Kraje rządzone przez gangsterów, w majestacie prawa rabujących współobywateli, nie są w stanie się rozwijać
Kiedy w 1958 r. odwiedziłem Hiszpanię mówiło się, że "kraj nie jest gotowy do demokracji. Że po odejściu Franco utonie w chaosie, a może nawet pogrąży się w wojnie domowej". Tak się nie stało. Po upadku dyktatury mieliśmy do czynienia z godnym podziwu, a wręcz przykładnym przejściem do demokracji, która od tego czasu odnosi tam sukcesy. Między siłami politycznymi panowała zgoda, która dawała hiszpańskiej demokracji stabilność, zapobiegając tym samym buntom czy próbom zamachu stanu. Przykład Hiszpanii należy do najszczęśliwszych precedensów transformacji politycznej naszych czasów, co głównie można zawdzięczać temu, że większość Hiszpanów reprezentujących skrajnie różne przekonania polityczne potrafiła działać tak, aby uzyskać porozumienie obywatelskie, na którego gruncie mogły się rozwijać zarówno naród, jak i jego instytucje.
Dlaczego hiszpańskiego manewru nie można powtórzyć w Ameryce Łacińskiej? Dlaczego niemal każda próba modernizacji kończy się tam fiaskiem? Bo cywilizacja nie ewoluuje tam równocześnie w sferze gospodarczej, politycznej, kulturalnej, a także moralnej i etycznej. W Ameryce Łacińskiej znakomita większość społeczeństwa nie wierzy w instytucje państwa i między innymi dlatego te instytucje zawodzą.
Mimo tysięcy kilometrów, które dzielą Amerykę Łacińską i Europę Środkową, mimo różnic klimatycznych, obyczajowych i kulturowych, oba te regiony mają wiele wspólnego. Problemy, którymi żyją Latynosi i Polacy, zwłaszcza w sferze politycznej i gospodarczej, są podobne. Choćby w traktowaniu prywatyzacji, w postrzeganiu liberalizmu, w traktowaniu przez część społeczeństw politycznych demagogów. Z porównania obu kultur wypływają dwie lekcje - dobra i zła. Dobra, bo macie okazję uczyć się na cudzych błędach. Zła, bo choć Latynosi uczą się na swoich błędach już prawie 100 lat, niewiele z tego wynika.
Strach przed policjantem
Po dłuższym pobycie w Anglii uświadomiłem sobie coś kuriozalnego - na widok policjanta przestałem odczuwać lęk, który mi dotychczas towarzyszył w takich sytuacjach. Ilekroć w Peru dostrzegłem policjanta, czułem się nieswojo. Kojarzył mi się on z potencjalnym zagrożeniem mego bezpieczeństwa. Angielski policjant zaś nigdy nie wyzwalał we mnie takiej nerwowości czy niepokoju. Może dlatego, że brytyjscy policjanci nie są uzbrojeni, a może dlatego, że czułem, iż - w przeciwieństwie do peruwiańskich - wykonują oni służbę publiczną i nie nadużywają tej niewielkiej władzy, jaką daje mu mundur, pałka czy nawet broń.
W Peru, a także w wielu innych krajach Ameryki Łacińskiej, obywatel, który znalazł się w zasięgu wzroku policjanta, ma powody do niepokoju, zakłopotania, a nawet strachu. Wie dobrze, że funkcjonariusz w mundurze nie stanie w obronie jego bezpieczeństwa, lecz przeciwnie - może mu wyrządzić krzywdę. Odnosi się to zarówno do policji, jak i pozostałych instytucji. W takich warunkach żadne instytucje publiczne nie mogą normalnie działać. Brakuje im wsparcia, które jest fundamentem każdej demokracji: zaufania obywateli i przekonania, że instytucje powstały, by gwarantować bezpieczeństwo, sprawiedliwość i rozwój kulturalny. I to jest podstawowy powód tego, że kolejne reformy przeprowadzane w Ameryce Łacińskiej kończą się fiaskiem.
