Dopiero podczas wyborów 1957 r. Polacy pogodzili sięz pojałtańską rzeczywistością
W Polsce Ludowej wybierano Sejm jedenaście razy, ale tylko trzykrotnie akt powszechnego głosowania miał rzeczywiście istotne znaczenie. W roku 1947, kiedy komuniści, fałszując wybory, zakończyli proces utrwalania swojej dyktatury, w roku 1957, gdy w swoisty sposób zdołali ją legitymizować, oraz w roku 1989, kiedy Polacy skorzystali z okazji, by za pomocą kartki wyborczej pozbawić PZPR władzy. Styczniowe daty pierwszych dwóch wyborów dzieli niemal dokładnie dziesięć lat, które z powodzeniem można określić mianem dekady najgłębszych zmian w powojennych dziejach Polski. Powszechny terror, zmasowana indoktrynacja i industrializacja zmieniły świadomość milionów Polaków. Przeobraził się też komunistyczny aparat władzy i stosowane przez niego metody, co ilustrują różnice w przebiegu dwóch styczniowych aktów wyborczych, które zresztą bardziej zasługują na miano powszechnego głosowania niż wyborów.
Równie stara jak demokracja maksyma głosi, że ważniejsze od tego, jak kto głosuje, jest to, kto będzie liczył głosy. Wyciągając doświadczenia z niedociągnięć, które towarzyszyły sfałszowaniu tzw. referendum ludowego z czerwca 1946 r. (błąd polegał na dopuszczeniu do ogłoszenia prawdziwych wyników z Krakowa, które diametralnie odbiegały od reszty kraju), kierownictwo rządzącej PPR bardziej niż kampanią interesowało się składami komisji wyborczych. Poprawiano je, eliminując ludzi określanych jako "niepewnych". W listopadzie 1946 r. na naradzie w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego płk Michał Drzewiecki nakazywał funkcjonariuszom terenowej bezpieki: "Nasadzić agenturę w organach przygotowujących spisy wyborcze (...). Obsadzić komisje odpowiednimi ludźmi, przede wszystkim zawerbować do 100 proc. (...). Trzeba wiedzieć, kogo stronnictwa wysuwają na posłów i zwerbować ich. Przed wstawieniem na listę kandydatów trzeba wziąć od zwerbowanego kandydata zrzeczenie się na piśmie stanowiska posła". Tego planu nie udało się zrealizować w pełni, bowiem zwerbowano niespełna połowę członków obwodowych i okręgowych komisji wyborczych, ale i tak okazało się to wystarczające, ponieważ tuż przed dniem głosowania oceniano, że "niepewnych" jest zaledwie 4 proc. komisji.
PSL na celowniku
Przedstawiciele głównego ugrupowania opozycyjnego, czyli Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisława Mikołajczyka, zostali niemal w całości wyrugowani z komisji wyborczych. Do pracy w ponad 6 tys. komisji obwodowych dopuszczono zaledwie 300 ludowców, z których i tak większość - czyli ci, których nie zwerbowano - usunięto z lokali wyborczych przed otwarciem urn. Był to jednak jedynie mało znaczący epilog fali represji, jaka spadła na PSL w poprzednich miesiącach. W trakcie kampanii wyborczej funkcjonariusze UB zatrzymali niemal 100 tys. członków partii Mikołajczyka, w tym 162 kandydatów na posłów. Działaczy ludowych represjonowano, usuwając z pracy, wzywając do UB celem składania zeznań, uniemożliwiając odbywanie spotkań przedwyborczych, a także zawieszając działalność kół lub organizacji powiatowych. Do połowy stycznia 1947 r. zawieszono, najczęściej pod zarzutem współpracy z podziemiem, 33 organizacje powiatowe PSL, co stanowiło ponad 10 proc. ogólnej liczby powiatów.
W dziesięciu okręgach wyborczych, zamieszkanych łącznie przez jedną piątą wyborców, listy PSL unieważniono, najczęściej pod pozorem uchybień proceduralnych. Członkowie i sympatycy stronnictwa byli też masowo pozbawiani prawa głosowania pod zarzutami rzekomej współpracy z niemieckim okupantem lub "faszystowskim" podziemiem. Łącznie skreślono z tego powodu z list wyborczych ponad pół miliona osób. W efekcie kampania PSL ograniczała się głównie do "agitacji ustnej" prowadzonej w warunkach na poły konspiracyjnych.
