Kłamstwa abp. Stanisława Wielgusa pogrzebały plan zatrzymania lustracji w polskim Kościele
Najpierw było brutalne uciszanie ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Potem konsekwentnie podważano wiarygodność akt bezpieki. Do tego księży agentów określano mianem ofiar. Wszystko to nie było tylko wynikiem niezdolności do radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi. To była konsekwentnie obrana i realizowana strategia zakończenia debaty lustracyjnej w polskim Kościele. Ostatnim akordem tego scenariusza miało być wyniesienie do godności metropolity warszawskiego biskupa Stanisława Wielgusa. Mimo że o jego problemach z przeszłością plotkowano od wielu miesięcy. Ta decyzja, poparta oświadczeniem Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, miała ostatecznie zamknąć usta zwolennikom oczyszczenia pamięci. Miała sprawić, że zostaną oni wyrzuceni poza nawias debaty jako przeciwnicy samego Ojca Świętego. I wszystko poszłoby zgodnie z tym scenariuszem, gdyby nie pierwsza publikacja "Gazety Polskiej", późniejsze kłamstwa abp. Wielgusa i nieustępliwość innych mediów, m.in. "Wprost", który pierwszy ujawnił, że w archiwach IPN znajduje się zobowiązanie arcybiskupa do współpracy ze służbami specjalnymi PRL.
Układ watykański
Decyzja o wyciszeniu lustracyjnych sporów miała zapaść, jak twierdzą włoscy watykaniści, podczas rozmów polskich biskupów z Benedyktem XVI jeszcze przed pielgrzymką papieża do Polski. Pierwszym krokiem na tej drodze było przemówienie papieża w warszawskiej archikatedrze św. Jana. "Trzeba unikać aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń, które żyły w innych czasach i w innych okolicznościach. Potrzeba pokornej szczerości, by nie negować grzechów przeszłości, ale też nie rzucać lekkomyślnie oskarżeń bez rzeczywistych dowodów, nie biorąc pod uwagę rozmaitych ówczesnych uwarunkowań" - mówił wówczas Benedykt XVI. Przeciwnicy lustracji, w tym bp Tadeusz Pieronek, już pięć minut po wystąpieniu dowodzili, że papież potępił w ten sposób zwolenników rozliczenia agentów w sutannach. Taką interpretację papieskich słów konsekwentnie przyjął episkopat. Posługując się nimi, wymuszano milczenie na ks. Isakowiczu-Zaleskim. Piętnowano też publicystów i historyków, którzy zabierali się do badań nad zawartymi w teczkach dokumentami. Karne przeniesienia i nakazy milczenia dla diakona Andrzeja Miszka i o. Krzysztofa Mądla, jezuitów, którzy zdecydowali się przerwać milczenie w sprawie agentów w ich własnym zakonie, były dalszymi krokami na tej drodze.
Zwieńczeniem antylustracyjnej postawy był "Memoriał" biskupów poświęcony lustracji. Bo choć dokument ten przyznawał, że współpraca z komunistyczną bezpieką była złem, to nigdy nie był realizowany. Gdyby tak było, bp Wielgus nie tylko nie zostałby metropolitą warszawskim, ale nawet złożyłby urząd ordynariusza płockiego. Jednocześnie memoriał zawierał listę porad dla duchownych, których media posądziły o współpracę z bezpiekę. Biskupi zamiast prosić duchownych o pełne wyjaśnienie zarzutów, sugerowali rozważenie, "czy takie postępowanie przyniesie dobre skutki. Czasem o wiele lepsze jest milczące przyjęcie niesprawiedliwych zarzutów na wzór naszego Mistrza".
Ostatnim krokiem na drodze zamiecenia lustracji pod dywan miała być nominacja biskupa Wielgusa na urząd metropolity warszawskiego. Taki gest papieża (niezależnie od tego, czy on sam znał rzeczywiście w pełni przeszłość nominata, czy tylko odpowiednio przygotowane informacje o niegroźnym uwikłaniu) oznaczałby ostateczny koniec lustracji. Bo trudno sobie wyobrazić rozliczanie przeszłości zwykłych księży, gdy na najważniejszej stolicy biskupiej w Polsce zasiada agent.