Demagog na całe zło
Paulo Rabello, znakomity ekonomista pochodzący z Brazylii, twierdzi, że większość, która głosowała za wyborem na prezydenta jego kraju Luli da Silvy, nie głosowała za socjalizmem. Ludzie ci głosowali za "czymś innym", niż dotychczas mieli, uznając, że charyzmatyczny lider i demagog jest w stanie to "coś" zagwarantować. Coś podobnego wydarzyło się w Wenezueli. Państwo to ze swoim bogactwem, dzięki któremu powinno mieć jeden z najwyższych w świecie standardów życia, zmaga się nieustannie z głębokim kryzysem. Dlaczego więc na szefa rządu wybrano commandante Hugo Chàveza - demagoga, który dąży do zniszczenia kraju? Bo większość Wenezuelczyków była zniechęcona do demokracji, w jakiej żyli. A była to demokracja jedynie z nazwy, królowała tam korupcja pozbawiająca większość obywateli możliwości realizacji własnych marzeń, służąca interesom małej grupy uprzywilejowanych ludzi władzy. Czy w takim kontekście mogły należycie funkcjonować reformy liberalne, których bronimy, o których wiemy, że są źródłem rozwoju i prosperity?
Monopol za monopol
Źle przeprowadzona reforma przynosi gorszy efekt niż brak reform. Peru jest tego dobrym przykładem. W czasach dyktatury Fujimoriego i Montesinosa, w latach 1990-2000, przeprowadzono w naszym kraju wiele reform określanych mianem radykalnej liberalizacji. I rzeczywiście, w tamtym okresie sprywatyzowano więcej przedsiębiorstw i instytucji państwowych niż kiedykolwiek wcześniej w jakimkolwiek innym kraju Ameryki Łacińskiej. Ale jak ta prywatyzacja wyglądała? Monopole państwowe zamieniano na monopole prywatne. A przecież nie taki jest cel prywatyzacji, nie dlatego prywatyzuje się normalnie majątek publiczny.
My, liberałowie, popieramy prywatyzację, gdyż jest ona źródłem zdrowej konkurencji, która usprawnia produkcję i poprawia jej jakość. Prywatyzacja to także transfer własności prywatnej do tych, którzy jej nie posiadają. Proces ten, przeprowadzony niegdyś w zachodnich demokracjach, doprowadził do ich rozkwitu. Tak było w Wielkiej Brytanii, gdzie prywatyzacja stała się okazją do upowszechnienia prywatnej własności wśród indywidualnych akcjonariuszy i pracowników prywatyzowanych firm. W Peru prywatyzacja służyła zaś wzbogacaniu się określonych grup interesów.
Czy Peruwiańczycy są w stanie nam uwierzyć, gdy powiemy im, że prywatyzacja jest nieodzowna dla rozwoju kraju, skoro wiedzą, że na prywatyzacji najbardziej się wzbogacili ministrowie rządu Fujimoriego, a jedynymi firmami, które w czasach jego dyktatury skorzystały z nadzwyczajnej pomocy rządu, były firmy należące do ministrów lub ich powinowatych? Czy trudno się dziwić, że kiedy jeden czy drugi demagog wychodzi na trybunę, oskarżając neoliberałów o spowodowanie katastrofy gospodarczej w Peru, oszukany i wyzyskany naród im wierzy? My, liberałowie, jesteśmy dla nich kozłem ofiarnym, odpowiedzialnym za całe zło.
Antyprywatyzacja
Rząd prezydenta Alejandra Toledo usiłował sprywatyzować kilka firm z Arequipy, miasta, w którym się urodziłem. Kiedy jednak dowiedzieli się o tym mieszkańcy, rozpoczęli wielki protest, wyrywając płyty z chodników i stawiając uliczne barykady, by powstrzymać prywatyzację. Nie zrażało ich to, że firmy, które miały być prywatyzowane, były deficytowe, nieudolne, nie służyły nikomu i niczemu poza zatrudnionymi w nich "kolesiami". Nie przekonało ich to, że belgijski inwestor, który chciał je kupić, zamierzał zainwestować w nie dużo pieniędzy. Zagraniczni inwestorzy mieli zamiar stworzyć w Arequipie wiele inwestycji, dzięki którym miasto zyskałoby nowe miejsca pracy. Niestety, doświadczenia dekady radykalnej liberalizacji gospodarki w wykonaniu Fujimoriego sprawiły, że nikt w te obietnice nie uwierzył. Z podobnymi zjawiskami mamy do czynienia w większości krajów Ameryki Łacińskiej.