Najbardziej brutalnym rodzajem represji były skrytobójcze mordy. Szacuje się, że w latach 1945-1947 zamordowano ponad dwustu działaczy PSL. Zajmowały się tym szwadrony śmierci, inspirowane i ochraniane przez kierownictwo PPR. Jeden z najbardziej krwawych stworzył na północnym Mazowszu Władysław Rypiński, który oficjalnie był zastępcą komendanta ORMO w Płocku. Ofiarą jego grupy padło około stu ludzi, w tym wielu działaczy PSL. Często mordowano nie tylko mężczyzn, ale i ich rodziny. Tak było w listopadzie 1946 r. w Żurominie (powiat sierpecki), gdzie ludzie Rypińskiego porwali i zabili lokalnego aktywistę PSL Henryka Rychcika i jego ciężarną żonę Zenobię. Śledztwo w sprawie zabójstwa Rychcików prowadził zastępca szefa powiatowego UB w Sierpcu por. Jan Rypiński (syn Władysława) i - jak się łatwo domyślić - szybko zostało zakończone bez ustalenia sprawców.
Wyborcza nowomowa
"Wybory, towarzysze, nie rozstrzygną, jaką będzie Polska. Wybory muszą być manifestacją wpływów obozu demokratycznego i powinny uświęcić to, co rządy demokratyczne dokonały w Polsce w przeciągu dwóch lat. Toteż słuszność mają ci towarzysze, którzy są przekonani, że w wyborach ani my władzy nie oddamy, ani też nie dopuścimy do zmiany istniejących stosunków" - mówił w grudniu 1946 r. na naradzie aktywu PPR Franciszek Mazur, członek kierownictwa partii odpowiedzialny za kampanię wyborczą. W jego wypowiedzi najistotniejsze znaczenie miało słowo "uświęcić". W istocie celem kierownictwa PPR nie było samo wygranie wyborów, bo z góry zakładano, że i tak zwycięstwo odniosą komuniści oraz ich satelici nazywający siebie "obozem demokratycznym". Znacznie ważniejsze było takie przebudowanie przy tej okazji świadomości społecznej, by miliony Polaków oswoiły się i pogodziły z kanonami komunistycznej nowomowy, z których pierwszym było określenie komunistycznej dyktatury "rządem demokratycznym". Dlatego też zasadnicze znaczenie przywiązywano do samego aktu wyborczego, który przez rytuał tzw. manifestacyjnego głosowania miał się stać publiczną demonstracją akceptacji nowych porządków.
Manifestacyjne głosowanie było organizowane przez tzw. powiatowe trójki wyborcze, złożone z działaczy PPR, i polegało na udawaniu się do punktu wyborczego w grupie maszerującej z transparentami i sztandarami, w wielu wypadkach z towarzyszeniem orkiestry. Po przybyciu do punktu głosowania uczestnicy grupy demonstracyjnie wkładali do koperty kartkę z nr 3 (lista PPR i jej sojuszników określających się mianem Bloku Demokratycznego), a następnie oddawali ją przewodniczącemu komisji, który wrzucał ją do urny. Wielu uczestników manifestacyjnych głosowań brało w nich udział ze strachu i po cichu próbowało oddać głos w zgodzie z własnymi przekonaniami. Tak zachowała się grupa kolejarzy z Bydgoszczy, którzy - jak informował szef tamtejszej bezpieki - "przychodzili z trójkami w ręku, jednak pod spodem mieli numer peeselowski, który po odpowiedniej manipulacji palcami wpuszczali do koperty".
Fałszerstwo przy urnie
W przeciwieństwie do wyników referendum ludowego nie udało się odnaleźć rzeczywistych rezultatów wyborów z 19 stycznia 1947 r. Być może w skali kraju ich nie policzono. Oficjalnie Blok Demokratyczny uzyskał 80 proc. głosów, PSL - niewiele ponad 10 proc. Z cząstkowych danych, które zachowały się w aktach bezpieki i PPR w odniesieniu do niektórych powiatów, wynika, że na PSL głosowała ponad połowa Polaków. Tak było w Częstochowie, gdzie ludowców poparło ponad 66 proc. głosujących, zaś Blok Demokratyczny - jedynie 32,5 proc. Grupa osób, przeszkolona przy okazji referendum ludowego przez specjalistów z Moskwy pod dowództwem ppłka Arona Pałkina, sfałszowała kilka tysięcy protokołów komisji wyborczych i podpisów ich członków.