Lawina kłamstw
Plan uśmiercenia lustracji w Kościele miał jedną zasadniczą słabość: zakładał, że dokumenty dotyczące współpracy ks. Wielgusa z bezpieką zostały zniszczone, a on sam mówi prawdę o swoim niegroźnym w gruncie rzeczy uwikłaniu. Jak mocna była to wiara, pokazuje fakt, że po publikacji "Gazety Polskiej", która bez dokumentów, ale jednak ujawniła sporo faktów z życiorysu nowego metropolity warszawskiego, na głowę jej redaktora naczelnego posypały się gromy. Biskup oczywiście zdecydowanie zaprzeczył, zapewnił, że nigdy nie współpracował z bezpieką i nie ma sobie nic do zarzucenia. I to był podstawowy błąd. Od niego rozpoczęła się lawina, której nikt już nie może zatrzymać.
Dokumenty obciążające Wielgusa istniały (i wiedzieli o tym przynajmniej niektórzy hierarchowie) i czekały na chętnych do ich przebadania naukowców czy ludzi Kościoła. Metropolita warszawski skłamał w sposób tak jednoznaczny, że nawet niechętni lustracji publicyści (jak Szymon Hołownia) nie potrafią mu tego wybaczyć. Tym bardziej że za pierwszym zaprzeczeniem przyszły następne, a każde było jeszcze bardziej mętne, odsłaniało więcej szczegółów i zaprzeczało poprzedniemu. Festiwal zapewnień o niewinności nie zakończył się nawet po tym, jak komisje rzecznika praw obywatelskich i kościelna orzekły, że ks. Wielgus był agentem. Ale i to nie sprawiło, że arcybiskup uznał swoją winę. "Z przedstawionych w materiałach relacji wynika, że przypisano mi różne złe intencje i złe postawy w stosunku do Kościoła. Jest to fałsz. Nie istnieje żadna dowodząca tego dokumentacja, poza słowami funkcjonariusza, który po swojemu widział moją osobę i całą sprawę. Nigdy nie zdradziłem Chrystusa i Jego Kościoła, ani w czynach, ani w słowach, ani w intencjach. Nigdy nie wyrządziłem nikomu żadnej krzywdy swoimi czynami czy słowami" - odpowiedział metropolita warszawski komisji kilka godzin przed swoim wprowadzeniem na urząd.
Kłamstwa abp. Wielgusa były przesadą nawet dla tych, którzy jeszcze niedawno mu sprzyjali. Kolejne łgarstwa w żywe oczy (bo przecież dokumenty bezpieki były już wówczas w Internecie), których jedynym celem było kanoniczne objęcie stanowiska metropolity warszawskiego, nie mogły przejść niezauważone. Zraziły do abp. Wielgusa nawet abp. Tadeusza Gocłowskiego, który (jako zresztą głos rozsądku wśród biskupów) stwierdził, że nowy metropolita powinien się podać do dymisji. Nic takiego się jednak nie stało. Abp Wielgus objął urząd i kilka godzin później wystosował odezwę (jak dowiedziała się "Rzeczpospolita", nie przez niego napisaną, ale przez niego podpisaną), w której wyraził skruchę. Problem polega na tym, że uważna lektura tego dokumentu oraz analiza momentu jego ogłoszenia każe wątpić w szczerość intencji nowego arcybiskupa.