O tym, że przeprowadzone reformy były karykaturą liberalizmu, nie mającą z nim nic wspólnego, my, liberałowie, dobrze wiemy. Nie wie tego jednak większość dezinformowanych i z trudem walczących o przeżycie biedaków, którzy widzą, że w ostatnich dziesiątkach lat Ameryka Łacińska pogrążyła się w jeszcze większej nędzy.
Pod koniec 2001 r. odwiedziłem rejon Peru znany jako "trapez andyjski". Takim mianem określa się okolice Ayacucho, tradycyjnie jeden z najbiedniejszych rejonów w kraju, potraktowany przez maoistowskich terrorystów z wyjątkową brutalnością. Już w latach 1987-1990 byłem przerażony biedą, jaką tam widziałem. Obraz, który zobaczyłem w 2001 r., był znacznie, znacznie gorszy. O ile bieda dosięgła całe Peru, o tyle w Aya-cucho było jej o wiele więcej niż gdziekolwiek indziej. A przecież działo się to w czasach, gdy rosły fortuny różnej maści hochsztaplerów, bandytów czy gangsterów mających układy wśród elit władzy. Dlatego mówiąc o rozwoju, nie możemy się ograniczać wyłącznie do idei postępu opartego na serii reform gospodarczych, które podniosą produkcję, zwiększą nasz eksport, by w ostateczności pchnąć kraj na drogę modernizacji. Rozwój, jakiego nam potrzeba, to z jednej strony, proces poprawy wskaźników gospodarczych i produkcyjnych, z drugiej zaś - uruchomienie procesów, dzięki którym instytucje publiczne zaczęłyby wreszcie normalnie działać. Tak rozumianego rozwoju w Ameryce Łacińskiej nie ma i to jest jednym z powodów, z których zawiodły reformy gospodarcze - i to nawet te, które były całkiem mądrze przygotowane.
Czystka polityczna
Carlos Alberto Montaner powiedział kiedyś, że potrzebna nam jest czystka polityczna. Kraje, w których rządzą gangsterzy w rodzaju Alem+na (Nikaragua), Chàveza (Wenezuela) czy Fujimoriego (Peru), ludzie rabujący w cyniczny sposób i w majestacie prawa swoich obywateli, nie są w stanie się rozwijać. Jak w takich warunkach można przyciągnąć do polityki człowieka z zasadami? Przecież młodzi ludzie traktują dziś politykę jako okazję do grabieży. W takiej sytuacji jedynym sposobem uzdrowienia życia politycznego jest zastąpienie kanalii osobami przyzwoitymi, które nie kradną, spełniają dane obietnice, nie kłamią albo kłamią tylko troszeczkę, jako że kłamstwo jest w polityce czymś nieuniknionym.
Pytano mnie wielokrotnie, kto w Ameryce Łacińskiej jest przyzwoitym człowiekiem. Zawsze wymieniam jedną osobę - człowieka niemal nieznanego, a w najlepszym razie zapomnianego: prezydenta Salwadoru Alfredo Cristianiego (1989-1994). Cristiani był przedsiębiorcą. Polityką zajął się w okresie wyjątkowo dla kraju tragicznym, kiedy na ulicach Salwadoru toczyły się regularne bitwy między wojskiem a partyzantką, a śmierć, porwania czy tortury były na porządku dziennym. I właśnie wtedy ten niezwykle przyzwoity, choć pozbawiony charyzmy i zdolności przywódczych człowiek, przy tym marny mówca, postanowił się poświęcić karierze politycznej. Wygrał wybory i został szefem gabinetu. Jego rządy były mądre, pozbawione typowo latynoskiego populizmu i demagogii. W momencie odejścia Cristianiego kraj znajdował się w znacznie lepszym położeniu niż w dniu, w którym objął on rządy, co w owych czasach było trudne do wyobrażenia. Zanim skończyła się jego kadencja, doprowadził do porozumienia między partyzantką a rządem. Dawni rewolucjoniści weszli do parlamentu i samorządów, utrwalając pokój panujący w Salwadorze do dzisiaj. Kraj rozwija się powoli - ale mimo wszystko rozwija - i to wszechstronnie. Takich ludzi i takich krajów potrzeba. Ludzie pokroju Cristianiego, przyzwoici biznesmeni, profesjonaliści, są w stanie odmienić nasz świat, oczyszczając go z brudu, niemoralności, korupcji, które opanowały życie polityczne tego kontynentu.