"Musimy zdawać sobie sprawę, że ostatnie wybory były aktem wielkiego terroru, oszukaństwa i kłamstwa; taki jest ogólny pogląd na wybory w kraju i za granicą. Teraz Rządowi chodzi o to, żeby stworzoną sytuację uznał Kościół - chcą wyraźnie uznania Kościoła. (...) Wyraźnie się mówi z tamtej strony, że za cenę poparcia Rządu przez czynniki kościelne Kościół mógłby bardzo wiele zyskać". Te słowa wypowiedział prymas August Hlond. Biskupi nie dali się skusić i choć nie zdecydowali się na publiczne potępienie fałszerstw, to władzom nie udało się nakłonić ich do udziału w "uświęcaniu" nowego porządku. Kilka miesięcy później kierownictwo PPR, które dotychczas unikało otwartej konfrontacji z Kościołem, przystąpiło do rozprawy z "reakcyjnym klerem".
Pogodzeni z Jałtą
Dziesięć lat później nie żył już ani Hlond, ani Sapieha, ale większość episkopatu tworzyli ci sami biskupi. I to oni wydali w styczniu 1957 r. komunikat do wiernych, którego treść ilustruje skalę zmian, jakie zaszły za sprawą stalinowskiej inżynierii społecznej w świadomości nawet tych duchownych, którzy - jak prymas Stefan Wyszyński - doświadczyli komunistycznego terroru. "Niedziela 20 stycznia jest w Polsce dniem powszechnych wyborów do Sejmu. Katolicy obywatele mają w tym dniu spełnić swój obowiązek sumienia wzięcia udziału w głosowaniu. Duchowieństwo katolickie tak pokieruje nabożeństwami, by wszyscy wierni mogli bez przeszkód wypełnić swoje obowiązki religijne i obowiązek wyborów" - głosił komunikat episkopatu. Nigdy w PRL Kościół nie posunął się dobrowolnie tak daleko we wspieraniu akcji politycznej organizowanej przez władze, a tym samym w akceptacji komunistycznego systemu politycznego.
Wybory ze stycznia 1957 r. zamknęły proces liberalizacji systemu, która nastąpiła za sprawą przełomu październikowego, symbolizowanego przez Władysława Gomułkę. I tak jak paradoksem pozostawało to, że bohaterem narodowym stał się wówczas człowiek, który dziesięć lat wcześniej współorganizował terror oraz fałszowanie wyników głosowania, tak paradoksem był też masowy udział Polaków w akcie głosowania na jedną jedyną listę Frontu Jedności Narodu. Wprawdzie wydaje się, że podana oficjalnie frekwencja (94 proc.) została zawyżona, ale nie udało się znaleźć jednoznacznych dowodów wskazujących, że ogłoszone wyniki sfałszowano. Trudno z dzisiejszej perspektywy uwierzyć, że 98 proc. Polaków głosowało na listę FJN. Jak jednak wynika z wielu relacji, poparcie dla Gomułki nawołującego do "głosowania bez skreśleń" był wówczas rekordowe w całej historii PRL. Działo się tak, mimo że Gomułka nie ukrywał, jaki jest cel wyborów, i na spotkaniu 14 stycznia 1957 r. wypowiedział słowa zaskakująco podobne do tych, które dziesięć lat wcześniej padły z ust Mazura: "W wyborach nie chodzi o to, czy rząd ludowy i nasza partia (...) utrzymają władzę. (...) PZPR nigdy nie odda władzy reakcji i restauratorom kapitalizmu".