Skrucha bez skruchy
Odpowiedź abp. Wielgusa pojawiła się dopiero wtedy, gdy przyznanie się do jakichś (bardzo zresztą ograniczonych) win nie mogło arcybiskupowi w niczym zaszkodzić. Kanoniczne objęcie urzędu już się dokonało, ingres nie został przełożony. Dalsze kłamstwa i oskarżanie zwolenników lustracji nie były już potrzebne. Teraz nowy metropolita mógł się skupić na łagodzeniu atmosfery, pokazywaniu własnej skruchy. Tyle że nawet w rzekomo wyrażającym skruchę liście arcybiskup nie przyznaje się do niczego nagannego. Stwierdza wprawdzie, że w przeszłości uwikłał się w niewłaściwe kontakty z bezpieką, ale dodaje, że powodem miała być wyłącznie "chęć odbycia właściwych dla jego specjalności zawodowej studiów". Takie pseudowyznanie win oznacza więc tylko uznanie oczywistości najmocniejszych dokumentów, a nie rzeczywistą skruchę czy chęć pojednania. Ta ostatnia wymagałaby bowiem choćby powiedzenia kilku słów o wcześniejszym (gorzej, ale to nie znaczy, że w ogóle) udokumentowanym okresie życia arcybiskupa, czyli o współpracy z Wydziałem IV KW MO w Lublinie. Czy kontakty z oficerami tej jednostki (przed przejęciem przez wywiad prowadził ówczesnego księdza doktora szef tego wydziału) też wynikały z chęci prowadzenia badań? To pytanie o przeszłość łączy się z drugim. Otóż arcybiskup zapewnia w oświadczeniu, że poinformował papieża o swojej przeszłości. Nie precyzuje jednak, którą z wersji swojego życiorysu przedstawił papieżowi i rzymskim dykasteriom. Winnym kłamstw (za które przeprasza) też nie jest on sam, ale brutalna nagonka medialna
Trudno sobie wyobrazić, by po wszystkich swoich kłamstwach abp Wielgus mógł pozostać warszawskim metropolitą. Oczywiście, nie da się tego wykluczyć, ale sprawy zaszły już na tyle daleko, a kłamstwa następcy kard. Wyszyńskiego są tak obrzydliwe, że wysoce prawdopodobna wydaje się jakaś dyplomatyczna choroba nowego metropolity i jego ustąpienie. Jednak nawet jeśli tak się nie stanie, to choć oficjalna lustracja w Kościele dobiegła już końca, a "Memoriał" można schować do szuflady (skoro jego zasad nie stosuje się nawet w odniesieniu do biskupów), to i tak jedno jest pewne: media nie odpuszczą, a świeccy będą naciskać, by wreszcie oczyścić pamięć.
Niezależnie od tego, jak mocne będzie lobby przeciwników takiego rozwiązania, to się wreszcie stanie. A wszystko dzięki osobowości abp. Wielgusa, który - jak to trafnie zauważyli ubecy - jest w stanie zrobić wszystko dla własnej kariery. Tym razem ta jego cecha doprowadziła go do kłamstw, a te sprawiły, że projekt zakończenia debaty lustracyjnej się nie powiódł.
Układ watykański
Decyzja o wyciszeniu lustracyjnych sporów miała zapaść, jak twierdzą włoscy watykaniści, podczas rozmów polskich biskupów z Benedyktem XVI jeszcze przed pielgrzymką papieża do Polski. Pierwszym krokiem na tej drodze było przemówienie papieża w warszawskiej archikatedrze św. Jana. "Trzeba unikać aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń, które żyły w innych czasach i w innych okolicznościach. Potrzeba pokornej szczerości, by nie negować grzechów przeszłości, ale też nie rzucać lekkomyślnie oskarżeń bez rzeczywistych dowodów, nie biorąc pod uwagę rozmaitych ówczesnych uwarunkowań" - mówił wówczas Benedykt XVI. Przeciwnicy lustracji, w tym bp Tadeusz Pieronek, już pięć minut po wystąpieniu dowodzili, że papież potępił w ten sposób zwolenników rozliczenia agentów w sutannach. Taką interpretację papieskich słów konsekwentnie przyjął episkopat. Posługując się nimi, wymuszano milczenie na ks. Isakowiczu-Zaleskim. Piętnowano też publicystów i historyków, którzy zabierali się do badań nad zawartymi w teczkach dokumentami. Karne przeniesienia i nakazy milczenia dla diakona Andrzeja Miszka i o. Krzysztofa Mądla, jezuitów, którzy zdecydowali się przerwać milczenie w sprawie agentów w ich własnym zakonie, były dalszymi krokami na tej drodze.