Kulturalny jak liberał
Ameryka Łacińska nie narzeka na brak ludzi kreatywnych. Natura nie poskąpiła nam muzyków, plastyków, poetów i myślicieli. Jednak większość naszej kultury narodowej jest zmonopolizowana i znajduje się w rękach nieznacznej mniejszości i pozostaje poza zasięgiem większości społeczeństwa. Budowa prawdziwej demokracji i sprawnych instytucji nie jest możliwa na takim fundamencie. Podobnie jak niemożliwe jest wdrażanie reform liberalnych, które umożliwiłyby osiągnięcie znaczącej kreatywności i produktywności. Świadomość tych prawd jest w Ameryce Łacińskiej mniej niż znikoma.
Kultura uważana jest za jakiś oddzielny świat, rozrywkę, za bardziej finezyjny sposób spędzania wolnego czasu, a nie za fundamentalne narzędzie człowieka, dzięki któremu może on podejmować mądre decyzje i kierować swoim życiem - rodzinnym, zawodowym, a w sytuacjach wyjątkowych, także politycznym. Kultura chroni nas przed demagogią, jest bronią przeciwko błędnym wyborom dokonywanym przez elektorat. Na tym froncie, niestety, niewiele uczyniono. Także my, liberałowie, niewiele w tej kwestii uczyniliśmy. W naszych pożytecznych i idealistycznych instytutach i trustach mózgów kultura jest traktowana po macoszemu i to jest nasza wielka pomyłka. Tymczasem kultura jest fundamentem, dzięki któremu możliwy jest społeczny konsensus, taki, z jakim mieli do czynienia Hiszpanie i Chilijczycy.
Zły liberał
Chile jest na kontynencie południowoamerykańskim przykładem wyjątkowym. Z jednej strony reformy przeprowadził dyktator, z drugiej zaś przyniosły one narodowi ozdrowieńczy efekt gospodarczy. Pinochet pozwolił liberałom na wdrożenie przemyślanych i funkcjonalnych reform. Zawsze podziwiam Chile, chciałbym jednak zwrócić uwagę, że kopiowanie tego, co zrobił Pinochet, wymaga wielu zastrzeżeń. Najważniejsze z nich to to, że my, liberałowie, nie możemy nigdy, pod żadnym pozorem, usprawiedliwiać dyktatury. To jest bardzo ważne zastrzeżenie. W Chile wydarzył się szczęśliwy wypadek, Chile miało szczęście. Niestety, tego nie da się gdzie indziej powtórzyć, mimo że w wielu krajach Ameryki Łacińskiej lud chciałby skopiować "przypadek" chilijski. Popularność Fujimoriego była rezultatem takiego myślenia: Peruwiańczycy dostrzegli w nim swojego Pinocheta. Nie tędy jednak droga. Z reguły dyktatorzy nigdy nie potrafili rozwiązać problemów tego kontynentu. Wszyscy, z wyjątkiem właśnie Pinocheta, doprowadzali do zaostrzenia problemów, które rzekomo zamierzali rozwiązać: korupcji, stagnacji gospodarczej czy upadku instytucji. Ich wpływ zaznaczał się jeszcze większym cynizmem politycznym, stając się jedną z najbardziej widocznych charakterystyk Ameryki Łacińskiej. Dlatego w większości krajów kontynentu polityka jest traktowana jak sztuka wzbogacania się rządzących i rabowania ludu. Dyktatorzy mają w tym wizerunku swój duży udział.
W czasach kiedy, paradoksalnie, liberalizm stał się ofiarą totalnego nieporozumienia, kiedy wielu przyzwoitych ludzi traktuje go jak wroga rozwoju i sprawiedliwości, obowiązkiem ludzi o poglądach liberalnych jest koordynacja działań i wymiana informacji o tym, jak jest naprawdę. Doszło bowiem do tego, że ideologię liberalizmu zaczęto utożsamiać z wyzyskiem, cynizmem i obojętnością na ludzkie cierpienie, nędzę i dyskryminację. My, liberałowie, dobrze wiemy, jak krzywdzące i monstrualnie niesprawiedliwe są te pomówienia, pomówienia wobec doktryny, która stała u źródeł postępu politycznego, gospodarczego i kulturalnego.