O co zatem chodziło? Wybory miały służyć legitymizacji nowej ekipy partyjnej, która zyskała popularność, ograniczając skalę terroru i likwidując najbardziej upokarzające przejawy zależności Polski od ZSRR. Większość Polaków zaakceptowała ten stan rzeczy, uczestnicząc w akcie głosowania na jedną listę. Prawdopodobnie był to moment, w którym Polacy pogodzili się ostatecznie z pojałtańską rzeczywistością. Jedni uczynili tak, mając na uwadze świeżą tragedię na Węgrzech, gdzie sowieckie czołgi rozjechały marzenia o niepodległości, inni zaś najwyraźniej uwierzyli w gomułkowskie obietnice o polskim modelu socjalizmu. Mimo kolejnych buntów i kryzysów wstrząsających PRL musiały upłynąć ponad trzy dekady, by deklaracja Gomułki straciła ważność. 4 czerwca 1989 r. Polacy postanowili oddać władzę restauratorom kapitalizmu.
Równie stara jak demokracja maksyma głosi, że ważniejsze od tego, jak kto głosuje, jest to, kto będzie liczył głosy. Wyciągając doświadczenia z niedociągnięć, które towarzyszyły sfałszowaniu tzw. referendum ludowego z czerwca 1946 r. (błąd polegał na dopuszczeniu do ogłoszenia prawdziwych wyników z Krakowa, które diametralnie odbiegały od reszty kraju), kierownictwo rządzącej PPR bardziej niż kampanią interesowało się składami komisji wyborczych. Poprawiano je, eliminując ludzi określanych jako "niepewnych". W listopadzie 1946 r. na naradzie w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego płk Michał Drzewiecki nakazywał funkcjonariuszom terenowej bezpieki: "Nasadzić agenturę w organach przygotowujących spisy wyborcze (...). Obsadzić komisje odpowiednimi ludźmi, przede wszystkim zawerbować do 100 proc. (...). Trzeba wiedzieć, kogo stronnictwa wysuwają na posłów i zwerbować ich. Przed wstawieniem na listę kandydatów trzeba wziąć od zwerbowanego kandydata zrzeczenie się na piśmie stanowiska posła". Tego planu nie udało się zrealizować w pełni, bowiem zwerbowano niespełna połowę członków obwodowych i okręgowych komisji wyborczych, ale i tak okazało się to wystarczające, ponieważ tuż przed dniem głosowania oceniano, że "niepewnych" jest zaledwie 4 proc. komisji.
PSL na celowniku
Przedstawiciele głównego ugrupowania opozycyjnego, czyli Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisława Mikołajczyka, zostali niemal w całości wyrugowani z komisji wyborczych. Do pracy w ponad 6 tys. komisji obwodowych dopuszczono zaledwie 300 ludowców, z których i tak większość - czyli ci, których nie zwerbowano - usunięto z lokali wyborczych przed otwarciem urn. Był to jednak jedynie mało znaczący epilog fali represji, jaka spadła na PSL w poprzednich miesiącach. W trakcie kampanii wyborczej funkcjonariusze UB zatrzymali niemal 100 tys. członków partii Mikołajczyka, w tym 162 kandydatów na posłów. Działaczy ludowych represjonowano, usuwając z pracy, wzywając do UB celem składania zeznań, uniemożliwiając odbywanie spotkań przedwyborczych, a także zawieszając działalność kół lub organizacji powiatowych. Do połowy stycznia 1947 r. zawieszono, najczęściej pod zarzutem współpracy z podziemiem, 33 organizacje powiatowe PSL, co stanowiło ponad 10 proc. ogólnej liczby powiatów.
W dziesięciu okręgach wyborczych, zamieszkanych łącznie przez jedną piątą wyborców, listy PSL unieważniono, najczęściej pod pozorem uchybień proceduralnych. Członkowie i sympatycy stronnictwa byli też masowo pozbawiani prawa głosowania pod zarzutami rzekomej współpracy z niemieckim okupantem lub "faszystowskim" podziemiem. Łącznie skreślono z tego powodu z list wyborczych ponad pół miliona osób. W efekcie kampania PSL ograniczała się głównie do "agitacji ustnej" prowadzonej w warunkach na poły konspiracyjnych.