Zwieńczeniem antylustracyjnej postawy był "Memoriał" biskupów poświęcony lustracji. Bo choć dokument ten przyznawał, że współpraca z komunistyczną bezpieką była złem, to nigdy nie był realizowany. Gdyby tak było, bp Wielgus nie tylko nie zostałby metropolitą warszawskim, ale nawet złożyłby urząd ordynariusza płockiego. Jednocześnie memoriał zawierał listę porad dla duchownych, których media posądziły o współpracę z bezpiekę. Biskupi zamiast prosić duchownych o pełne wyjaśnienie zarzutów, sugerowali rozważenie, "czy takie postępowanie przyniesie dobre skutki. Czasem o wiele lepsze jest milczące przyjęcie niesprawiedliwych zarzutów na wzór naszego Mistrza".
Ostatnim krokiem na drodze zamiecenia lustracji pod dywan miała być nominacja biskupa Wielgusa na urząd metropolity warszawskiego. Taki gest papieża (niezależnie od tego, czy on sam znał rzeczywiście w pełni przeszłość nominata, czy tylko odpowiednio przygotowane informacje o niegroźnym uwikłaniu) oznaczałby ostateczny koniec lustracji. Bo trudno sobie wyobrazić rozliczanie przeszłości zwykłych księży, gdy na najważniejszej stolicy biskupiej w Polsce zasiada agent.
Lawina kłamstw
Plan uśmiercenia lustracji w Kościele miał jedną zasadniczą słabość: zakładał, że dokumenty dotyczące współpracy ks. Wielgusa z bezpieką zostały zniszczone, a on sam mówi prawdę o swoim niegroźnym w gruncie rzeczy uwikłaniu. Jak mocna była to wiara, pokazuje fakt, że po publikacji "Gazety Polskiej", która bez dokumentów, ale jednak ujawniła sporo faktów z życiorysu nowego metropolity warszawskiego, na głowę jej redaktora naczelnego posypały się gromy. Biskup oczywiście zdecydowanie zaprzeczył, zapewnił, że nigdy nie współpracował z bezpieką i nie ma sobie nic do zarzucenia. I to był podstawowy błąd. Od niego rozpoczęła się lawina, której nikt już nie może zatrzymać.
Dokumenty obciążające Wielgusa istniały (i wiedzieli o tym przynajmniej niektórzy hierarchowie) i czekały na chętnych do ich przebadania naukowców czy ludzi Kościoła. Metropolita warszawski skłamał w sposób tak jednoznaczny, że nawet niechętni lustracji publicyści (jak Szymon Hołownia) nie potrafią mu tego wybaczyć. Tym bardziej że za pierwszym zaprzeczeniem przyszły następne, a każde było jeszcze bardziej mętne, odsłaniało więcej szczegółów i zaprzeczało poprzedniemu. Festiwal zapewnień o niewinności nie zakończył się nawet po tym, jak komisje rzecznika praw obywatelskich i kościelna orzekły, że ks. Wielgus był agentem. Ale i to nie sprawiło, że arcybiskup uznał swoją winę. "Z przedstawionych w materiałach relacji wynika, że przypisano mi różne złe intencje i złe postawy w stosunku do Kościoła. Jest to fałsz. Nie istnieje żadna dowodząca tego dokumentacja, poza słowami funkcjonariusza, który po swojemu widział moją osobę i całą sprawę. Nigdy nie zdradziłem Chrystusa i Jego Kościoła, ani w czynach, ani w słowach, ani w intencjach. Nigdy nie wyrządziłem nikomu żadnej krzywdy swoimi czynami czy słowami" - odpowiedział metropolita warszawski komisji kilka godzin przed swoim wprowadzeniem na urząd.