Liberalizm jest tradycją, którą należy chronić dla prawdy historycznej, ale też dlatego, że żyjemy w trudnych czasach, kiedy zagrożony jest postęp i cywilizacja.
Tłumaczenie i opracowanie: Jan M. Fijor
Dlaczego hiszpańskiego manewru nie można powtórzyć w Ameryce Łacińskiej? Dlaczego niemal każda próba modernizacji kończy się tam fiaskiem? Bo cywilizacja nie ewoluuje tam równocześnie w sferze gospodarczej, politycznej, kulturalnej, a także moralnej i etycznej. W Ameryce Łacińskiej znakomita większość społeczeństwa nie wierzy w instytucje państwa i między innymi dlatego te instytucje zawodzą.
Mimo tysięcy kilometrów, które dzielą Amerykę Łacińską i Europę Środkową, mimo różnic klimatycznych, obyczajowych i kulturowych, oba te regiony mają wiele wspólnego. Problemy, którymi żyją Latynosi i Polacy, zwłaszcza w sferze politycznej i gospodarczej, są podobne. Choćby w traktowaniu prywatyzacji, w postrzeganiu liberalizmu, w traktowaniu przez część społeczeństw politycznych demagogów. Z porównania obu kultur wypływają dwie lekcje - dobra i zła. Dobra, bo macie okazję uczyć się na cudzych błędach. Zła, bo choć Latynosi uczą się na swoich błędach już prawie 100 lat, niewiele z tego wynika.
Strach przed policjantem
Po dłuższym pobycie w Anglii uświadomiłem sobie coś kuriozalnego - na widok policjanta przestałem odczuwać lęk, który mi dotychczas towarzyszył w takich sytuacjach. Ilekroć w Peru dostrzegłem policjanta, czułem się nieswojo. Kojarzył mi się on z potencjalnym zagrożeniem mego bezpieczeństwa. Angielski policjant zaś nigdy nie wyzwalał we mnie takiej nerwowości czy niepokoju. Może dlatego, że brytyjscy policjanci nie są uzbrojeni, a może dlatego, że czułem, iż - w przeciwieństwie do peruwiańskich - wykonują oni służbę publiczną i nie nadużywają tej niewielkiej władzy, jaką daje mu mundur, pałka czy nawet broń.
W Peru, a także w wielu innych krajach Ameryki Łacińskiej, obywatel, który znalazł się w zasięgu wzroku policjanta, ma powody do niepokoju, zakłopotania, a nawet strachu. Wie dobrze, że funkcjonariusz w mundurze nie stanie w obronie jego bezpieczeństwa, lecz przeciwnie - może mu wyrządzić krzywdę. Odnosi się to zarówno do policji, jak i pozostałych instytucji. W takich warunkach żadne instytucje publiczne nie mogą normalnie działać. Brakuje im wsparcia, które jest fundamentem każdej demokracji: zaufania obywateli i przekonania, że instytucje powstały, by gwarantować bezpieczeństwo, sprawiedliwość i rozwój kulturalny. I to jest podstawowy powód tego, że kolejne reformy przeprowadzane w Ameryce Łacińskiej kończą się fiaskiem.
Demagog na całe zło
Paulo Rabello, znakomity ekonomista pochodzący z Brazylii, twierdzi, że większość, która głosowała za wyborem na prezydenta jego kraju Luli da Silvy, nie głosowała za socjalizmem. Ludzie ci głosowali za "czymś innym", niż dotychczas mieli, uznając, że charyzmatyczny lider i demagog jest w stanie to "coś" zagwarantować. Coś podobnego wydarzyło się w Wenezueli. Państwo to ze swoim bogactwem, dzięki któremu powinno mieć jeden z najwyższych w świecie standardów życia, zmaga się nieustannie z głębokim kryzysem. Dlaczego więc na szefa rządu wybrano commandante Hugo Chàveza - demagoga, który dąży do zniszczenia kraju? Bo większość Wenezuelczyków była zniechęcona do demokracji, w jakiej żyli. A była to demokracja jedynie z nazwy, królowała tam korupcja pozbawiająca większość obywateli możliwości realizacji własnych marzeń, służąca interesom małej grupy uprzywilejowanych ludzi władzy. Czy w takim kontekście mogły należycie funkcjonować reformy liberalne, których bronimy, o których wiemy, że są źródłem rozwoju i prosperity?
