielkie korporacje Recepta na sukces: rozdawnictwo pieniędzy, poparcie związków zawodowych Efekty działania: upadek gospodarczy Argentyny Andreas Papandreu premier Grecji (1981-89 i 1993-96) Motto: "To zwrotny punkt w historii Grecji. Nadszedł czas, aby skoncentrować się na gospodarce" Wrogowie: NATO, nieżyczliwi biurokraci z Brukseli Recepta na sukces: rozdawnictwo pieniędzy, "pobudzanie gospodarki" Efekty działania: Grecja w latach 80. stała się czarną owcą Europy Vladimir Meciar premier Słowacji (1993-98) Motto: "Z panem Bogiem od was idę, nikomu krzywdy nie zrobiłem" (słowacka piosenka ludowa, zaśpiewana przez Meciara na odchodnym w telewizji) Wrogowie: otoczenie prezydenta Recepta na sukces: rozdawanie kolegom prywatyzowanych firm Efekty działania: wypadnięcie z pierwszej tury rozszerzenia NATO, niemal wykluczenie Słowacji z pierwszej tury rozszerzenia unii |
10 największych grzechów populistycznych grożących Polsce wg Michała Zielińskiego |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 17/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.