Kłamstwa abp. Wielgusa były przesadą nawet dla tych, którzy jeszcze niedawno mu sprzyjali. Kolejne łgarstwa w żywe oczy (bo przecież dokumenty bezpieki były już wówczas w Internecie), których jedynym celem było kanoniczne objęcie stanowiska metropolity warszawskiego, nie mogły przejść niezauważone. Zraziły do abp. Wielgusa nawet abp. Tadeusza Gocłowskiego, który (jako zresztą głos rozsądku wśród biskupów) stwierdził, że nowy metropolita powinien się podać do dymisji. Nic takiego się jednak nie stało. Abp Wielgus objął urząd i kilka godzin później wystosował odezwę (jak dowiedziała się "Rzeczpospolita", nie przez niego napisaną, ale przez niego podpisaną), w której wyraził skruchę. Problem polega na tym, że uważna lektura tego dokumentu oraz analiza momentu jego ogłoszenia każe wątpić w szczerość intencji nowego arcybiskupa.
Skrucha bez skruchy
Odpowiedź abp. Wielgusa pojawiła się dopiero wtedy, gdy przyznanie się do jakichś (bardzo zresztą ograniczonych) win nie mogło arcybiskupowi w niczym zaszkodzić. Kanoniczne objęcie urzędu już się dokonało, ingres nie został przełożony. Dalsze kłamstwa i oskarżanie zwolenników lustracji nie były już potrzebne. Teraz nowy metropolita mógł się skupić na łagodzeniu atmosfery, pokazywaniu własnej skruchy. Tyle że nawet w rzekomo wyrażającym skruchę liście arcybiskup nie przyznaje się do niczego nagannego. Stwierdza wprawdzie, że w przeszłości uwikłał się w niewłaściwe kontakty z bezpieką, ale dodaje, że powodem miała być wyłącznie "chęć odbycia właściwych dla jego specjalności zawodowej studiów". Takie pseudowyznanie win oznacza więc tylko uznanie oczywistości najmocniejszych dokumentów, a nie rzeczywistą skruchę czy chęć pojednania. Ta ostatnia wymagałaby bowiem choćby powiedzenia kilku słów o wcześniejszym (gorzej, ale to nie znaczy, że w ogóle) udokumentowanym okresie życia arcybiskupa, czyli o współpracy z Wydziałem IV KW MO w Lublinie. Czy kontakty z oficerami tej jednostki (przed przejęciem przez wywiad prowadził ówczesnego księdza doktora szef tego wydziału) też wynikały z chęci prowadzenia badań? To pytanie o przeszłość łączy się z drugim. Otóż arcybiskup zapewnia w oświadczeniu, że poinformował papieża o swojej przeszłości. Nie precyzuje jednak, którą z wersji swojego życiorysu przedstawił papieżowi i rzymskim dykasteriom. Winnym kłamstw (za które przeprasza) też nie jest on sam, ale brutalna nagonka medialna
Trudno sobie wyobrazić, by po wszystkich swoich kłamstwach abp Wielgus mógł pozostać warszawskim metropolitą. Oczywiście, nie da się tego wykluczyć, ale sprawy zaszły już na tyle daleko, a kłamstwa następcy kard. Wyszyńskiego są tak obrzydliwe, że wysoce prawdopodobna wydaje się jakaś dyplomatyczna choroba nowego metropolity i jego ustąpienie. Jednak nawet jeśli tak się nie stanie, to choć oficjalna lustracja w Kościele dobiegła już końca, a "Memoriał" można schować do szuflady (skoro jego zasad nie stosuje się nawet w odniesieniu do biskupów), to i tak jedno jest pewne: media nie odpuszczą, a świeccy będą naciskać, by wreszcie oczyścić pamięć.
Niezależnie od tego, jak mocne będzie lobby przeciwników takiego rozwiązania, to się wreszcie stanie. A wszystko dzięki osobowości abp. Wielgusa, który - jak to trafnie zauważyli ubecy - jest w stanie zrobić wszystko dla własnej kariery. Tym razem ta jego cecha doprowadziła go do kłamstw, a te sprawiły, że projekt zakończenia debaty lustracyjnej się nie powiódł.