Monopol za monopol
Źle przeprowadzona reforma przynosi gorszy efekt niż brak reform. Peru jest tego dobrym przykładem. W czasach dyktatury Fujimoriego i Montesinosa, w latach 1990-2000, przeprowadzono w naszym kraju wiele reform określanych mianem radykalnej liberalizacji. I rzeczywiście, w tamtym okresie sprywatyzowano więcej przedsiębiorstw i instytucji państwowych niż kiedykolwiek wcześniej w jakimkolwiek innym kraju Ameryki Łacińskiej. Ale jak ta prywatyzacja wyglądała? Monopole państwowe zamieniano na monopole prywatne. A przecież nie taki jest cel prywatyzacji, nie dlatego prywatyzuje się normalnie majątek publiczny.
My, liberałowie, popieramy prywatyzację, gdyż jest ona źródłem zdrowej konkurencji, która usprawnia produkcję i poprawia jej jakość. Prywatyzacja to także transfer własności prywatnej do tych, którzy jej nie posiadają. Proces ten, przeprowadzony niegdyś w zachodnich demokracjach, doprowadził do ich rozkwitu. Tak było w Wielkiej Brytanii, gdzie prywatyzacja stała się okazją do upowszechnienia prywatnej własności wśród indywidualnych akcjonariuszy i pracowników prywatyzowanych firm. W Peru prywatyzacja służyła zaś wzbogacaniu się określonych grup interesów.
Czy Peruwiańczycy są w stanie nam uwierzyć, gdy powiemy im, że prywatyzacja jest nieodzowna dla rozwoju kraju, skoro wiedzą, że na prywatyzacji najbardziej się wzbogacili ministrowie rządu Fujimoriego, a jedynymi firmami, które w czasach jego dyktatury skorzystały z nadzwyczajnej pomocy rządu, były firmy należące do ministrów lub ich powinowatych? Czy trudno się dziwić, że kiedy jeden czy drugi demagog wychodzi na trybunę, oskarżając neoliberałów o spowodowanie katastrofy gospodarczej w Peru, oszukany i wyzyskany naród im wierzy? My, liberałowie, jesteśmy dla nich kozłem ofiarnym, odpowiedzialnym za całe zło.
Antyprywatyzacja
Rząd prezydenta Alejandra Toledo usiłował sprywatyzować kilka firm z Arequipy, miasta, w którym się urodziłem. Kiedy jednak dowiedzieli się o tym mieszkańcy, rozpoczęli wielki protest, wyrywając płyty z chodników i stawiając uliczne barykady, by powstrzymać prywatyzację. Nie zrażało ich to, że firmy, które miały być prywatyzowane, były deficytowe, nieudolne, nie służyły nikomu i niczemu poza zatrudnionymi w nich "kolesiami". Nie przekonało ich to, że belgijski inwestor, który chciał je kupić, zamierzał zainwestować w nie dużo pieniędzy. Zagraniczni inwestorzy mieli zamiar stworzyć w Arequipie wiele inwestycji, dzięki którym miasto zyskałoby nowe miejsca pracy. Niestety, doświadczenia dekady radykalnej liberalizacji gospodarki w wykonaniu Fujimoriego sprawiły, że nikt w te obietnice nie uwierzył. Z podobnymi zjawiskami mamy do czynienia w większości krajów Ameryki Łacińskiej.
O tym, że przeprowadzone reformy były karykaturą liberalizmu, nie mającą z nim nic wspólnego, my, liberałowie, dobrze wiemy. Nie wie tego jednak większość dezinformowanych i z trudem walczących o przeżycie biedaków, którzy widzą, że w ostatnich dziesiątkach lat Ameryka Łacińska pogrążyła się w jeszcze większej nędzy.