Najbardziej brutalnym rodzajem represji były skrytobójcze mordy. Szacuje się, że w latach 1945-1947 zamordowano ponad dwustu działaczy PSL. Zajmowały się tym szwadrony śmierci, inspirowane i ochraniane przez kierownictwo PPR. Jeden z najbardziej krwawych stworzył na północnym Mazowszu Władysław Rypiński, który oficjalnie był zastępcą komendanta ORMO w Płocku. Ofiarą jego grupy padło około stu ludzi, w tym wielu działaczy PSL. Często mordowano nie tylko mężczyzn, ale i ich rodziny. Tak było w listopadzie 1946 r. w Żurominie (powiat sierpecki), gdzie ludzie Rypińskiego porwali i zabili lokalnego aktywistę PSL Henryka Rychcika i jego ciężarną żonę Zenobię. Śledztwo w sprawie zabójstwa Rychcików prowadził zastępca szefa powiatowego UB w Sierpcu por. Jan Rypiński (syn Władysława) i - jak się łatwo domyślić - szybko zostało zakończone bez ustalenia sprawców.
Wyborcza nowomowa
"Wybory, towarzysze, nie rozstrzygną, jaką będzie Polska. Wybory muszą być manifestacją wpływów obozu demokratycznego i powinny uświęcić to, co rządy demokratyczne dokonały w Polsce w przeciągu dwóch lat. Toteż słuszność mają ci towarzysze, którzy są przekonani, że w wyborach ani my władzy nie oddamy, ani też nie dopuścimy do zmiany istniejących stosunków" - mówił w grudniu 1946 r. na naradzie aktywu PPR Franciszek Mazur, członek kierownictwa partii odpowiedzialny za kampanię wyborczą. W jego wypowiedzi najistotniejsze znaczenie miało słowo "uświęcić". W istocie celem kierownictwa PPR nie było samo wygranie wyborów, bo z góry zakładano, że i tak zwycięstwo odniosą komuniści oraz ich satelici nazywający siebie "obozem demokratycznym". Znacznie ważniejsze było takie przebudowanie przy tej okazji świadomości społecznej, by miliony Polaków oswoiły się i pogodziły z kanonami komunistycznej nowomowy, z których pierwszym było określenie komunistycznej dyktatury "rządem demokratycznym". Dlatego też zasadnicze znaczenie przywiązywano do samego aktu wyborczego, który przez rytuał tzw. manifestacyjnego głosowania miał się stać publiczną demonstracją akceptacji nowych porządków.
Manifestacyjne głosowanie było organizowane przez tzw. powiatowe trójki wyborcze, złożone z działaczy PPR, i polegało na udawaniu się do punktu wyborczego w grupie maszerującej z transparentami i sztandarami, w wielu wypadkach z towarzyszeniem orkiestry. Po przybyciu do punktu głosowania uczestnicy grupy demonstracyjnie wkładali do koperty kartkę z nr 3 (lista PPR i jej sojuszników określających się mianem Bloku Demokratycznego), a następnie oddawali ją przewodniczącemu komisji, który wrzucał ją do urny. Wielu uczestników manifestacyjnych głosowań brało w nich udział ze strachu i po cichu próbowało oddać głos w zgodzie z własnymi przekonaniami. Tak zachowała się grupa kolejarzy z Bydgoszczy, którzy - jak informował szef tamtejszej bezpieki - "przychodzili z trójkami w ręku, jednak pod spodem mieli numer peeselowski, który po odpowiedniej manipulacji palcami wpuszczali do koperty".
Fałszerstwo przy urnie
W przeciwieństwie do wyników referendum ludowego nie udało się odnaleźć rzeczywistych rezultatów wyborów z 19 stycznia 1947 r. Być może w skali kraju ich nie policzono. Oficjalnie Blok Demokratyczny uzyskał 80 proc. głosów, PSL - niewiele ponad 10 proc. Z cząstkowych danych, które zachowały się w aktach bezpieki i PPR w odniesieniu do niektórych powiatów, wynika, że na PSL głosowała ponad połowa Polaków. Tak było w Częstochowie, gdzie ludowców poparło ponad 66 proc. głosujących, zaś Blok Demokratyczny - jedynie 32,5 proc. Grupa osób, przeszkolona przy okazji referendum ludowego przez specjalistów z Moskwy pod dowództwem ppłka Arona Pałkina, sfałszowała kilka tysięcy protokołów komisji wyborczych i podpisów ich członków.