o. Konrad Hejmo opiekun polskich pielgrzymów w Rzymie Pierwszy głośny przypadek ujawnienia agenta wśród duchownych. Historycy IPN stwierdzili, że był on dla bezpieki jednym z najcenniejszych źródeł informacji o sytuacji w Watykanie i polskim Kościele. O. Hejmo stanowczo zaprzeczył stawianym zarzutom. Zapewnił, że nie był świadomym donosicielem, a jedynym jego grzechem było "gadulstwo i naiwna otwartość wobec ludzi". ks. Mieczysław Maliński przyjaciel Jana Pawła II Przez SB był zarejestrowany jako tajny współpracownik o pseudonimie Delta. Wbrew zapewnieniom księdza, że rozmawiał z funkcjonariuszami bezpieki, aby ich ewangelizować, jego analizy zdecydowanie wykraczały poza tematy ewangeliczne. O tym, kim jest TW Delta, pierwszy poinformował tygodnik "Wprost". ks. Janusz Bielański kustosz katedry na Wawelu W styczniu 2006 r. "Wprost" ujawnił, że kustosz katedry wawelskiej był tajnym współpracownikiem o kryptonimie Waga. Miał informować SB m.in. o tym, kto zamawia msze za ojczyznę na Wawelu. ks. Mirosław Drozdek kustosz sanktuarium na Krzeptówkach "Tygodnik Podhalański" w lutym 2006 r. opisał współpracę z SB pierwszego kapelana zakopiańskiej "Solidarności". Ten skierował sprawę do sądu. W czerwcu właściciel tygodnika Jerzy Jurecki zawarł z ks. Drozdkiem ugodę. Przyznawał w niej, że nie miał zamiaru twierdzić, że ks. Drozdek był agentem, lecz jedynie zadać publicznie pytania w tej sprawie. ks. Michał Czajkowski wykładowca ATK w Warszawie Burzę wywołała publikacja w "Życiu Warszawy", z której wynikało, że był wieloletnim współpracownikiem SB. W rozmowie z "ŻW" ksiądz zaprzeczył. Raport zespołu powołanego przez przyjaciół ks. Czajkowskiego z miesięcznika "Więź" potwierdził jednak ustalenia dziennika. Ksiądz przyznał się do winy i przeprosił. bp Wiktor Skworc ordynariusz diecezji tarnowskiej Pogłoski o tym, że biskup może być tajnym współpracownikiem SB, spowodowały, że sam poprosił o zbadanie akt. Z raportu opublikowanego w "Gościu Niedzielnym" wynika, że ks. Skworc został zarejestrowany przez SB w 1979 r., ale bez swojej wiedzy, a jego informacje nie wyrządziły nikomu szkody. |
Nieudana blokada |
---|
"W odpowiednim czasie poprzedzającym ogłoszenie nominacji biskupa diecezjalnego Stolica Apostolska poda jego nazwisko do poufnej wiadomości Rządu Rzeczypospolitej Polskiej. Dołożone zostaną starania, aby to powiadomienie nastąpiło możliwie wcześnie" - ten zapis konkordatu usiłowały zastosować polskie władze, by zablokować nominację Stanisława Wielgusa na stolicę arcybiskupią w Warszawie. I Watykan dotrzymał konkordatu. Nuncjusz apostolski abp Józef Kowalczyk poinformował polskie władze o nazwisku kandydata na następcę kardynała Józefa Glempa. W odpowiedzi nuncjuszowi przekazano wiadomości na temat agenturalnej przeszłości ordynariusza płockiego. Nie jest jasne, ile z tych informacji przekazano do watykańskiego Sekretariatu Stanu i Kongregacji ds. Biskupów, które zajmują się uzgadnianiem nominacji biskupich. Jak donosiła prasa, w sprawie abp. Wielgusa miał interweniować premier Jarosław Kaczyński podczas październikowej wizyty w Watykanie. Miał tę sprawę poruszyć podczas rozmowy w cztery oczy z Benedyktem XVI. Stolica Apostolska prawdopodobnie uznała jednak, że tego typu interwencja oznacza mieszanie się w wewnętrzne sprawy Kościoła. Konkordat głosi bowiem, że "mianowanie i odwoływanie biskupów należy wyłącznie do Stolicy Apostolskiej". (ceg) |
Więcej możesz przeczytać w 2/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.