Pod koniec 2001 r. odwiedziłem rejon Peru znany jako "trapez andyjski". Takim mianem określa się okolice Ayacucho, tradycyjnie jeden z najbiedniejszych rejonów w kraju, potraktowany przez maoistowskich terrorystów z wyjątkową brutalnością. Już w latach 1987-1990 byłem przerażony biedą, jaką tam widziałem. Obraz, który zobaczyłem w 2001 r., był znacznie, znacznie gorszy. O ile bieda dosięgła całe Peru, o tyle w Aya-cucho było jej o wiele więcej niż gdziekolwiek indziej. A przecież działo się to w czasach, gdy rosły fortuny różnej maści hochsztaplerów, bandytów czy gangsterów mających układy wśród elit władzy. Dlatego mówiąc o rozwoju, nie możemy się ograniczać wyłącznie do idei postępu opartego na serii reform gospodarczych, które podniosą produkcję, zwiększą nasz eksport, by w ostateczności pchnąć kraj na drogę modernizacji. Rozwój, jakiego nam potrzeba, to z jednej strony, proces poprawy wskaźników gospodarczych i produkcyjnych, z drugiej zaś - uruchomienie procesów, dzięki którym instytucje publiczne zaczęłyby wreszcie normalnie działać. Tak rozumianego rozwoju w Ameryce Łacińskiej nie ma i to jest jednym z powodów, z których zawiodły reformy gospodarcze - i to nawet te, które były całkiem mądrze przygotowane.
Czystka polityczna
Carlos Alberto Montaner powiedział kiedyś, że potrzebna nam jest czystka polityczna. Kraje, w których rządzą gangsterzy w rodzaju Alem+na (Nikaragua), Chàveza (Wenezuela) czy Fujimoriego (Peru), ludzie rabujący w cyniczny sposób i w majestacie prawa swoich obywateli, nie są w stanie się rozwijać. Jak w takich warunkach można przyciągnąć do polityki człowieka z zasadami? Przecież młodzi ludzie traktują dziś politykę jako okazję do grabieży. W takiej sytuacji jedynym sposobem uzdrowienia życia politycznego jest zastąpienie kanalii osobami przyzwoitymi, które nie kradną, spełniają dane obietnice, nie kłamią albo kłamią tylko troszeczkę, jako że kłamstwo jest w polityce czymś nieuniknionym.
Pytano mnie wielokrotnie, kto w Ameryce Łacińskiej jest przyzwoitym człowiekiem. Zawsze wymieniam jedną osobę - człowieka niemal nieznanego, a w najlepszym razie zapomnianego: prezydenta Salwadoru Alfredo Cristianiego (1989-1994). Cristiani był przedsiębiorcą. Polityką zajął się w okresie wyjątkowo dla kraju tragicznym, kiedy na ulicach Salwadoru toczyły się regularne bitwy między wojskiem a partyzantką, a śmierć, porwania czy tortury były na porządku dziennym. I właśnie wtedy ten niezwykle przyzwoity, choć pozbawiony charyzmy i zdolności przywódczych człowiek, przy tym marny mówca, postanowił się poświęcić karierze politycznej. Wygrał wybory i został szefem gabinetu. Jego rządy były mądre, pozbawione typowo latynoskiego populizmu i demagogii. W momencie odejścia Cristianiego kraj znajdował się w znacznie lepszym położeniu niż w dniu, w którym objął on rządy, co w owych czasach było trudne do wyobrażenia. Zanim skończyła się jego kadencja, doprowadził do porozumienia między partyzantką a rządem. Dawni rewolucjoniści weszli do parlamentu i samorządów, utrwalając pokój panujący w Salwadorze do dzisiaj. Kraj rozwija się powoli - ale mimo wszystko rozwija - i to wszechstronnie. Takich ludzi i takich krajów potrzeba. Ludzie pokroju Cristianiego, przyzwoici biznesmeni, profesjonaliści, są w stanie odmienić nasz świat, oczyszczając go z brudu, niemoralności, korupcji, które opanowały życie polityczne tego kontynentu.