"Musimy zdawać sobie sprawę, że ostatnie wybory były aktem wielkiego terroru, oszukaństwa i kłamstwa; taki jest ogólny pogląd na wybory w kraju i za granicą. Teraz Rządowi chodzi o to, żeby stworzoną sytuację uznał Kościół - chcą wyraźnie uznania Kościoła. (...) Wyraźnie się mówi z tamtej strony, że za cenę poparcia Rządu przez czynniki kościelne Kościół mógłby bardzo wiele zyskać". Te słowa wypowiedział prymas August Hlond. Biskupi nie dali się skusić i choć nie zdecydowali się na publiczne potępienie fałszerstw, to władzom nie udało się nakłonić ich do udziału w "uświęcaniu" nowego porządku. Kilka miesięcy później kierownictwo PPR, które dotychczas unikało otwartej konfrontacji z Kościołem, przystąpiło do rozprawy z "reakcyjnym klerem".
Pogodzeni z Jałtą
Dziesięć lat później nie żył już ani Hlond, ani Sapieha, ale większość episkopatu tworzyli ci sami biskupi. I to oni wydali w styczniu 1957 r. komunikat do wiernych, którego treść ilustruje skalę zmian, jakie zaszły za sprawą stalinowskiej inżynierii społecznej w świadomości nawet tych duchownych, którzy - jak prymas Stefan Wyszyński - doświadczyli komunistycznego terroru. "Niedziela 20 stycznia jest w Polsce dniem powszechnych wyborów do Sejmu. Katolicy obywatele mają w tym dniu spełnić swój obowiązek sumienia wzięcia udziału w głosowaniu. Duchowieństwo katolickie tak pokieruje nabożeństwami, by wszyscy wierni mogli bez przeszkód wypełnić swoje obowiązki religijne i obowiązek wyborów" - głosił komunikat episkopatu. Nigdy w PRL Kościół nie posunął się dobrowolnie tak daleko we wspieraniu akcji politycznej organizowanej przez władze, a tym samym w akceptacji komunistycznego systemu politycznego.
Wybory ze stycznia 1957 r. zamknęły proces liberalizacji systemu, która nastąpiła za sprawą przełomu październikowego, symbolizowanego przez Władysława Gomułkę. I tak jak paradoksem pozostawało to, że bohaterem narodowym stał się wówczas człowiek, który dziesięć lat wcześniej współorganizował terror oraz fałszowanie wyników głosowania, tak paradoksem był też masowy udział Polaków w akcie głosowania na jedną jedyną listę Frontu Jedności Narodu. Wprawdzie wydaje się, że podana oficjalnie frekwencja (94 proc.) została zawyżona, ale nie udało się znaleźć jednoznacznych dowodów wskazujących, że ogłoszone wyniki sfałszowano. Trudno z dzisiejszej perspektywy uwierzyć, że 98 proc. Polaków głosowało na listę FJN. Jak jednak wynika z wielu relacji, poparcie dla Gomułki nawołującego do "głosowania bez skreśleń" był wówczas rekordowe w całej historii PRL. Działo się tak, mimo że Gomułka nie ukrywał, jaki jest cel wyborów, i na spotkaniu 14 stycznia 1957 r. wypowiedział słowa zaskakująco podobne do tych, które dziesięć lat wcześniej padły z ust Mazura: "W wyborach nie chodzi o to, czy rząd ludowy i nasza partia (...) utrzymają władzę. (...) PZPR nigdy nie odda władzy reakcji i restauratorom kapitalizmu".
O co zatem chodziło? Wybory miały służyć legitymizacji nowej ekipy partyjnej, która zyskała popularność, ograniczając skalę terroru i likwidując najbardziej upokarzające przejawy zależności Polski od ZSRR. Większość Polaków zaakceptowała ten stan rzeczy, uczestnicząc w akcie głosowania na jedną listę. Prawdopodobnie był to moment, w którym Polacy pogodzili się ostatecznie z pojałtańską rzeczywistością. Jedni uczynili tak, mając na uwadze świeżą tragedię na Węgrzech, gdzie sowieckie czołgi rozjechały marzenia o niepodległości, inni zaś najwyraźniej uwierzyli w gomułkowskie obietnice o polskim modelu socjalizmu. Mimo kolejnych buntów i kryzysów wstrząsających PRL musiały upłynąć ponad trzy dekady, by deklaracja Gomułki straciła ważność. 4 czerwca 1989 r. Polacy postanowili oddać władzę restauratorom kapitalizmu.
Więcej możesz przeczytać w 2/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.