Kulturalny jak liberał
Ameryka Łacińska nie narzeka na brak ludzi kreatywnych. Natura nie poskąpiła nam muzyków, plastyków, poetów i myślicieli. Jednak większość naszej kultury narodowej jest zmonopolizowana i znajduje się w rękach nieznacznej mniejszości i pozostaje poza zasięgiem większości społeczeństwa. Budowa prawdziwej demokracji i sprawnych instytucji nie jest możliwa na takim fundamencie. Podobnie jak niemożliwe jest wdrażanie reform liberalnych, które umożliwiłyby osiągnięcie znaczącej kreatywności i produktywności. Świadomość tych prawd jest w Ameryce Łacińskiej mniej niż znikoma.
Kultura uważana jest za jakiś oddzielny świat, rozrywkę, za bardziej finezyjny sposób spędzania wolnego czasu, a nie za fundamentalne narzędzie człowieka, dzięki któremu może on podejmować mądre decyzje i kierować swoim życiem - rodzinnym, zawodowym, a w sytuacjach wyjątkowych, także politycznym. Kultura chroni nas przed demagogią, jest bronią przeciwko błędnym wyborom dokonywanym przez elektorat. Na tym froncie, niestety, niewiele uczyniono. Także my, liberałowie, niewiele w tej kwestii uczyniliśmy. W naszych pożytecznych i idealistycznych instytutach i trustach mózgów kultura jest traktowana po macoszemu i to jest nasza wielka pomyłka. Tymczasem kultura jest fundamentem, dzięki któremu możliwy jest społeczny konsensus, taki, z jakim mieli do czynienia Hiszpanie i Chilijczycy.
Zły liberał
Chile jest na kontynencie południowoamerykańskim przykładem wyjątkowym. Z jednej strony reformy przeprowadził dyktator, z drugiej zaś przyniosły one narodowi ozdrowieńczy efekt gospodarczy. Pinochet pozwolił liberałom na wdrożenie przemyślanych i funkcjonalnych reform. Zawsze podziwiam Chile, chciałbym jednak zwrócić uwagę, że kopiowanie tego, co zrobił Pinochet, wymaga wielu zastrzeżeń. Najważniejsze z nich to to, że my, liberałowie, nie możemy nigdy, pod żadnym pozorem, usprawiedliwiać dyktatury. To jest bardzo ważne zastrzeżenie. W Chile wydarzył się szczęśliwy wypadek, Chile miało szczęście. Niestety, tego nie da się gdzie indziej powtórzyć, mimo że w wielu krajach Ameryki Łacińskiej lud chciałby skopiować "przypadek" chilijski. Popularność Fujimoriego była rezultatem takiego myślenia: Peruwiańczycy dostrzegli w nim swojego Pinocheta. Nie tędy jednak droga. Z reguły dyktatorzy nigdy nie potrafili rozwiązać problemów tego kontynentu. Wszyscy, z wyjątkiem właśnie Pinocheta, doprowadzali do zaostrzenia problemów, które rzekomo zamierzali rozwiązać: korupcji, stagnacji gospodarczej czy upadku instytucji. Ich wpływ zaznaczał się jeszcze większym cynizmem politycznym, stając się jedną z najbardziej widocznych charakterystyk Ameryki Łacińskiej. Dlatego w większości krajów kontynentu polityka jest traktowana jak sztuka wzbogacania się rządzących i rabowania ludu. Dyktatorzy mają w tym wizerunku swój duży udział.
W czasach kiedy, paradoksalnie, liberalizm stał się ofiarą totalnego nieporozumienia, kiedy wielu przyzwoitych ludzi traktuje go jak wroga rozwoju i sprawiedliwości, obowiązkiem ludzi o poglądach liberalnych jest koordynacja działań i wymiana informacji o tym, jak jest naprawdę. Doszło bowiem do tego, że ideologię liberalizmu zaczęto utożsamiać z wyzyskiem, cynizmem i obojętnością na ludzkie cierpienie, nędzę i dyskryminację. My, liberałowie, dobrze wiemy, jak krzywdzące i monstrualnie niesprawiedliwe są te pomówienia, pomówienia wobec doktryny, która stała u źródeł postępu politycznego, gospodarczego i kulturalnego.
Liberalizm jest tradycją, którą należy chronić dla prawdy historycznej, ale też dlatego, że żyjemy w trudnych czasach, kiedy zagrożony jest postęp i cywilizacja.
Tłumaczenie i opracowanie: Jan M. Fijor
Więcej możesz przeczytać w 2/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.